Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Wpisy oznaczone ‘judo’

Nareszcie wystękał: – Wszystkie gazety piszą, że sprzedałaś imprezę Anglikom, na sali reklamy na niebieskim tle, Carlton w nazwie zawodów, Carlton w programie, Carlton w reklamie, Carlton w gazetach, Carlton zawojował, Carlton kupił polskie zawody! Ktoś musiał na tym zarobić, w domysłach- ty, zamkną cię, a zawody za dwa dni! Cholera!

Ewa Rusznica -Bozena Wojtkowska debel zenskiUffff… Odetchnęłam z ulgą. O to chodzi, zaczęłam się histerycznie śmiać, po prostu wspaniale, fantastycznie, super, huurrrrrra! Oto reklama, to jest marketing!  Szalewicz pomyślał, że zwariowałam, ponieważ śmiałam się kilka minut, łzy płynęły mi po twarzy, a z nimi mój piękny make up. Na taką chwilę czekałam całe 8 lat. Przeglądam gazety i widzę wszędzie prawie te same tytuły! A we mnie radość! Reklama imprezy, o jakiej można tylko marzyć – we wszystkich gazetach ZA DARMO! Ile osób przyjdzie zobaczyć mistrzostwa? Ile osób będzie chciało spotkać tych, co sprzedali imprezę Anglikom!  Przyszło ponad trzy tysiące ludzi. Stali wszędzie, na dwóch balkonach, siedzieli na miejscach, siedzieli na krzesłach, które Julian zorganizował, przywożąc na halę z technikum kolejowego, ale miejsc i tak nie starczyło! Dziennikarzy wyłapywaliśmy tuż przy wejściu, Ryszard Lachman (rzecznik prasowy PZBad) i Grzegorz Gajewski mój asystent, miał oko na wszystkich. Prowadził ich do Andrzeja. A ten, korzystając z pomocy Zbyszka Mazanek (niestety w 1992 r. odszedł od nas na zawsze), mojego brata judoki, a wtedy porządkowego, sadzał ich na wydzielonych miejscach VIP, gdzie siedzieli już Minister Sportu  Marian Renke, jego zastępca dr Stanisław Stefan Paszczyk (zmarł w roku 2009), Stan Mitchell Prezydent Europejskiej Unii Badmintona, Emile ter Metz-  honorowy Sekretarz Generalny EBU,  Audrey Kinkead, Prezydent Irlandzkiego Związku Badmintona, członek Komisji Rozwoju EBU, Torsten Berg z Danii, przewodniczący tej komisji.  Po wielu latach dowiedziałam się od Wojtka Cicharskiego, w owych latach wicedyrektora Departamentu Sportu, późniejszego sekretarza generalnego PZBad, że Stanisław Stefan Paszczyk, zastępca ministra ds. sportowych nakazał obligatoryjnie pracownikom departamentu sportu wizytację naszych zawodów, aby popatrzyli jak należy organizować imprezy sportowe o zasięgu międzynarodowym. Pewnie wtedy Stefan nie wiedział, że krótko przed ich rozpoczęciem widmo krat więzienia miałam przed oczami.

Kolejnym naszym zacnym sponsorem był Hortex Góra Kalwaria – nawet nie wiem czy dziś firma istnieje – pewnie nie. Nazwisko dyrektora pamiętam do dziś: Zbigniew Galas. Jego zastępcą była Hania B. (spotkałam ją po wielu latach, jest uśmiechnięta jak zwykle, piękna w swoim wieku, choć życie i polska rzeczywistość nie obeszły się z nią łaskawie). Hortex nie tylko ufundował specjalne nagrody w postaci wielkich tortów dla trzech pierwszych drużyn, ale także ogromny tort o wadze ponad dwudziestu kilogramów na bankiet (wyposażył nas też w maszyny z napojami dla zawodników, które rozstawione były na hali). Bankiet odbywał się w Restauracji „Bazyliszek” na Rynku Starego Miasta.

Szefowa hotelu „Vera”, moja imienniczka Jadzia, dziś na emeryturze, życzliwa, drobna kobieta z wielkim charakterem, stanowcza. Krysia, szefowa restauracji, pokonywały góry, aby zabezpieczyć posiłki tak, by nikomu do głowy nie przyszło, że w Warszawie w sklepach oprócz octu i musztardy niczego nie można kupić. Pomagał nam też przewodniczący komitetu honorowego zawodów Zbyszek Lippe, wtedy wiceprezydent m.st. Warszawy, przyznając hotelowi dodatkowy przydział mięsa. W hotelu funkcjonował maleńki sklep Pewex, który przeżywał oblężenie, bo co to były za ceny na alkohole od 0,80 $ do 2,50 $ za butelkę. Nie wiem jak, ale tego towaru w tym sklepie było zawsze w sam raz. Hotele zawsze stanowiły enklawę na tle codzienności tym bardziej, że cztery z nich pracowały jakby razem w sieci – Vera, Nowotel, Solec i Grand Hotel, poczciwy stary Grand, szczyt elegancji lat osiemdziesiątych. Na pierwszym piętrze przyjmował nas Tadeusz Sąsara, dyrektor tych czterech hoteli, przyjaciel sportowych dusz, wieloletni prezes Polskiego Związku Piłki Siatkowej. Być może jego „oko” wielokrotnie pomagało nam w rozwiązywaniu trudnych spraw zakwaterowania, wystarczającej ilości kawy podczas śniadania (!), czy też napojów w barkach? Bardzo chcieliśmy dopilnować każdego drobiazgu, bo przecież nie mogliśmy pokazać, że czegoś u nas brakuje. My w Polsce mamy wszystko – nie widać tego w sklepach? To nic, to chwilowe, to przejdzie, przecież będzie inaczej, jak nie za kilka dni, to może za kilka lat, przecież my w to wierzyliśmy, że będzie lepiej, że nie będę musiała pisać setek pism do GKKFiT do Komisji Zagranicznej o zgodę na zorganizowanie imprezy – bez takiej zgody ekipy zagraniczne nie mogły otrzymać wiz wjazdowych do Polski, do komendy MO na Ochocie o zgodę na organizacje zawodów na ich terenie, do komendanta na lotnisku z prośbą o szybką odprawę naszych zawodników, do urzędu miasta o specjalne przydziały żywności dla hoteli, z których korzystaliśmy, o dodatkowe przydziały kawy, papieru toaletowego itp. itd. Zbyszek L. był zaprzyjaźniony od lat z Januszem, prezesem Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów, a my przyjaźniliśmy się z Januszem. I tak to szło. My pomagaliśmy jemu, on nam, ale najważniejsza sprawa to dobra organizacja zawodów, obojętne czy dotyczyło to podnoszenia ciężarów, badmintona, judo, szermierki, czy innej dyscypliny sportu. Sport był naszym życiem, naszą pasją, a my chcieliśmy pokazać światu, że to Polska organizuje, że my dajemy radę, mimo wielkiego trudu, mimo tylu braków, mimo szaro – burej rzeczywistości, ale o tym już nasi goście nie wiedzieli, o tym trudzie znaczy. Przecież żadne z nas z wyjątkiem Andrzeja (miał malucha, który był szczytem luksusu) nie jeździło samochodem. Wszystko załatwiało się jeżdżąc komunikacją miejską, nawet pieniądze z banku Renia woziła tramwajem. Jedną z ciekawostek, o której powinnam była napisać jest fakt, że aby tę imprezę zorganizować musiałam się wielu rzeczy nauczyć. Badmintona europejskiego ani światowego nie znałam, jak również języka angielskiego w nim obowiązującego, kiedy zdecydowałam się przejść do pracy z Polskiego Związku Szermierczego (tu obowiązkowym był j. francuski) do badmintona – wtedy do nieistniejącego związku, a moją powinnością było go założyć w roku 1977, wspólnie z  kolegami B. Zdebem, J. Szulinskim, A. Szalewiczem, J. Wrzodakiem, J. Krzewińskim, E. Jarominem, T. Sudczakiem, W. Derychem, J. Musiołem, i jeszcze kilkoma innymi. Tak więc skorzystałam z możliwości, że w Groningen – Holandia w roku 1980, zostały zorganizowane mistrzostwa Europy seniorów w badmintonie. Pojechałam, okazja była wyjątkowa – już wtedy po dwóch latach swobodnie mówiłam po angielsku i załatwiałam wszystkie sprawy w tym przyjazd zawodników na nasze międzynarodowe mistrzostwa Polski. Związek otrzymał zgodę na wyjazd 6 zawodników i 1 trenera na koszt państwa, Andrzej jako prezes na kongres, natomiast ja pojechałam za własne pieniądze. Przez cały czas trwania zawodów siedziałam na widowni i notowałam wszystko, co się tyczyło organizacji mistrzostw: otwarcie zawodów,  prowadzący otwarcie, scenariusz, nagłośnienie, piosenka o Perry Sport – sponsorze, puszczana w przerwach zawodów, rysowałam, ułożenie kortów, kwiaty, to była przecież Holandia, woda dla zawodników, wystrój hali, hostessy – jak ubrane?, sędziowskie ubiory, miejsca sędziowskie, ilość sędziów, sędziowie liniowi ubrania dla nich, firmy sponsorskie, stoiska, zaplecze, szatnie, kawiarenka, transport, hotele, ceny, odbiór ekip z lotniska, dworca kolejowego, bankiet. Powstał z tego cały zeszyt uwag, szkiców, notatek, taki jakby mój własny manual: jak dobrze zrobić imprezę międzynarodową w badmintonie, aby się nie wstydzić, gdy przyjedzie cały świat. Ten właśnie zeszyt był w roku 1985 moim przewodnikiem. Niestety nie mam  swoich własnych zdjęć, dlatego poprosiłam Jana Jerzy Dolhan - Grzegorz Olchowik gra deblowaRozmarynowskiego, naszego przyjaciela fotografa, o udostępnienie kilku z tych najładniejszych zawodów w badmintonie, jakie oglądałam w latach osiemdziesiątych, po prostu nie miałam wtedy jeszcze aparatu fotograficznego i dlatego nie mogłam ich zrobić! Nota bene dopiero w 1987 r. nabyłam ten sprzęt wykorzystując wyjazd zaprzyjaźnionego trenera do Singapuru. Aparat był rzeczywiście tani i służył mi przez prawie 14 lat.

Uroczyste otwarcie zawodów na Hali Mery; stawiły się wszystkie ekipy, sędziowie polscy i zagraniczni, trenerzy, VIP-y, zaproszeni goście, sponsorzy, hostessy ubrane w swoje służbowe sweterki czerwone-białe. Powitanie prezesa PZBad – Andrzeja Szalewicza i oficjalne otwarcie Prezydenta EBU. Stan Mitchell skierował do nas wiele ciepłych słów dotyczących perfekcyjnej organizacji zawodów. Na zakończenie otwarcia wszystkie ekipy otrzymały upominki – każdy zawodnik, trener, kierownik ekipy, sędzia, VIP czy osoba pracująca przy organizacji zawodów otrzymali biało-czerwone czapeczki i szaliki z napisem Helvetia Cup. Następnego dnia, w południe, wszyscy oficjele zostali zaproszeni do Sali Koncertowej w Towarzystwie im. Fryderyka Chopina w Warszawie przy ul. Okólnik na uroczysty koncert chopinowski – gwiazdą koncertu był Janusz Olejniczak. Nasi goście otrzymali na pamiątkę kasety z nagraniami pianisty wraz z jego autografem. Polski Związek Badmintona w podziękowaniu za 1, 5 godzinny koncert obdarzył artystę pięknym bukietem kwiatów. I to był jedyny koszt, jaki ponieśliśmy. Z Towarzystwem im. Fryderyka Chopina byłam związana osobiście. Mój wychowawca szkolny z Liceum im R. Traugutta pan Bogumił Pałasz był tam Dyrektorem, stąd możliwość załatwienia przepięknego spektaklu – koncertu w Towarzystwie im. Fr. Chopina za darmo. Ponadto, dyrektor B. Pałasz otworzył dla nas Pałac w Żelazowej Woli, który o tej porze roku był zamknięty dla zwiedzających, a my nie dość, że pokazaliśmy naszym gościom miejsce urodzenia Chopina, ale też zaprosiliśmy ich do jedynej w Żelazowej Woli Restauracyjki „Pod Wierzbą” na pyszne polskie pierogi oraz czerwony szampan nieznany w Europie z komentarzem, że skoro przyjechali do komunistycznego państwa, to kolor czerwony jest obowiązkowy. A uczciwie mówiąc restauracja ta niczym innym nie dysponowała. Zawsze twierdziłam, że w pracy potrzeba jest trochę szczęścia. Nam w badmintonie lat osiemdziesiątych to szczęście sprzyjało.

Dzisiaj w roku 2010, roku Fryderyka Chopina, taki koncert podkreśliłby znaczenie tej rocznicy i nasze przywiązanie do fenomenalnego kompozytora i wirtuoza.

Zbyszek L. był przez wiele lat naczelnikiem dzielnicy na Ochocie, i była ona jego oczkiem w głowie. Potrafił nocami jeździć samochodem po tej swojej Ochocie patrząc okiem gospodarza, co by tu jeszcze poprawić, aby choć trochę lepiej żyło się tutaj ludziom. A hala Mera znajdowała się właśnie na terenie Ochoty. Zbyszek przeszedł do Ratusza na plac Bankowy (wtedy pl. Dzierżyńskiego) chyba na początku lat osiemdziesiątych. No i dobrze! Cieszyliśmy się wszyscy – my ludzie sportu. Zyskaliśmy Patrona imprez, który pomagał nam załatwiać rzeczy nie do załatwienia, a tak naprawdę rzeczy małe, oczywiste, które wtedy urastały do rangi wielkich problemów. W archiwum związku znajdują się tomy dokumentów, które produkowaliśmy, bo były konieczne, pozwolenia, zgody, odmowy, odwołania, zgody cenzury, o przepraszam, Głównego Urzędu Kontroli, Prasy Publikacji i Widowisk, mieszczącego się na ul. Mysiej. Zgody na treść zawartą w programach, plakatach, zaproszeniach, na druk tych programów, plakatów, zaproszeń, na ich rozpowszechnianie, czyli rozsyłanie różnym osobom i firmom, również na rozklejanie plakatów w Warszawie. Pamiętacie takie specjalne do tego celu wybudowane owalne słupy? Firma, która zajmowała się rozlepianiem plakatów miała swoja siedzibę na ul. Hożej, a więc jeszcze jedna wizyta, pismo z prośbą o wykonanie usługi, oczywiście z pieczątką z ul. Mysiej. Na rozsyłanie zaproszeń do różnych firm, instytucji, VIP-ów, jak to się robi z zaproszeniami. Inny świat… zupełnie inny, dzisiaj nieznany.

Stałym sponsorem zawodów międzynarodowych, w tym i Helvetii, była firma Xerox z siedzibą przy ul. Szpitalnej, której szefował Zygmunt Lucek. My kupowaliśmy papier do kserografu, oni dostarczali nam jedną lub dwie kopiarki. I biuro zawodów oraz biuro prasowe pod wodzą Ryszarda Lachmana, Wojtka Perka, jego żony Halinki i Basi szły pełną parą. Komunikaty w ilościach dowolnych były wydawane na czas w kolorowych okładkach przygotowywanych przez firmę introligatorską Hanki i jej matki. Córka Hanki, trzyletnia dama, była w pewnym momencie naszą modelką – ubrana w koszulkę z napisem sponsora, a w małej rączce trzymająca wielką rakietkę. Organizacja tak dużych zawodów była możliwa tylko, i tylko, dlatego, że wszyscy pracowali rodzinnie, przyjacielsko; moja bratowa Jola pracowała, jako kasjerka, nasi rodzice na przykład zajmowali się wpuszczaniem na halę widzów, a później dopilnowaniem, aby z szatni wychodziły osoby we właściwych ubraniach, a niepożyczonych (zdarzyło się i tak), również dystrybuowali (wydzielali) papier toaletowy, który był „załatwiany”, bo powieszony w toalecie zbyt szybko znikał całymi rolkami a Warszawa przecież, jako stolica nie mogła sobie pozwolić na toalety bez papieru!  (matka była dodatkowo osobą, która parzyła kawę dla VIP-ów i sędziów).

Przed Drużynowymi Mistrzostwami Europy, gr. B w Warszawie rozgrywane były w styczniu międzynarodowe mistrzostwa Austrii, na które pojechałam z zawodnikami, aby zobaczyć jak takie zawody wyglądają i co nam jeszcze Horst Kullnigg - in 1985 Prezes Austriackiego Związku Badmintonapotrzeba a potrzeba było wielu rzeczy. Nie pamiętam jak mi to wpadło do głowy, aby iść do Horsta (ówczesnego prezesa Austriackiego Związku Badmintona) z pytaniem, co zrobią z pudełkami, w których trzymają komunikaty i informacje dla ekip. Zapytałam. Odpowiedź była prosta – wyrzucimy. A ja na to: – Takie dobre pudełka, przecież przydadzą się nam w Warszawie! Zabrałam 23 pudełka, pięknie rozłożyłam, spakowałam do mojej wielkiej torby sportowej i przywiozłam do Warszawy razem z karteczkami samoprzylepnymi w różnych kolorach, setką długopisów, podkładkami dla sędziów, i przez następne kilka lat używaliśmy ich ot tak, jakby od zawsze były dostępne u nas w dowolnych ilościach, pamiętam nawet kolor brązowej tektury z napisami państw po angielsku. Horst znawca tematu organizacji wielkich imprez, do tych pudełek brązowych dodał też kilka kilogramów kawy wiedeńskiej, którą wykorzystaliśmy serwując VIP-om , gościom oraz sędziom na hali Mera.

Wasza Jadwiga

cdn 14.02.2010

Tania

zielarka rys TaniaMoja najstarsza wnuczka Tania rozpoczęła w tym roku studia lingwistyczne, kulturoznawstwa Japonii. Od lat wiemy, że ma zdolności do języków obcych, jak również kocha rysować. Wszystkie jej prace, które kiedykolwiek były wykonywane dla mnie, mam skrzętnie poukładane w specjalnej teczce. Zresztą każde dziecko, każdy wnuk, ma swoją teczkę, w której znajdują się laurki i inne drobne przedmioty wykonywane przez dzieciaki na różne okoliczności i okazje.Ostatnio siedząc z Tanią przy herbacie rozmawiałyśmy o jej studiach oraz o tym, jak wygląda alfabet japoński. I cóż się okazało? W japońskim są dwa podstawowe sylabariusze: hiragana i katakana. Hiragana służy do zapisywania wyrazów rodzimych, a katakana do zapisywania wyrazów obcego pochodzenia (angielski, francuski, portugalski, etc). Do tego dochodzi jeszcze kanji, czyli tzw. „krzaczki” zapożyczone z chińskiego w jakimś IV w naszej ery, gdyż Japończycy nie mieli swojego pisma, ale mieli język. Sylabariusz (hiragana) wygląda tak: http://www.japanorama.com/images/hiragana.gif, a katakana tak: http://aozora2006.files.wordpress.com/2008/05/katakana.gif

Wieczorami często zamiast rozmów z Tanią słyszymy z jej pokoju głos MA, MI, MU, ME, MO – Pa,Pi, Pu, Pe, Po Lub coś w tym rodzaju. Teraz, po spojrzeniu na katakanę i hiraganę wiem, dlaczego. Po prostu uczy się sylabariusza.

Zadziwiające są te nasze dzieci i wnuki. Skąd u niej takie zainteresowanie kulturą Japonii, językiem japońskim? Czy to wpływ dziadka Jasia, który był świetnym trenerem judo 9 Dan, a w judo używa się ponad sześciuset słów japońskich na określenie technik judo, które można podzielić następująco: rzuty – Nage Waza, ręczne – Te Waza, rzuty biodrowe – Goshi-Waza i techniki nożne – Ashi-Waza oraz rzuty poświęcenia, gdy sami upadamy na bok – Yoku Sutemi Waza i rzuty poświęcenia, gdzie my spadamy na plecy – Ma Sutemi Waza. Techniki unieruchomień – Katami Waza, podzielone na trzymania – Osaekomi-Waza, duszenia – Shime Waza i dźwignie – Kansetsu-Waza, które zakładane są wyłącznie na staw łokciowy, oraz bardzo rzadko nauczane: Atemi-Waza, czyli atak na wrażliwe miejsca ciała ludzkiego.

Sama znam się na tym, gdyż jestem trenerem II klasy w judo po ukończonej Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie i posiadam czarny pas 3 dan (Sandan). 

Czasami myślę, że opowiadania dziadka Jasia o Japonii, o kulturze, o filozofii w judo, o podejściu do życia według tej filozofii, były ziarnem rzuconym na odpowiedni grunt. Wiedząc, że marzeniem Tani jest Japonistyka przywiozłam jej w roku 2007 z Osaki (gdzie byłam na mistrzostwach świata) i Kyoto filmy opowiadające o kulturze, festiwalach, świątyniach shinto, a także o buddyzmie, gdyż Japończycy chodzą do świątyń shinto, wyznając shintoizm, a po śmierci chowani są zgodnie z zasadami buddyzmu i nie ma to dla nich większego znaczenia, że są to dwa inne wyznania. 

Tania oprócz japońskiego ma też zajęcia z kulturoznawstwa, japońskiej codzienności i historii kultury. Na kulturoznawstwie dyskutują o tekstach znanych antropologów, które czytają w domu, wyrażają swoje poglądy, czy zgadzają się z opinią autora, czy mają może jakieś własne zdanie. Na kulturze japońskiej codzienności uczą się o życiu codziennym w Japonii, o ceremonii herbacianej, sposobie zachowania w pewnych sytuacjach, jak sobie radzić w nowym mieście, o sztuce kulinarnej etc. A historia kultury, to po prostu historia Japonii od czasów starożytnych do teraźniejszości.

Ciekawe, czy nasza dusza artystyczna wytrwa i co przeważy: filozofia dalekiego wschodu, która ją pasjonuje, czy realizm Europy. Ciekawe doświadczenia przed nią i przed nami,całą rodziną, która jej wiernie sekunduje w realizacji marzeń. 

Życząc wszystkim spełnienia marzeń,
Na które nigdy nie jest za późno.

Szczęśliwego Nowego Roku!
Wasza Jadwiga

We wszystkich mediach trwają analizy mijającego roku 2009. Skoro tak, to nadszedł czas na krótkie spojrzenie na rok 2009 z mojego punktu widzenia. A nie był on łatwy, choć w moich wpisach zupełnie tego nie widać. Jednak każdy z nas ma swoje własne dobre i trudne przeżycia, i ja też. 31.12.2009  Noworoczne ŻyczeniaW marcu obchodziliśmy uroczyście siedemdziesiąte urodziny mojego ukochanego męża Andrzeja. Było przyjęcie w restauracji naszej ulubionej na pl. Grzybowskim, był piękny prezent od całej rodziny i wszyscy obecni. Wspomnienia, gratulacje, sto lat, szampan i tort.

Ja od wielu miesięcy walczę dzielnie z kolanem, a wynikiem tej walki są cztery operacje w ciągu ostatnich trzech lat. Ostatnia w lipcu tego roku. W przeszłości uprawiałam judo i być może kolana były zbyt słabe lub trening za mocny lub jedno i drugie, ponadto drobne kontuzje i urazy doprowadziły do aktualnego stanu. Tak więc mimo ogromnego wysiłku i rehabilitacji – pracy z Krzysztofem, nie uniknęłam tego, czego bałam się najbardziej, kolejnej operacji. Decyzja podjęta została w czerwcu i w tym samym momencie ja podjęłam kolejną: jedziemy z Jolą do Częstochowy na Jasną Górę. Każda z nas ma swoje intencje związane z wizytą u Matki Boskiej Częstochowskiej.

Od wielu lat marzyłam też aby odwiedzić górę Grabarkę, miejsce dla prawosławia święte, tak samo jak dla nas Jasna Góra. Andrzej zdecydował: skoro marzyłaś to pojedziemy. Później nie będziesz mogła bo walka z bólem, uczenie się chodzenia od początku, no i rehabilitacja. Każdy z nas ma wewnętrzną potrzebę rozmowy i modlitwy. W tych trudnych momentach tylko w ten sposób mogłam wyrazić swoją konieczną potrzebę serca.

9.07.2009. Właśnie zaczęła się piękna pogoda. Wychodzę ze szpitala. Uff! To, co wydawało się nie do przebycia kilka dni temu, przeleciało, jakbym to nie ja uczestniczyła odgrywając rolę pierwszoplanową, tylko oglądała spektakl na bis.

2.07. – Dzień operacji – stres pogłębiony tym, co znane, a znane było wszystko, ból, i jego trwanie, i to, co po kolei nastąpi. Proszek, wózek, sala operacyjna. Pamiętam. Oczy skupione, twarze w maskach, mój obłędny strach i śmiech. Takie ufoludki wokół mnie. Później powiedzą, że sama weszłam na stół i byłam tylko lekko stremowana. Lekko?! Obudziłam się na łóżku, nic nie boli, tylko ściany lekko falują i trochę sucho w buzi i ciągłe kołatanie w głowie: już po wszystkim! I znowu sen, i znowu myśli skłębione, nie, zaraz na operację, zaraz zawołają – oczy otwierają się same – pokój, cisza, tylko kroplówka wisząca jak duża łza mrugająca do mnie kropelką sączy jakiś płyn… Udaje mi się zapanować nad niewielką ilością emocji przygłuszonych chemią. Operacja za mną. Nic nie pamiętam, tylko głos lekarza, który poprosił o piłę. Później dowiem się, że w czasie trwania zabiegu wygłosiłam zdanie, które rozbawiło cały obecny personel „Ludzie ja wszystko słyszę!”. Wiem, że ze strachu bardzo prosiłam anestezjologa o wyłączenie mi świadomości na ten trudny czas.

Znowu się obudziłam, jest Andrzej i Jola. Mój kochany Andrzej! Przestraszony, oczy ciemne? Nie mogę dostrzec koloru, bo obydwoje falują razem z salą, jakbyśmy płynęli z Hoek van Holland do Londynu w roku 1981 na Mistrzostwa Europy Juniorów w badmintonie, które odbywały się w Edynburgu. Boże, ile to lat minęło? Otwieram oczy, morza nie ma tylko Jola siedzi przy łóżku i ściska mnie za rękę. Coś się stało. Jej ładna buzia teraz jest bardzo napięta. Dopiero następnego dnia powiedziała mi, ze tak mocno trzymałam jej rękę prosząc, żeby mnie nie zostawiła, że w tej niewygodnej pozycji siedziała ponad dwie godziny! Bojąc się poruszyć. Kochana dziewczyna. Ciekawe skąd w niej tyle czułości i tkliwości, niewysoka, szczupła szatynka z uśmiechem na ustach, po prostu Puchatek, nazywany tak przez wszystkich domowników. Jola – Puchatek, fajnie, jak miło, że jest. Andrzej, mój mąż ukochany ponad wszystko ma w niej teraz oparcie, choć przecież powinno się napisać inaczej, ale nie w sprawach lekarskich, medycznych, szpitalnych – tu jest kruchy jak moje porcelanowe filiżanki. Jola, drobna opoka, wiele lat przepracowała w szpitalu dziecinnym przy ul. Litewskiej w Warszawie. W laboratorium rozpoznawała wszystkie groźne bakterie oraz analizowała dostarczony materiał: krew, posiewy, krzyżówki. Pracowała wiele lat z dziećmi, brała udział w niektórych trudnych operacjach wtedy, gdy trzeba było dokonać pobrania krwi śródoperacyjnie. Powiedziała mi, że największe wrażenie zrobił na niej widok pracującego serca w małym ciałku dziecka podczas operacji. Kochana, ciepła istota.

Gdzie jestem? To wieczór czy rano? Leżę, nie mogąc ustalić co się stało? A niech tam. Dlaczego tak bardzo swędzi mnie nos? Co ja mam na twarzy? Nie mogę się podrapać! Pielęgniarka zabiera mi kolejną pustą butelkę, a skąd tu Agnieszka? Już przyszła, jest i Michał, dlaczego oni tak bardzo się chwieją? Chyba siedzą, a moje łóżko takie rozhasane jak Gabryśka na łące w ogrodzie. Słyszę Agnieszkę: Mamo, dać ci wody? O tak, wody, dużo wody, chłodna, przyjemnie wlewa się do rozchwianego ciała. Coś mówię, ja coś ważnego im mówię, sen… Nie, nie śpię, wjeżdża łóżko z pacjentem, a nad nim głos, pani jest po operacji kręgosłupa, proszę pozwolić przejechać. Cisza, tylko lampka daje nikłe światło, czy to noc? Dzieci, idźcie już, tak bardzo jestem zmęczona, ale ich już nie ma od kilku godzin, tylko moja głowa skołatana. Sąsiadka szepcze cichutko, a może to ja po cichu się modlę?

Lipiec jest dla mnie trudnym miesiącem. Wiele lat temu 21 lipca, w piękny słoneczny dzień, braliśmy ślub z Andrzejem, następnego dnia w południe zadzwoniła Jola, że zmarł Zbyszek – mój brat. Pękł mu tętniak, a mnie serce i wszystko przestało mieć znaczenie, lato, słońce, życie i tylko smutek brzemienny w skutkach. Karolina właśnie skończyła siedem lat i szykowała się do szkoły, Ania dziewiętnaście lat, a Jola – żona Zbyszka, piękna, czterdziestoletnia została sama… Dlaczego, tylko to jedno pytanie ciśnie się na usta po wielekroć. Tyle łez, tyle bólu, tyle strachu, ile żalu? Babcia Kazia – nasza mama, tę śmierć przeżyła najbardziej. Ukrzyżowała siebie i ojca i tak trwa to do dziś!

W maju w Magdalence odbył się ślub Karolinki. Piękna Panna Młoda i poważny Pan Młody. Mój brat byłby dumny, tak jak dumna była Jola, która sama ponosiła trudy dbania o dziewczynki. Cała rodzina zjechała na ślub. Było miło i rodzinnie. Niestety dziadki: Szczepan i Kazia rozchorowali się i nie wzięli udziału w tej uroczystości. Było mi bardzo smutno, przecież to córcia Zbysia wychodziła za mąż, ich ukochana wnuczka. Życie jest strasznie pogmatwane.

Tania w maju zdała maturę, a od września jest studentką i uczy się japońskiego. Ma talent dziewczyna do języków, angielski i francuski, a teraz japoński.

We wrześniu odebrałam telefon z Saskiej Kępy. A może byś wpadła na kawę? Prowadzimy taki fajny projekt, może mogłabyś pomóc? Wpadam. Przegadałyśmy z Moniką i Agnieszką ze cztery godziny – nawet nie wiem, kiedy minął czas. Wspominałyśmy wspólną pracę, ale też omawiałyśmy plany na przyszłość, i tak niespodziewanie dla mnie znów wpadłam w wir zajęć i obowiązków, kołowrót dnia codziennego, pracy, pisania, prowadzenia domu, opieki nad rodzicami, pomocy przy wnukach. Znów potrzebna, znów radośnie uśmiechnięta, a co mi tam kłopoty, a co mi tam stres, dam radę, mama musi wyzdrowieć, a my musimy trwać. Życie po prostu toczy się dalej, nie zawsze łatwo, nie zawsze bezboleśnie, ale zawsze warto dla kogoś żyć.

Wam Wszystkim Najlepszego, Najpiękniejszego, Najzdrowszego, Najszczęśliwszego Nowego Roku 2010 życzy

Wasza Jadwiga

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.