Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Archiwum miesiąca luty 2011

Dzisiaj na Mistrzostwach Świata w Oslo, na trasie Holmenkolen oglądaliśmy, według mnie, najpiękniejszy bieg panny Justyny z Kasiny Wielkiej na dystansie 10 km stylem klasycznym. Dlaczego najpiękniejszy, zapytacie wszyscy zgodnym chórem? Ano, dlatego, że była to trasa mordercza, nadzwyczaj trudna, a zawodniczki pokonywały ją w zasadzie samotnie. W biegu wzięło udział 67 zawodniczek, które startowały, co 30 sekund, a pierwszą, która ruszyła na trasę była zawodniczka reprezentująca Brazylię. Nasza Justyna startowała z numerem 67 jako ostatnia, 30 sekund przed nią wyruszyła na trasę Marit Bjoergen. Po 2,2 km sytuacja wyglądała dobrze, panna Justyna narzuciła sobie mocne tempo i na pomiarze czasu była pierwsza o 9,6 sekund przed Marit i innymi startującymi dziewczynami. Siódmy kilometr, sytuacja dobra dla Justyny, prowadziła w tym momencie z przewagą +8,3 sekund. Ale sytuacja na dystansie 10 kilometrów zmieniała się i to bardzo. 8,5 kilometra, różnica zmalała tylko do 6,5 sekund na 9 kilometrze wynosiła już tylko 2,5 sekund.  Pomimo tak niewielkiej różnicy miałam nadzieje, że to, o czym najbardziej marzy Justyna, zwycięstwo i złoty medal, będą jej, ale nie przewidziałam jednego, że Marit na 3 kilometry przed metą będzie biegła razem z Marianną Longa, którą dogoniła i, która mogę tak powiedzieć, pomogła jej (Marit) w zdobyciu tak bardzo upragnionego przez Justynę złota. Zawodniczki znakomicie współpracowały, a na finiszu Marianna wykrzesała z siebie resztki sił i to dzięki jej morderczemu finiszowi, Marit Bjoergen mogła „zajechać” się i uzyskać  czas 27.39,3. Ja czekałam na Justynę, która samotnie pokonywała dystans, wjeżdżając na stadion otrzymała informacje od swojego trenera Aleksandra Wierietelnego, że idzie równo, a znaczyło to, że ma taki sam czas jak Marit. I to, co się działo już na stadionie, Justyna biegła jak maszyna, skoncentrowana, pokazując nam nieprawdopodobną wolę walki, ambicję, do samego końca, do ostatniego metra, aby po przekroczeniu mety upaść „wyjechana do końca” prawie bez tchu. Zresztą pierwszy raz od wielu miesięcy widziałam też Marit, która po zakończeniu biegu nie szalała ze szczęścia, nie podskakiwała, nie pozdrawiała publiczności jak to ma zawsze w zwyczaju, tylko leżała jak długa za linią mety, spod ręki obserwując finisz Justyny. Dwie wielkie zawodniczki, dwie rywalki, ale też dwie znakomite biegaczki. Justynie zabrakło do złotego medalu 4,1 sekundy, czyli przeliczając, kilka kroków w technice klasycznej.  Obie zawodniczki bezpośrednio po biegu udały się z trenerami do szatni. Justyna w wywiadzie dla TVP, który przeprowadził Sebastian Parfianowicz powiedziała: nigdy się tak nie zmęczyłam w biegu na 10 km. Bardzo chciałam nadrobić jak najwięcej na pierwszych 5 kilometrach, Marit i Marianne współpracowały, tak „podciągały” na ostatnich 2 km, a ja byłam już bardzo zmęczona i samotnie nie mogłam dać rady, choć dałam z siebie wszystko, albo jeszcze więcej. Walczyłam i to bardzo, na ostatnich metrach pchałam ile się dało…”. Na pytanie czy właśnie dzisiaj była najbliżej, aby wygrać z Marit Bjoergen, Justyna odpowiedziała, tu nie chodzi o wygranie z Marit, tu chodzi o wygranie biegu!” Czy nie należy się wielki szacunek dla naszej gwiazdy? To proste, chodzi o to, aby wygrać bieg!

Pani Justyno, niech się pani nie martwi, my panią szanujemy, lubimy i podziwiamy! W ciągu pięciu ostatnich sezonów zdobyła Pani 8 medali (4 medale IO, 4 medale Mistrzostw Świata) dzisiaj dołożyła Pani do tej kolekcji medal srebrny, zdobyła Pani trzykrotnie Kryształową Kulę, jest Pani Wielką Zawodniczką i wspaniałą osobą z niezwykłym charakterem. Dziękujemy za emocje, których dostarcza nam Pani startując w zawodach, dziękujemy za medale, już dwa srebrne na tych Mistrzostwach, dziękujemy za biało-czerwoną, serdecznie Pani gratulujemy! Przed Panią jeszcze jeden start w sobotę na dystansie 30 km. Marzy Pani a marzenia się spełniają, powodzenia, będziemy trzymać kciuki, bardzo mocno!

Sprawozdawca sprzed telewizora

Wasza Jadwiga

Za oknem mróz. Temperatura spada do -17 stopni w nocy, a w dzień jest nie wiele lepiej: od -7 do -12 stopni. Za oknem śnieg, który pokrywa dokładnie ziemię, dlatego dostać się do jakiegokolwiek ptasiego jedzenia jest bardzo trudno. Ptaki w moim ogrodzie, co roku mają zorganizowaną stołówkę, która jest zlokalizowana w zacisznym, bezpiecznym miejscu na tyłach ogrodu, a właściwie przed domkiem Taty. Na tarasie, na belce stoją sobie dwa karmniki – jeden większy, drugi mniejszy. Do większego zaglądają ptaki takie jak gołębie zwykłe dachowce, turkawki, które od wielu lat mają siedzibę w naszym ogrodzie, kawki, choć te urzędują w stołówce zlokalizowanej na dużej i ciepłej pokrywie od studzienki kanalizacyjnej. Tam właśnie, co ranka wykładam codzienną porcje jedzonka, a mianowicie: mak zmieszany z ziarnami sezamu, soczewicy, orzeszków ziemnych, pestkami słonecznika, kaszą jęczmienną. Ponadto wykładam kawałeczki pokrojonych jabłuszek i marchewki. Po przygotowaniu ptasich specjałów wychodzę do ogrodu z garnkami i słoikiem ziaren. Nawet nie wyobrażacie sobie, co się wtedy dzieje. Ptaki, siedząc na drzewach przed oknem kuchennym, od dobrej godziny obserwują moją krzątaninę w kuchni ( a nie wiem czy wiecie, że ptaki są znakomitymi obserwatorami), oczekując swojego poczęstunku zaczynają nawoływania. Rozpoczynają sroki i gawrony, po czym dołączają się wrony i sójki, wreszcie z pobliskich ogrodów przylatują kawki i cało te wytworne towarzystwo zaczyna ucztę.  Trzeba również powiedzieć, że małe karmniki w tym czasie są odwiedzane przez sikorki, modraszki, kowaliki, wróble a nawet dzięcioły odświętnie ubrane w czarno czerwone fraczki. Całe towarzystwo zajęte sobą niespecjalnie zwraca uwagę na to, co się dzieje, dookoła. Choć wypuszczenie psa płoszy wszystkich biesiadników. Psy natomiast są chętne i to bardzo do przyłączenia się do tak wspaniałej uczty, ale niestety. Dlatego właśnie odgrodzone są siatką i proszę mi wierzyć, że psy nie są głodne wcale, ale bardzo się denerwują, że ja poświęcam czas według ich przekonania „zupełnie niepotrzebnie” jakimś ptaszyskom, skoro one tutaj są, na dworze i chętne są do zabawy, przeganiając całe ptasie towarzystwo. Przecież to ich teren, ich niebo i po co one, te ptaszyska tutaj przybywają. Ot cała psia logika. Wyłożyłam przygotowany posiłek i weszłam do domu, aby zrobić kilka zdjęć. Nie mogłam stać na dworze i czekać na mrozie, więc z ukrycia swoją kamerą chciałam pstryknąć kilka fotek, abyście zobaczyli moich podopiecznych. Warto pomagać, ponieważ każdego roku cała ptasia gromada przylatuje w lecie i odwiedza nasz ogród. Dokarmianie ptaków zazwyczaj kończę wraz z ustąpieniem śniegu i mrozu, od tej pory moi podopieczni muszą sobie radzić sami aż do późnego października, czyli do momentu pierwszego śniegu i mrozu. Wtedy stołówka znowu otwiera swoje podwoje i całe towarzystwo codziennie rano bankietuje.

Pozdrawiam wszystkich wraz z gromadą zadowolonych ptaków,

Wasza Jadwiga

Beata, moja przyjaciółka od 31 lat niezmiennie, po przeczytaniu moich przygód podczas spaceru, tak bardzo przejęła się wypadkiem, że ku pokrzepieniu serca przesłała mi list o tym, co fascynuje ją od lat, o angielskiej ekscentryczności. Beata mieszkanka Albionu jest zafascynowana Anglią (zresztą ja też, szczególnie historią oraz  ogrodami, których nie wiem ile razem zwiedziłyśmy, a także wielką miłością do country side, spokojnego życia wiejskiego). Opowieść Beaty jest bardzo interesująca, a ja lubię dzielić się z Wami wszystkim co napotykam, a jest fascynujące. Oto list Beaty cytowany w całości. List został ozdobiony pięknymi zdjęciami Vandy Ralevskiej, koleżanki Beaty:

Od wielu lat jestem zafascynowana angielską ekscentrycznością i im dłużej mieszkam w mojej przybranej ojczyźnie, tym więcej się z tym zjawiskiem spotykam i tym większy mam do anglików szacunek wypływający z lepszego  zrozumienia tego może dziwnego podejścia do życia. Postanowiłam napisać o tym parę słów, choć pewnie te słowa będą brzmiały pusto; tak naprawdę docenić ekscentryczność można dopiero wtedy, gdy się człowiek sam zetknie z osobami ekscentrycznymi.  Ekscentryczność jest kwintesencją brytyjskiej tradycji; jest ona trudna do wytłumaczenia europejczykom, gdyż osadzona jest  w mentalności nacji odciętej od Europy od setek lat. Przez wieki, indywidualność była cechą rozwijaną w Anglii i cenioną filozoficzną tradycją. Człowiek jest jednostką bardzo cenną i każdy w pełni akceptuje inność bliźniego. Tolerancja to jedna strona tego medalu, natomiast drugą jest chyba to, że zróżnicowanie umożliwia utworzenie społeczeństwa, które jest ciekawsze. Ciekawsze to znaczy też mniej nudne, a nikt tak naprawdę nie chce być nudziarzem lub też przebywać z takimi osobami! Jest to również delikatna forma rewolucji przeciwko konwencjom towarzyskim i władzy oraz deklaracja niezależności. Ekscentryczność narodziła się w klasach wyższych, mających dużo wolnego czasu, pieniądze i dobre wykształcenie. Z czasem, bariera klas i finansów się zatarła, ale ciągle elementem niezbędnym dla prawdziwej ekscentryczności jest inteligencja i styl. Angielski zrównoważony charakter i umiejętność żartowania z samego siebie w połączeniu z awersją do psychologicznego obnażania się, stworzyły nietypowe podłoże do eksplozji spontanicznych, kreatywnych lekko „stukniętych” zachowań.  Nacisk należy położyć na słowo „lekko”, bo właśnie moderacja jest kluczem do angielskiego podejścia. Ostatnim składnikiem, ale bardzo ważnym jest kreatywność i nietypowe podejście do tematu, obojętnie jakiego, czy to byłoby hobby, czy ubiór, czy sport czy też wiekowe tradycje. Niechęć anglików do klinicznego podejścia do życia, jak również nie przejmowanie się specjalnie „co powiedzą ludzie” umożliwiły rozwój niezwykle kolorowych, utalentowanych, dziwnych, śmiesznych, zwariowanych, interesujących, ale nigdy nie powodujących zagrożeń, zachowań i osobistości. Można tu wspomnieć o wielkim poecie i malarzu Williamie Blake’ku, który przesiadywał z żoną nago w ogrodzie, geologu Bucklandzie, którego stół był skamieniałą kupą i który jeździł konno z żywym niedźwiedziem w siodle, wspaniałej kreatywnej Vivienne Westwood, która na odebranie orderu od królowej przyszła w przezroczystej sukience z listkami figowymi w strategicznych miejscach, Jacku Myttonie, którego 60 kotów paradowało w liberii, zapalonym myśliwym, panu Hirstie, który polował zamiast z psami to ze świniami, czy też hrabiego Clarendona, który tak sobie wziął do serca reprezentowanie królowej Elżbiety I, że zaczął  nosić suknie w trakcie dyplomatycznych wyjazdów. Teraźniejszość wcale nie jest mniej kolorowa od przeszłości i do dnia dzisiejszego Anglicy uwielbiają się przebierać; stąd wywodzą się najlepsi designerzy jak i również charyzmatyczne osoby noszące ubrania zapierające dech w piersi czy też wywołujący cichy chichot u mniej tolerancyjnych osób.  Do dnia dzisiejszego tradycje noszenia szortów (nawet zimą), barwnych kapeluszy w Ascot, kolekcjonowanie kabrioletów (w kraju gdzie jest więcej deszczu niż słońca),  5 o’clock tea, kiedy to zamiera ruch i prawdziwy anglik napawa się zapachem i smakiem prawdziwe zaparzonej herbaty, to wszystko ma podłoże w akceptacji własnej i cudzej wolności. Szaleństwo objawia się również w różnych grach i zabawach; przebieranie się na wszelkie parady czy tradycyjne święta, przykładowo, różowe tuniki na maratonach czy też wszystko na zielono w trakcie Jack in the Green w Hastings, pogoń za toczącym się serem ze wzgórza Cooper’s Hill, festiwal zajadania pokrzyw, gra w krykieta na pojawiającej się na krótki czas łasze piasku w Solent podczas odpływu, czy też konkurs kopania w goleń w grach na Dover Hill. No cóż, rozsądek czy też zdrowe zmysły to sprawa do dyskusji … U mnie te wszystkie szaleństwa wywołują uśmiech, bo nie tylko nikomu nie szkodzą, ale tworzą niezapomniane wrażenia i barwniejsze życie.

Tekst: Beata Moore

Zdjęcia: Vanda Ralevska

List udostępniła

Wasza Jadwiga

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.