Pamiętacie taką piosenkę „Gdzie się podziały tamte prywatki” ? Słowa napisał Marek Gaszyński, muzykę skomponował Ryszard Poznakowski, a śpiewał Wojciech Gąssowski.
http://www.youtube.com/watch?v=s2GOFhG2xNk
http://www.youtube.com/watch?v=Fca4eDygR7E&feature=related
Piosenka powstała w latach osiemdziesiątych, a dokładnie w 1986 r, jako podsumowanie szalonych lat sześćdziesiątych, kiedy popularni byli Neil Sedaka, Paul Anka, Cliff Richard. Gdy zamiast na dyskotekę, której nie było, chodziliśmy na prywatki do przyjaciół. Czy wiecie, że w tych słodkich latach sześćdziesiątych jedynym sprzętem do odtwarzania płyt był adapter „Bambino”? Szczęśliwcy, którzy posiadali adapter i choć trochę większą powierzchnię w mieszkaniu zapraszali znajomych na prywatkę. Oczywiście na czas zabawy rodzina była eksmitowana do kina, czasami na dwa lub trzy seanse tego samego filmu. Piosenka „Gdzie się podziały tamte prywatki” napisana przez Marka Gaszyńskiego, znanego ówczesnego playboya, jakbyśmy to dzisiaj określili, powstała na bazie wspomnień klasowych, maturalnej klasy z roku 1958 warszawskiego Liceum Ogólnokształcącego im. Jana Kochanowskiego. Do tego ever greenu muzykę skomponował Ryszard Poznakowski, dodając na początku utwory solówkę męskiego chórku typu bum bum bum (zresztą zaśpiewaną przez kompozytora.) Piosenka został zaśpiewana przez Wojtka Gąssowskiego i tak od pierwszego dnia stała się hitem, hiciorem, na kilkadziesiąt lat. Była również moją ulubioną przez wiele lat, a dzisiaj słucham jej z rozrzewnieniem. W latach sześćdziesiątych wielkim „salonem” stolicy był nieistniejący już basen na „Legii”. (wkleiłam link do wielu starych i późniejszych zdjęć basenu Legii oraz te tuż przed rozbiórką dawnego salonu stolicy!) Ech… życie i moja młodość.
(Właśnie ostatnio rozebrano sławetny piętrowy budynek, w którym mieściły się: na parterze szatnie, na piętrze bufet, a na daszku słynne damskie solarium, gdzie wygrzewałyśmy się, opalałyśmy, a także popijałyśmy kawkę i nie tylko, przyniesione z domu niejako na piknik i całodzienny pobyt na basenie. To były czasy! Dzisiaj z Barnabą pływamy na swoich basenach wymieniając się informacjami, kto ile przepłynął, wtedy zaś rano o ósmej spotykałyśmy się na daszku solaryjnym z Elwirą Seroczyńską – srebrną medalistką zimowych Igrzysk Olimpijskich ze Squaw Valley i zanim zległyśmy na swoich kocykach, czy też ręcznikach, odrabiałyśmy swoje 40 -50 słupków, co znaczył jeden słupek? To przepłynięcie basenu w tę i z powrotem na basenie pięćdziesięciometrowym, czyli przepływałyśmy około 80 – 100 basenów, no a potem było już tylko opalanie, a w tle muzyka i Wojciech Gąssowski ze swoimi sławetnymi „Prywatkami”. Sezon na „Legii” rozpoczynał się w dniu 1 maja i wszyscy czekaliśmy na ten magiczny dzień, gdy basen otwierał swoje podwoje. W Warszawie były tylko dwa, przepraszam trzy baseny otwarte a mianowicie: „Warszawianka”, ”Skra” i „Legia”. Z tym, że do dobrego tonu należało bywać zawsze na „Legii”. Pięknie opalone, odświeżone i wypachnione perfumami „Pani Walewska” lub „Być może”, jedynymi, jakie można było kupić w perfumeriach, szłyśmy na nasze prywatki. I wcale nie były to prywatki w domach, no, bo jak można było zorganizować prywatkę w roku 1960 czy w 1964 w wielkim pokoju mającym metraż czternastu lub szesnastu metrów kwadratowych, w którym przebywała cała rodzina, powiększona o dziadków? Dlatego w latach sześćdziesiątych chodziliśmy na zabawy na dechach, które były organizowane w Parku im. Sowińskiego, na rynku Mariensztatu, pod kinem WZ na Woli, a także najsławniejsza ze
wszystkich prywatka u Józia, czyli pod Pałacem Kultury i Nauki im. Józefa Stalina. Nikt nigdy inaczej nie mówił, tylko idziemy na prywatkę u Józia i wszystko było jasne i wiadome, a gdy jeszcze szczęście dopisywało w taki dzień bardziej oficjalny w sobotę lub niedzielę, to trafiało się na koncert np. Violetty Villas, lub innej polskiej znanej piosenkarki przed planowaną zabawą. A potem zabawa czy też prywatka na dechach, a do tańca grały zazwyczaj znane zespoły muzyczne. Cytuję z książki Z. Adrjańskiego ”Pochody donikąd”:
Pałac Kultury i Nauki oficjalnie oddany do użytku 21 lipca 1955. Ma 230 metrów wysokości i był w swoim czasie najwyższą budowlą w Warszawie i całej Polsce. Podobno Stalin pytał, czy chcemy, jako dar narodów Związku Radzieckiego dla Polski pałac na wzór podobnych budowli moskiewskich, czy też dzielnice mieszkaniowa, Bierut wybrał pałac, choć bardziej praktycznie myślący Hilary Minc optował za mieszkaniami. PKiN budowała wielotysięczna załoga radzieckich robotników, która miała nawet swoje osiedle mieszkaniowe na Jelonkach.(Fińskie Domki na Jelonkach służą do dzisiaj, jako akademiki studenckie).Powstały też dla nich specjalne kwatery na cmentarzu prawosławnym w Warszawie, gdyż wiele osób w trakcie trwania budowy zmarło, daleko od rodzinnych stron. PKiN nazywano oficjalnie imieniem Józefa Stalina, ale po 1956 o nazwie tej zapomniano. Warszawiacy przyjęli dar Związku Radzieckiego (materiały do budowy pałacu również sprowadzano z ZSRR) z mieszanymi uczuciami. Projekt L.W Rudniewa drażnił warszawiaków. Nazywano go „ruska Grecją”, przyrównywano do „szpikulca w sercu Warszawy” i zżymano się, że w centrum miasta wystawiono mocno nieświeży „architektonicznie tort”, który psuje panoramę miasta, ale w końcu ten radziecki pałac (już bez J.Stalina) polubiono…( w latach osiemdziesiątych mówiono w Warszawie, że ten prezent narodu ZSRR dla Polski musimy spłacać, jak na razie spłaciliśmy dopiero parter…) PKiN przynosił Warszawie różnego rodzaju pożytki. Nas interesują jednak przede wszystkim związki tego budynku z rozrywką. Mieściła się tu słynna Sala Kongresowa, w której odbywały się ważne koncerty oraz inne imprezy estradowe. Dobrze znana była również restauracja „Kongresowa” (wystawiano tam programy rewiowe), restauracja „Trojka”, kina „Wiedza”, oraz „Przyjaźń”, „Młoda Gwardia”, teatr Klasyczny i Dramatyczny, a iglicę PKiN, wykorzystano do zamontowania nadajników telewizyjnych.
Restauracja kongresowa- restauracja z fontanną, która mieściła się w podziemiach Pałacu Kultury i Nauki, gdzie również prezentowano najlepsze w całym PRL-u programy variette. A nawet coś w rodzaju rewii. Z czasem w restauracji Kongresowa zaczęto prezentować numery rozbierane czyli tak zwany striptiz. Hyr o tym poszedł po całym obozie socjalistycznym. Do Kongresowej zjeżdżały specjalne wycieczki z Moskwy, dalekiej Syberii lub Kaukazu. Każda radziecka delegacja oficjalna chciała być na striptizie w Kongresowej. Rosjanie chcieli jednak, żeby im tej wyprawy do Kongresowej nie zaznaczać w papierach, rachunkach czy innych dokumentach. Kierownik Kongresowej miał więc specjalną pieczątkę z napisem Pałac Kultury i Nauki w Warszawie Restauracja „Trojka”,( która mieściła się obok Kongresowej) i tą pieczątką stemplował niezbędne dokumenty dla radzieckich delegacji. Później jeszcze Kongresowa opanowana została przez przedstawicieli różnych państw arabskich. Rosjanie przenieśli się do innych lokali: Victorii, Kamieniołomów, Adrii. Później jeszcze lokali ze striptizem było wiele, że panie uprawiające ten zawód (początkowo wyłącznie Czeszki, a później dopiero Polki) jechały od lokalu do lokalu, wykonując kilkanaście „rozbieranek” w czasie takich występów. (wspomnienia Zb.Adrjanskiego z książki „Pochody donikąd”).
Pamiętam również rodzinne wizyty u nas w domu w Warszawie i mój upiorny obowiązek, a mianowicie zorganizowanie wycieczki po Warszawie. Do moich zadań specjalnych należało zaprowadzić Rodzinę do ZOO, Muzeum Wojska Polskiego i do Pałacu Kultury na trzydzieste piętro, aby obejrzeć panoramę Warszawy. Pamiętam też, gdy jeden z moich braci ciotecznych oglądając Panoramę ryczał, że nie widzi Pałacu Kultury! I wszystko byłoby dobrze gdybym musiała pokazywać Warszawę raz, albo dwa, ale ja to robiłam zawsze gdy przyjeżdżała rodzina lub inni znajomi, to był mój święty obowiązek. Był czas, że umiałam opowiedzieć na pamięć o zwierzętach w Zoo, nawet bez zaglądania do jakiegokolwiek informatora! Ale to było bardzo dawno temu i choć wtedy Pałac nie był widokiem najpiękniejszym dzisiaj, nikt nie wyobraża sobie Warszawy bez Pałacu, wieczorem zaś gdy jest iluminowany wygląda pięknie!
http://panorama.um.warszawa.pl/
Zapraszam do Warszawy na wycieczkę do ZOO, Muzeum Wojska Polskiego, Powstania Warszawskiego i na trzydzieste piętro Pałacu Kultury i Nauki
Wasza Jadwiga








W latach mojej wczesnej młodości wydarzeniem na skalę roku był udział w pochodzie pierwszomajowym. Od połowy kwietnia w domu trwały przygotowania, a to sprawdzanie czy mamy odpowiednie buty, a to sprawdzano, czy odświętna sukieneczka jeszcze pasuje, a sandałki czy dobre, najczęściej okazywało się, że sukieneczka jest niestety przykrótka a z sandałek wystają nam paluchy, jako żywo, no i tak się absolutnie nie da iść. I ten sam problem pojawiał się w przypadku butów mojego młodszego brata, który w żaden sposób nie mógł wcisnąć dobrej jeszcze trzy miesiące temu pary. Teraz następowało to, co najgorsze. Przewodnia Siła w naszej rodzinie – mama – zabierała nas na upiorną wędrówkę po sklepach. Mierzyliśmy ileś par butów, buciorów, bucisków, zanim usłyszeliśmy stanowczy głos: tak, te właśnie weźmiemy. „ Te” nie zawsze najładniejsze, ale na pewno mocne ( tak „na oko” wyglądały) były pięknie pakowane w gazety. Tylko po przyjściu do domu czasami okazywało się, że już są za małe, a przecież w sklepie były dobre! Powrót do sklepu, krzyki, że nie te buty nam zapakowano, bo tamte były absolutnie dobre, i nareszcie spoceni, zmęczeni krzykami i mierzeniem okropnych buciorów wracaliśmy do domu. Ufffffffff!
Pieśni pierwszomajowe nadawano długo przed pochodem, czasem w wigilię 1 Maja, w czasie której organizowano uroczystą akademię, i później, już przed samym pochodem, z rozwieszonych w mieście głośników, potężnych gigantofonów czy domowych skrzynek radiowych, podłączonych do radiowęzła. Te domowe skrzynki, nazywane „kołchoźnikami”, robiły tzw. pierwszomajową atmosferę. Wzywały „stań razem z nami, dotrzymaj kroku”. Zapewniały, że „ani góry wysokie, ani morza szerokie nie wstrzymają pochodu przyjaźni”. Krzyczały: „Tara-bam, tara-bam- wróg nie wydrze pieśni nam”. Przyjemnie było nawet posłuchać, jak taki mały domowy kołchoźnik pracuje! W zwykłe dni kołchoźniki nie szczędziły nam agitacji i propagandy (złośliwcy twierdzili, że jest w nich podsłuch!). Ale w majowe święto ta mała szara skrzynka była tak rewolucyjnie zapieniona, ze aż dygotała od okrzyków, pieśni i haseł – niczym gotujący się imbryk… W akademiku przy placu Narutowicza, gdzie „waletowałem” przez kilka tygodni, nadaremnie poszukujący mieszkania studenci zakładali się ze sobą: spadnie kołchoźnik ze ściany czy nie spadnie? Właśnie na placu Czerwonym w Moskwie ruszyła defilada, poprzedzająca pierwszomajowy pochód. Rozbrzmiewało głośne „urrrra”- i kołchoźnik spadł ze ściany rozbijając się w drzazgi! Jeszcze gorzej było na ulicach Warszawy. Straszliwie ryczały ogromnej mocy gigantofony. Pochód niby to maszerował z pieśnią na ustach, ale było to udawanie, bo śpiewać nie można było! Śpiewanie w ogóle nie miało sensu, ponieważ wszystko i wszystkich zagłuszały gigantofony! Co sprytniejsi lub gorliwsi poruszali zatem ustami jak wyłowione z wody karpie, udając, że śpiewają, dziś to nazywamy podkładaniem głosu, czyli tzw. playbackiem, wówczas nie znaliśmy tego określenia. Były to zaledwie początki telewizji. Przebieg pochodu transmitowany był głównie w Radiu Polskim i przez radiowęzły. Nawet, jeśli ktoś chciał przekrzyczeć wszystkich dookoła i śpiewać rewolucyjne pieśni – nie mógł, bo im bliżej trybuny honorowej podchodził pochód – tym głośniej wrzeszczał spiker. Albo nawet cały sztab pierwszomajowych spikerów, znanych aktorów, z którymi konkurować nie było sposobu. Siedzieli oni gdzieś wysoko, na specjalnie zbudowanym rusztowaniu (nosiło ono nazwę studia pierwszomajowego) i wznosili różne okrzyki, informując przy tym, kto idzie w pochodzie. Ile procent normy wykonał…, czym się zasłużył dla socjalistycznej ojczyzny. Czytano także rozmaite zobowiązania, meldunki i telegramy, recytowano wiersze rewolucyjnych poetów. Nad przebiegiem pochodu czuwały oczywiście różne sztaby, komitety, służby i organy bezpieczeństwa. Były specjalne kordony, strefy ochronne, straże i zabezpieczenia. Wszystko starannie planowano! Okrzyki, kwiaty i wiwaty. Hasła, transparenty i portrety przywódców. Kolory i odcienie majowego święta, czy bardzo czerwone, rewolucyjne czy biało-czerwone? A może lekko „zaczerwienione”? Ustalano nawet, komu dać na trybunie honorowej wielki bukiet, a komu skromne goździki. Komu podać dziecko do uścisków, całowania. Mój znajomy, który pracował w Biurze Ochrony Rządu, twierdził, że dzieci podawane do uścisków i ucałowania przez przywódców partii były wcześniej starannie myte i dezynfekowane. Wszelka improwizacja mogła się źle skończyć. Kiedyś mój kolega z roku, gorliwy zetempowiec, wyczekał na jakąś sekundę ciszy i na widok kukły amerykańskiego prezydenta, którą niesiono w pochodzie, wrzasnął: „Precz z Trumanem!”. Szef klakierów miał w tym samym czasie i w tej samej sekundzie zapisany okrzyk „Niech żyje” – na cześć jakiegoś przywódcy. Wrzasnął, więc swoja kwestię i wyszło „Niech żyje Truman!”. Ale na tym nie koniec, bo ktoś poinformował stojącego obok Bieruta ministra Bermana, że krzyknięto „Precz z Bermanem”. Rzeczywiście mój kolega trochę seplenił i można było pomyśleć, ze chodzi o Bermana, a nie o Trumana. Za rogiem trybuny honorowej czekał na nas kordon smutnych panów w jednakowych płaszczach z gabardyny, które fasowali tajniacy. Inni studenci tańczyli na Mariensztacie ze swoimi dziewczynami murarskie poleczki i walczyki, kupowali w ciężarówkach „Społem” specjalnie przygotowane na ten dzień parówki i cytryny, a my musieliśmy się tłumaczyć na Cyryla i Metodego, czy nasz kolega krzyknął „Precz z Bermanem”, czy „Precz z Trumanem”? I dlaczego w ogóle krzyczał nieproszony?. Nawet, jeżeli to robił z rewolucyjnych pobudek…