Trwają wakacje
, na które wszyscy czekają przez cały rok. I my czekaliśmy na swoje wakacje z niecierpliwością. Byliśmy nastolatkami, byliśmy niepoprawnymi optymistami, kochaliśmy życie i wiedzieliśmy, że wszystko jest możliwe. W czerwcu 2013 r nasza klasa spotkała się w rocznicę 50 lat po maturze. Na spotkanie stawili się wszyscy, którzy tego dnia chcieli i mogli spotkać się w restauracji Canton przy ul. Smoczej, vis a vis siedziby naszej szkoły (obecnie mieści się tam Liceum Plastyczne). Pertraktacje z obecnymi władzami szkolnymi zakończyły się pozytywnie, dlatego zostaliśmy zaproszeni w odwiedziny budynku szkolnego oraz naszych klas. Wspomnieniom i śmiechom nie było końca. Miło nam było i radośnie ponieważ nasz wychowawca również był z nami: Bogumił Pałasz.
Poniżej wspomnienia Mirka Markuszewskiego, przewodniczącego rady klasowej, którą to funkcję Mirek pełni do dzisiaj. Cofamy się do lat sześćdziesiątych i wspominamy:
Pięćdziesiąt lat to sporo.
Kiedy pomyślę o tym, że pięćdziesiąt lat temu zdawałem maturę, nie mogę się nadziwić, że tak szybko to minęło. Po drodze robiłem różne rzeczy, które lepiej lub gorzej pamiętam, ale matura była mnie ważnym wydarzeniem i pamiętam ją doskonale. Wtedy miałem wrażenie, ze jakiś dobry i ważny etap życia mam za sobą i z pewnym niepokojem oczekiwałem egzaminów wstępnych na Uniwersytet. Co ciekawe, byłem
przekonany, że skończyłem tak dobrą szkołę, że niedostanie się na studia nie wchodziło w rachubę, chodziło o to, żeby dobrze zdać egzaminy.
Będąc już na
studiach często zaglądałem do szkoły i kiedyś pani dyrektor Janina Starzycka- Głowacka poprosiła mnie, żebym poszedł do którejś maturalnej klasy i opowiedział młodszym kolegom o egzaminach wstępnych na studia i o samych studiach. Miało to trwać około kwadransa i zmobilizować uczniów do nauki. Trafiłem na lekcję pani profesor Gierusiowej, stanąłem pod tablicą i zacząłem opowiadać, potem odpowiadać na pytania i tak przez całą lekcję. Pani
profesor pewnie nie była zadowolona, że straciła lekcję, ale nie miałem wrażenia, że uczniom o to chodziło. Oni naprawdę interesowali się, jak to jest na tych studiach. Po tym „wystąpieniu” poczułem, że już nie należę do szkoły, do tej społeczności, że należę do „innego świata”, a przecież spędziłem w szkole dziewięć najlepszych i najważniejszych lat życia.
Szkoła zaczęła funkcjonować we wrześniu 1954 rokujako szkoła podstawowa i ja rozpocząłem w niej naukę w
klasie trzeciej. Początki szkoły zostały opisane w kronice i tak też je pamiętam. Najpierw zakończenie budowy, potem rozbudowa, budowa boiska, prace porządkowe na Cytadeli, wreszcie wielkie uroczystości związane z nadaniem szkole imienia Romualda Traugutta.
Wydarzeniem, które dobrze pamiętam, które mną trochę wstrząsnęło, był wyjazd odkrytą wojskową ciężarówką do wsi
Dziurdzioły koło Rawy Mazowieckiej, którą nawiedziła trąba powietrzna i tamtejszą szkołę zrównała z ziemią.
Wojsko rozstawiło oczywiście namioty, ale widok zniszczonej wsi był przerażający. Pojechałem tam ze swoim akordeonem i grałem dla dzieci, podczas gdy nauczycie rozdawali prezenty. Pamiętam, że kierownik wyprawy, pan profesor Iżycki był bardzo zadowolony z wyjazdu.
Kolejnym wydarzeniem, które dobrze pamiętam,
było pojawienie się w szkole pana profesora Bogumiła Pałasza. Rozpoczynałem naukę w siódmej klasie i wtedy pojawił się nowy „pan od historii”, młody, zaraz po studiach, wymagający, ale ciekawie opowiadający o różnych historycznych wydarzeniach. Wzbudzał sympatię i respekt. Historia nagle okazała się interesująca, z drugiej strony nie wypadało się nie uczyć i w ten sposób polubiłem ten przedmiot.
Z biegiem czasu podstawówkę zlikwidowano, zostało liceum i w tym to liceum, we wrześniu 1959 roku, zaczyna się nasza wspólna historia. Pierwszymnaszym wychowawcą, w klasie ósmej, był pan profesor Leszek, geograf, zwany geoidą. Był to sympatyczny, starszy pan, który chyba poszedł szybko na emeryturę, gdyż już w następnej, dziewiątej klasie naszym wychowawcą został pan profesor Pałasz i był nim do końca jedenastej klasy,
czyli do naszej matury. Pan profesor Pałasz uczył nas historii, a w klasie maturalnej wiadomości o Polsce i świecie współczesnym. Był wymagający, ale sprawiedliwy i do pewnych granic wyrozumiały. Traktował nas poważnie i tego samego wymagał od nas w stosunku do szkoły, nauki i nauczycieli. Imponował mi taktem, kulturą, zdecydowaniem w pewnych sprawach, a przede wszystkim zawsze był przygotowany do lekcji i prowadził je w interesujący sposób. Mówił ciekawie, poprawnym językiem i tego poprawnego języka wymagał również od nas. Kiedy w pewnym momencie nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić w życiu i z braku lepszego zajęcia wybrałem zawód nauczyciela, starałem się jak najpełniej wzorować na moim szkolnym wychowawcy i był to, jak się okazało świetny pomysł.
Drugą osobą
w szkole, która mi imponowała i którą lubiłem, była pani dyrektor Janina Starzycka-Głowacka, która przez trzy lata uczyła nas języka polskiego, a w maturalnej klasie, wobec dużej ilości różnych zajęć, przekazała nas w ręce pani profesor Jeleniewskiej. Język polski bardzo lubiłem, był to mój najbardziej ulubiony przedmiot szkolny, lekcje z panią dyrektor uważałem za bardzo ciekawe i pewnie z tych lekcji wzięło się moje późniejsze zainteresowanie literaturą.
Kolejną osobą z „ciała pedagogicznego” którą darzyłem wielką sympatią był pan profesor Miecielica, który uczył nas języka rosyjskiego. Z panem profesorem Miecielicą zetknąłem się w drugiej klasie „podstawówki”, do której chodziłem na ul. Nowolipie, a której kierownikiem był pan profesor Miecielica. Był wysoki, poważny, wzbudzał respekt. Podobno był jednym z organizatorów szkoły na ul. Smoczej, do której przeniósł się po jej otwarciu. Zaczął mnie uczyć języka rosyjskiego w piątej klasie podstawówki i uczył do samej matury. Był to również jeden z moich u
lubionych przedmiotów. W czasach, kiedy język rosyjski był wśród Polaków generalnie w pogardzie, panu profesorowi Miecielicy udała się sztuka nie lada. Rozbudził we mnie zainteresowanie językiem, kulturą, tradycją, a przede wszystkim literaturą rosyjską. Z czasem zainteresowałem się kulturą ukraińską, białoruską, a nawet łemkowską, poznałem w różnym stopniu te języki i stałem się bardzo dziwnym przypadkiem. Połączyłem miłość do dwóch kultur i cywilizacji: anglosaskiej i słowiańskiej.
Kolejnym nauczycielem, któremu dużo zawdzięczam, był pan profesor Czaja, który uczył rysunku, tak się wtedy nazywał ten przedmiot. Ja byłem antytalentem plastycznym i pan profesor Czaja wcale nie zamierzał robić ze mnie artysty plastyka. Na lekcjach robił z nami eksperymenty z formą, kolorem itp. Pokazywał sposoby i techniki rysowania czy malowania akwarelą, malowanie farbami olejnymi nie wchodziło w rachubę w warunkach szkolnych. Kiedy po latach przerabiałem z ciekawości kurs malarstwa, przypominały mi się lekcje z panem profesorem Czają. Na jesieni w początku maturalnej klasy, pan profesor Czaja zorganizował po lekcjach kurs historii sztuki dla zainteresowanych,
w czasie którego prezentował na slajdach dzieła sztuki (malarstwo, architektura) i omawiał je. Dla mnie było to pasjonujące, wtedy zrodziła się we mnie miłość do historii sztuki. Zresztą będąc na studiach prawniczych chciałem dodatkowo studiować historię sztuki, miałem już zgodę dyrektora Instytutu Historii Sztuki, profesora Starzyńskiego (brata ostatniego przedwojennego prezydenta Warszawy), ale nie zgodził się rektor Uniwersytetu. Był to okres tzw. wydarzeń marcowych, na uczelni panował strach i paraliż decyzyjny.
Z przedmiotów, które lubiłem, wymienić jeszcze muszę geografię, której uczyła nas od dziewiątej klasy urocza pani profesor Czermińska. Pewne tematy z przedmiotu, który nazywał się wtedy biologia, były również dla mnie interesujące, chociaż pamiętam
z podręcznika do zoologii (chyba tak nazywał się podręcznik do nauki o zwierzętach) ilustrację ze szkieletem konia. Do dziś kiedy widzę konia przypomina mi się ten dość koszmarny obrazek z podręcznika. Biologii uczyła nas bardzo wymagająca pani profesor Żygowska, późniejsza wicedyrektor liceum.
Pozostałych przedmiotów specjalnie nie lubiłem (matematyka, fizyka, chemia) lub traktowałem dość obojętnie, chociaż bardzo lubiłem pana profesora Pilipczuka, od wychowania fizycznego, czy pana profesora Kapuścińskiego od prac ręcznych. Pan profesor Pogorzelski od fizyki był lubiany i szanowany, chociaż była z niego niemiłosierna „piła”, niczego nie darował, trzeba było wszystko umieć. Pan profesor Iżycki, matematyk, był „surowy” i wymagający, chociaż również sprawiedliwy, robił wrażenie pryncypialnego, a że był wicedyrektorem szkoły i podlegały mu sprawy związane z dyscypliną szkolną, to sympatia do niego była umiarkowana, bo kto lubi dyscyplinę. Wspomnę jeszcze chemię, której zdecydowanie nie lubiłem, chociaż pani profesor Olech, była na swój sposób sympatyczna. Język niemiecki jawił mi się wtedy jako dość skomplikowany. W owym czasie uczęszczałem na kurs języka angielskiego w English Language College, u Metodystów, i język angielski to była moja wielka miłość. Bardzo lubiłem te krótkie słowa, oczywisty szyk zdania, brak końcówek w koniugacji czy deklinacji (oczywiście mówiąc w wielkim uproszczeniu). W każdym razie w języku niemieckim
nie lubiłem długich zdań z orzeczeniem na końcu, końcówek deklinacyjnych, złożonych wyrazów (też mówiąc w uproszczeniu). Języka niemieckiego uczyła nas pani profesor Gierusiowa, jako nauczycielka bardzo wymagająca, jednocześnie osoba bardzo ciepła, komunikatywna. Była bardzo szanowana, gdyż w żaden sposób nie faworyzowała swojego syna, Marka, naszego kolegę klasowego. Można powiedzieć, że Marek nie miał w klasie łatwego życia na języku niemieckim, musiał wszystko dobrze umieć.
Życie szkolne to nie tylko lekcje i nauka. W szkole funkcjonowała znakomicie biblioteka szkolna, w której zawsze można było liczyć na życzliwość i pomoc pani profesor Koszutskiej. Było tam również sporo czasopism, wśród których był miesięcznik „Poznaj swój kraj”,
który czytam do dzisiaj, mimo że znam już swój kraj całkiem nieźle. Innym ciekawym czasopismem był miesięcznik „Mówią wieki”, polecany zresztą przez pana profesora Pałasza. Kilka miesięcy przed naszą maturą pojawił się tam interesujący cykl artykułów z dziedziny historii gospodarczej. Wybierałem się na Uniwersytet na studia ekonomiczne, więc uważnie czytałem te artykuły. Na egzaminie wstępnym z historii gospodarczej polecono mi porównać merkantylizm i fizjokratyzm (były takie nurty w historii myśli ekonomicznej), uporałem się z tym sprawnie streszczając wspomniane artykuły. Okazało się, że autorem tych artykułów był przewodniczący komisji egzaminacyjnej, który słuchał mojej wypowiedzi z wyraźnym ukontentowaniem.
Ważną instytucją
życia szkolnego były koła zainteresowań prowadzone po lekcjach przez nauczycieli przedmiotów lub zaproszone osoby spoza szkoły. Pamiętam, że kilku naszych kolegów uczestniczyło w kółku fizycznym prowadzonym przez pana profesora Pogorzelskiego. Dużym zainteresowaniem cieszył się SKS czyli zajęcia sportowe, prowadzone przez pana profesora Pilipczuka. Uczęszczałem trochę na koszykówkę, ale bez oszałamiających sukcesów. Poznałem tam kolegę Zenka Hawryszko z klasy o rok wyżej, który dwadzieścia lat potem mieszkał na moim osiedlu na Żoliborzu i wieczorami chodził grać w koszykówkę do szkoły osiedlowej, w której raz w tygodniu spotykali się entuzjaści koszykówki z osiedla. Bardzo się dziwił, że ja nie chodzę.
Oprócz kół zainteresowań odbywały się także spotkania z zaproszonymi gośćmi i wykłady z określonych dziedzin wiedzy, jak choćby wspomniane wyżej wykłady pana profesora Czaji. Spotkania w ciekawymi ludźmi odbywały się czasem z jakichś okazji lub bez okazji. Okazjami do spotkań czy innych wystąpień były akademie i tzw. apele szkolne, „ku czci”, głównie z okazji rocznic, których nie brakowało, a które pozwalały oddawać się różnym celebracjom. Wtedy młodzież deklamowała wiersze, śpiewała pieśni, grała na instrumentach muzycznych. Było uroczyście i nudno, ale nie zawsze. Nie pamiętam już z jakiej okazji pojawił się w szkole młody aktor,
Zbigniew Zapasiewicz, który deklamował fragmenty „Kwiatów polskich” Tuwima. Bardzo interesujące było spotkanie z pisarzem, wtedy bardziej dziennikarzem, Ryszardem Kapuścińskim, synem nasze profesora. Wrócił był właśnie z Konga, w Afryce, gdzie o mało go nie zabili i ciekawie opowiadał o swoich przygodach. W mojej pamięci zapisało się również spotkanie z dyrektorem warszawskiego ogrodu zoologicznego, doktorem Janem Żabińskim, który mówił o zwierzętach i naśladował ich głosy, zupełnie tak, jak potem robił to w telewizji redaktor Michał Sumiński, kapitan jachtowy, mój kolega z klubu żeglarskiego.
Z zajęć pozalekcyjnych brałem jeszcze udział w próbach orkiestry szkolnej pod kierownictwem kolegi ze starszej klasy, Lecha Kolago, w której grał na skrzypcach jego brat z klasy o rok
wyżej, Mirek Kolago. Orkiestra ta działała dość krótko, gdyż Lech Kolago zdał maturę i opuścił szkołę, ale pamiętam, że kilka razy wystąpiliśmy przy jakiejś szkolnej okazji. Częściej jednak występowałem solo, podobnie jak nasza trompecistka Jadwiga, której „Mały kwiatek” Sidneya Becheta do dziś brzmi mi w uszach. Nie pamiętam już z jakiej okazji, ale pamiętam występ uczniów Liceum Muzycznego z ul. Krasińskiego, wśród których prezentował swój talent muzyczny skrzypek, mój kolega z podwórka, Olek Migdał. Towarzyszyła mu na fortepianie młoda profesorka ze szkoły, z którą wiele lat potem wspominaliśmy ten występ, kiedy mój syn uczęszczał do tego Liceum.
Mówiąc o różnych występach (ale nie występkach) nie można nie wspomnieć przedstawień teatru
szkolnego. Dla nas takim pamiętnym występem teatru była inscenizacja wiernej rzeki Żeromskiego, przygotowana przez zawodowego reżysera, którego nazwisko uleciało mi już z pamięci. Sztuka wystawiona była znakomicie, zagrana przez uczniów naszej szkoły brawurowo, a dla nas pamiętna ze względu na wyrazistą i świetnie zaprezentowaną rolą Edka, jako oficera carskiej policji.
W szkole działał również samorząd szkolny, na owe czasy był chyba dość „samorządny i niezależny”. Jako przewodniczący samorządu klasowego byłem członkiem samorządu szkolnego, a w klasie maturalnej byłem krótko przewodniczącym samorządu szkolnego. Kiedy w „dorosłym życiu” obserwowałem pracę różnych
organizacji samorządowych, miałem nieraz wrażenie, że ten samorząd szkolny, to nie do końca była fikcja.Samorząd szkolny był wydawcą gazetki szkolnej „Głos ze Smoczej”, której naczelnym redaktorem był przez jakiś czas Krzysztof i który wtedy jeszcze pewnie nie słyszał o instytucji autocenzury i pisał „co uważał”. Samorząd szkolny był również organizatorem różnych konkursów, z których jeden był także dla nas pamiętny.
W styczniu 1963 roku przypadała setna rocznica powstania styczniowego, w związku z tym na jesieni 1962 roku został ogłoszony konkurs na plakat związany z tematyką powstania, dla uczczenia tej rocznicy. Jak wszyscy pamiętamy zwyciężyła w konkursie nasza koleżanka klasowa Ela, która do samej matury chodziła „w glorii sławy”.
Wspominając czasy
szkolne nie można pominąć bardzo ważnej instytucji życia społecznego jaką były bardzo interesujące i pouczające wycieczki turystyczno-krajoznawcze. W klasie ósmej była to wycieczka szlakiem Tysiąclecia Państwa Polskiego, a więc z tego co pamiętam (i poznaję na zdjęciach): Poznań, Gniezno, Biskupin Strzelno, Kruszwica, Kórnik, Płock. W dziewiątej klasie odbyliśmy wycieczkę na południe: Kraków, Oświęcim i pewnie coś jeszcze. W dziesiątej klasie część koleżanek i kolegów pojechała na zimowisko do Jeleśni, malowniczej wsi w Beskidzie
Żywieckim. Ja nie brałem udziału w tym zimowisku, ale jakaś dobra dusza dała mi zdjęcia, które wkleiłem do albumu. Wiosną w dziesiątej klasie pojechaliśmy na północ trasą Gdańsk, Gdynia, Sopot, Olsztyn, Elbląg, Malbork, Frombork, Oliwa, Toruń. Pamiętam jak płynęliśmy stateczkiem bodajże z Gdyni na Hel. Było dość sztormowo, wiało, kiwało, większość klasy siedziała pod dekiem, ale kilku odważnych z panem
profesorem Pałaszem schowało się na deku po zawietrznej i pan profesor opowiadał ciekawe fragmenty z książki kapitana Borchardta „Znaczy kapitan”. Kiedy już byłem (dzielnym) żeglarzem morskim, książki kapitana Borchardta znałem na pamięć.
Warto jeszcze wspomnieć o wycieczkach czy „wyjściach” klasowych w ciągu roku szkolnego do kina czy muzeów. Najbardziej utkwiło mi w pamięci wyjście z panem profesorem
Pałaszem do Zachęty. Była tam wystawa prac nadesłanych na konkurs na pomnik Warszawskiej Nike, który to konkurs wygrał, jak wiemy, artysta rzeźbiarz Marian Konieczny z Krakowa. Wśród prac była i taka, gdzie na cokole był umieszczony napis Bohaterom Warszawy. Dowcip polegał na tym, że w słowie „bohaterom” był przerwa pomiędzy literami
„o” i „h”, i widać było wyraźniewydrapaną literę „c”, na co pan profesor zwrócił nam uwagę, i powiedział, że jest okazja zapamiętać do końca życia, że „bohater” pisze się przez samo „h”.
W maturalnej klasie uczęszczaliśmy jeszcze zimą po lekcjach na pływalnię na stadionie Polonii przy ul. Konwiktorskiej, co również zostało uwiecznione na zdjęciach. Co ciekawe, koleżanki były wtedy jakieś dziwnie chude, jakby niedożywione, a koledzy mieli pozapadane brzuchy, nie to co dziś.
Tyle na temat szkoły.
Mirek M.


Uffff… Odetchnęłam z ulgą. O to chodzi, zaczęłam się histerycznie śmiać, po prostu wspaniale, fantastycznie, super, huurrrrrra! Oto reklama, to jest marketing! Szalewicz pomyślał, że zwariowałam, ponieważ śmiałam się kilka minut, łzy płynęły mi po twarzy, a z nimi mój piękny make up. Na taką chwilę czekałam całe 8 lat. Przeglądam gazety i widzę wszędzie prawie te same tytuły! A we mnie radość! Reklama imprezy, o jakiej można tylko marzyć – we wszystkich gazetach ZA DARMO! Ile osób przyjdzie zobaczyć mistrzostwa? Ile osób będzie chciało spotkać tych, co sprzedali imprezę Anglikom! Przyszło ponad trzy tysiące ludzi. Stali wszędzie, na dwóch balkonach, siedzieli na miejscach, siedzieli na krzesłach, które Julian zorganizował, przywożąc na halę z technikum kolejowego, ale miejsc i tak nie starczyło! Dziennikarzy wyłapywaliśmy tuż przy wejściu, Ryszard Lachman (rzecznik prasowy PZBad) i Grzegorz Gajewski mój asystent, miał oko na wszystkich. Prowadził ich do Andrzeja. A ten, korzystając z pomocy Zbyszka Mazanek (niestety w 1992 r. odszedł od nas na zawsze), mojego brata judoki, a wtedy porządkowego, sadzał ich na wydzielonych miejscach VIP, gdzie siedzieli już Minister Sportu Marian Renke, jego zastępca dr Stanisław Stefan Paszczyk (zmarł w roku 2009), Stan Mitchell Prezydent Europejskiej Unii Badmintona, Emile ter Metz- honorowy Sekretarz Generalny EBU, Audrey Kinkead, Prezydent Irlandzkiego Związku Badmintona, członek Komisji Rozwoju EBU, Torsten Berg z Danii, przewodniczący tej komisji. Po wielu latach dowiedziałam się od Wojtka Cicharskiego, w owych latach wicedyrektora Departamentu Sportu, późniejszego sekretarza generalnego PZBad, że Stanisław Stefan Paszczyk, zastępca ministra ds. sportowych nakazał obligatoryjnie pracownikom departamentu sportu wizytację naszych zawodów, aby popatrzyli jak należy organizować imprezy sportowe o zasięgu międzynarodowym. Pewnie wtedy Stefan nie wiedział, że krótko przed ich rozpoczęciem widmo krat więzienia miałam przed oczami.
Rozmarynowskiego, naszego przyjaciela fotografa, o udostępnienie kilku z tych najładniejszych zawodów w badmintonie, jakie oglądałam w latach osiemdziesiątych, po prostu nie miałam wtedy jeszcze aparatu fotograficznego i dlatego nie mogłam ich zrobić! Nota bene dopiero w 1987 r. nabyłam ten sprzęt wykorzystując wyjazd zaprzyjaźnionego trenera do Singapuru. Aparat był rzeczywiście tani i służył mi przez prawie 14 lat.
potrzeba a potrzeba było wielu rzeczy. Nie pamiętam jak mi to wpadło do głowy, aby iść do Horsta (ówczesnego prezesa Austriackiego Związku Badmintona) z pytaniem, co zrobią z pudełkami, w których trzymają komunikaty i informacje dla ekip. Zapytałam. Odpowiedź była prosta – wyrzucimy. A ja na to: – Takie dobre pudełka, przecież przydadzą się nam w Warszawie! Zabrałam 23 pudełka, pięknie rozłożyłam, spakowałam do mojej wielkiej torby sportowej i przywiozłam do Warszawy razem z karteczkami samoprzylepnymi w różnych kolorach, setką długopisów, podkładkami dla sędziów, i przez następne kilka lat używaliśmy ich ot tak, jakby od zawsze były dostępne u nas w dowolnych ilościach, pamiętam nawet kolor brązowej tektury z napisami państw po angielsku. Horst znawca tematu organizacji wielkich imprez, do tych pudełek brązowych dodał też kilka kilogramów kawy wiedeńskiej, którą wykorzystaliśmy serwując VIP-om , gościom oraz sędziom na hali Mera.
To było w 1945 roku, w Bleckenstedt w Niemczech, niedaleko, bo 6 km od wielkich zakładów Herman Goering Werke produkujących broń i amunicję dla Niemiec podczas II wojny światowej. Dziś ta sama fabryka nazywa się Zakłady Hutte Werke w Salzgitter, a Bleckenstedt jest częścią Salzgitter. Ówczesna miejscowość Bleckenstedt leżała nad kanałem Osnabruck-Hannover łączącym rzekę Elbę, Hamburg z morzem Północnym ale także przez Postdam z Berlinem. Kanał i zakłady w dniu moich narodzin były piekielnie ostrzeliwane przez wojska alianckie, gdyż właśnie przetaczał się front. Wszyscy znajdowali się w betonowym schronie z wyjątkiem matki, ojca i niemieckiej akuszerki (pomagającej przy porodzie), którzy byli w domu. Bombardowanie trwało nieprzerwanie ponad dwadzieścia godzin, także można powiedzieć, że bombowo i bez komplikacji przyszłam na świat w ciągu niespełna kilku godzin.
Dlatego to opowiadanie doprowadzę do etapu zakończenia nauki w Liceum im Romualda Traugutta przy ul. Smoczej 6, gdzie zdawałam egzamin maturalny. Wychowawcą naszej klasy był rewelacyjny pedagog Bogumił Pałasz, z wykształcenia historyk, dzięki któremu nasza gromada 32 osób, czyli cała klasa, zdała maturę i wszyscy dostaliśmy się na studia, jak jeden mąż! Mało tego, wszyscy te studia ukończyli. Najwięcej, bo siedem osób ukończyło Politechnikę Warszawską, trzy Akademie Medyczną, Akademię Sztuk pięknych, pozostali Uniwersytet Warszawski, Wydział Weterynarii SGGW, no i ja jako jedyna Akademię Wychowania Fizycznego jako trener II klasy w judo (czarny pas 3 Dan – Sandan). Mamy kontakt z koleżankami i kolegami z liceum, nawiązaliśmy go dwa lata temu dzięki portalowi Nasza-klasa.pl, a ja byłam moderatorem mojej klasy – mojego rocznika.