Moje pochody pierwszomajowe cz. I
W latach mojej wczesnej młodości wydarzeniem na skalę roku był udział w pochodzie pierwszomajowym. Od połowy kwietnia w domu trwały przygotowania, a to sprawdzanie czy mamy odpowiednie buty, a to sprawdzano, czy odświętna sukieneczka jeszcze pasuje, a sandałki czy dobre, najczęściej okazywało się, że sukieneczka jest niestety przykrótka a z sandałek wystają nam paluchy, jako żywo, no i tak się absolutnie nie da iść. I ten sam problem pojawiał się w przypadku butów mojego młodszego brata, który w żaden sposób nie mógł wcisnąć dobrej jeszcze trzy miesiące temu pary. Teraz następowało to, co najgorsze. Przewodnia Siła w naszej rodzinie – mama – zabierała nas na upiorną wędrówkę po sklepach. Mierzyliśmy ileś par butów, buciorów, bucisków, zanim usłyszeliśmy stanowczy głos: tak, te właśnie weźmiemy. „ Te” nie zawsze najładniejsze, ale na pewno mocne ( tak „na oko” wyglądały) były pięknie pakowane w gazety. Tylko po przyjściu do domu czasami okazywało się, że już są za małe, a przecież w sklepie były dobre! Powrót do sklepu, krzyki, że nie te buty nam zapakowano, bo tamte były absolutnie dobre, i nareszcie spoceni, zmęczeni krzykami i mierzeniem okropnych buciorów wracaliśmy do domu. Ufffffffff!
Wyszykowani w nowe buty i skarpetki, ja, prawie siedmioletnia dama, dodatkowo w nową krótką sukienkę, a moi „panowie” lat 4: brat Zbyszek i jego najserdeczniejszy przyjaciel Stefanek, w krótkie spodenki i nowe sweterki wydziergane nocami przez mamę, z włosami wymytymi na tę okazję i spłukanymi octem (dla nadania im miękkości), z własnoręcznie zrobionymi w przedszkolu chorągiewkami, o 8 rano wychodziliśmy przy dźwiękach orkiestry dętej MZK z Woli na sławetny pochód. Oczywiście, nasze pochody można nazwać oglądaniem pochodu i zwracaniem uwagi na te piękne biało-czerwone flagi, które gdzieniegdzie sprzedawano na skrzyżowaniach ulic. Wszystkie inne szturmówki i flagi, które dźwigali pracownicy różnych fabryk, zakładów pracy czy ministerstw, były im dostarczane przez te zakłady, ale o tym dowiedziałam się już znacznie później.Nasz pochód zaczynał się na pl. Dzierżyńskiego, dzisiaj to pl. Bankowy, i kończył się po przejściu przed główna trybuną znajdująca się pod darem narodu ZSRR dla narodu polskiego – Pałacem Kultury im. Józefa Stalina. Ja wystrojona w nowa sukienkę, warkocze do pasa miałam przewiązane czerwonymi kokardami lub białą i czerwoną, a na czubku głowy była przypięta ogromna kokarda „motyl” widoczna chyba z kilku kilometrów. Sprawa najważniejsza polegała na tym, że ta kokarda stercząca na czubku głowy za żadne pieniądze nie mogła się przekrzywić, a tym bardziej przewrócić. Cały czas była kontrolowana przez ojca i wyśmiewających się ze mnie Zbyszka i Stefana. Moi mali przyjaciele, siedząc na barkach swych ojców przed główną trybuną krzyczeli to, co wszyscy, jednak im wychodziło to znacznie lepiej, ponieważ wszyscy krzyczeli: „Hurra Bierut”, tylko oni wtedy jeszcze nie mówili rrrrrrrr, i wychodziło to mniej więcej tak „Huuuuuuuja Biejuuuuut, Huuuuuuuujjjjjjja Biejuuuuut…”. Nie wiedziałam, dlaczego ojciec Stefanka i nasz ojciec tak szybko zmykali sprzed trybuny głównej, na której stali jacyś „mili” panowie i kiwali do nas rękami… A my, zafascynowani swoimi chorągiewkami i ewentualnością otrzymania waty cukrowej po tak pięknym przemarszu z solennymi okrzykami, od których bolało nas gardło, darliśmy się jak najęci, huuuuuurrrrrrrrra Bierrrrrrrrut! Tylko Franek i mój ojciec byli bardzo speszeni. Dlaczego? Wtedy tego naprawdę nie wiedziałam. Takie pochody pamiętam, bo były one dla nas wielką radością i zabawą, dopiero wiele lat później mój kochany tato wytłumaczył mi dokładnie, jak to naprawdę wtedy było, no i nie powiem, trochę to wyglądało inaczej niż nasze dziecięce wspomnienia. Po pochodzie wszyscy zaczynali nerwowo szukać miejsc, w których sprzedawano różne dobre produkty, takie jak pyszna kiełbasa, pachnąca już z wielkiej odległości oraz szynka! Jakieś pierniki, watę cukrową, piwo, a może nawet i alkohol? Tego nie wiem. Pamiętam bigos i grochówkę na MDM- ie., które chyba sprzedawali jacyś żołnierze z takich ogromnych (wtedy tak to widziałam) kotłów. I do tego dodawano czarny chleb, dla mnie ten właśnie chleb był najpyszniejszy. Po tak trudnym dniu wracaliśmy spacerkiem do domu, gdzie nasza Siła Przewodnia czekała z obiadem, ale kto by tam jadł jakiś rosół, skoro my jedliśmy takie pyszności, grochówkę, bigos i do tego taki najlepszy na świecie chleb, którego mama nigdy nam nie kupowała, zupełnie nie wiem, dlaczego.Takie wspomnienia z najdawniejszych pochodów pierwszomajowych pozostały mi w pamięci. Ale były to lata 50.-60. W liceum pochód był obowiązkowy i nie było żadnego wytłumaczenia, ani nie obowiązywało żadne zwolnienie. Obowiązek uczniowski i koniec kropka. Ostatni raz na pochodzie byłam w 1964 roku, w okresie zdawania matury. Nawet dostałam jakąś flagę i musiałam z nią maszerować. Po zdaniu matury nigdy więcej nie byłam na pochodzie pierwszomajowym. Studiowałam na AWF i w każda sobotę i niedzielę odbywały się gdzieś w Polsce jakieś zawody, a że byłam związana z judo jako sędzina, to właśnie judo było moim excuse.
Chciałabym też przedstawić wspomnienie dotyczące pochodów pierwszomajowych mego znacznie starszego kolegi Zbyszka Adrjańskiego., który tak oto wspomina tamte czasy w książce pt „Pochody do nikąd”:
Maszerujemy w pochodzie cz.II
(wspomnienie)
Pieśni pierwszomajowe nadawano długo przed pochodem, czasem w wigilię 1 Maja, w czasie której organizowano uroczystą akademię, i później, już przed samym pochodem, z rozwieszonych w mieście głośników, potężnych gigantofonów czy domowych skrzynek radiowych, podłączonych do radiowęzła. Te domowe skrzynki, nazywane „kołchoźnikami”, robiły tzw. pierwszomajową atmosferę. Wzywały „stań razem z nami, dotrzymaj kroku”. Zapewniały, że „ani góry wysokie, ani morza szerokie nie wstrzymają pochodu przyjaźni”. Krzyczały: „Tara-bam, tara-bam- wróg nie wydrze pieśni nam”. Przyjemnie było nawet posłuchać, jak taki mały domowy kołchoźnik pracuje! W zwykłe dni kołchoźniki nie szczędziły nam agitacji i propagandy (złośliwcy twierdzili, że jest w nich podsłuch!). Ale w majowe święto ta mała szara skrzynka była tak rewolucyjnie zapieniona, ze aż dygotała od okrzyków, pieśni i haseł – niczym gotujący się imbryk… W akademiku przy placu Narutowicza, gdzie „waletowałem” przez kilka tygodni, nadaremnie poszukujący mieszkania studenci zakładali się ze sobą: spadnie kołchoźnik ze ściany czy nie spadnie? Właśnie na placu Czerwonym w Moskwie ruszyła defilada, poprzedzająca pierwszomajowy pochód. Rozbrzmiewało głośne „urrrra”- i kołchoźnik spadł ze ściany rozbijając się w drzazgi! Jeszcze gorzej było na ulicach Warszawy. Straszliwie ryczały ogromnej mocy gigantofony. Pochód niby to maszerował z pieśnią na ustach, ale było to udawanie, bo śpiewać nie można było! Śpiewanie w ogóle nie miało sensu, ponieważ wszystko i wszystkich zagłuszały gigantofony! Co sprytniejsi lub gorliwsi poruszali zatem ustami jak wyłowione z wody karpie, udając, że śpiewają, dziś to nazywamy podkładaniem głosu, czyli tzw. playbackiem, wówczas nie znaliśmy tego określenia. Były to zaledwie początki telewizji. Przebieg pochodu transmitowany był głównie w Radiu Polskim i przez radiowęzły. Nawet, jeśli ktoś chciał przekrzyczeć wszystkich dookoła i śpiewać rewolucyjne pieśni – nie mógł, bo im bliżej trybuny honorowej podchodził pochód – tym głośniej wrzeszczał spiker. Albo nawet cały sztab pierwszomajowych spikerów, znanych aktorów, z którymi konkurować nie było sposobu. Siedzieli oni gdzieś wysoko, na specjalnie zbudowanym rusztowaniu (nosiło ono nazwę studia pierwszomajowego) i wznosili różne okrzyki, informując przy tym, kto idzie w pochodzie. Ile procent normy wykonał…, czym się zasłużył dla socjalistycznej ojczyzny. Czytano także rozmaite zobowiązania, meldunki i telegramy, recytowano wiersze rewolucyjnych poetów. Nad przebiegiem pochodu czuwały oczywiście różne sztaby, komitety, służby i organy bezpieczeństwa. Były specjalne kordony, strefy ochronne, straże i zabezpieczenia. Wszystko starannie planowano! Okrzyki, kwiaty i wiwaty. Hasła, transparenty i portrety przywódców. Kolory i odcienie majowego święta, czy bardzo czerwone, rewolucyjne czy biało-czerwone? A może lekko „zaczerwienione”? Ustalano nawet, komu dać na trybunie honorowej wielki bukiet, a komu skromne goździki. Komu podać dziecko do uścisków, całowania. Mój znajomy, który pracował w Biurze Ochrony Rządu, twierdził, że dzieci podawane do uścisków i ucałowania przez przywódców partii były wcześniej starannie myte i dezynfekowane. Wszelka improwizacja mogła się źle skończyć. Kiedyś mój kolega z roku, gorliwy zetempowiec, wyczekał na jakąś sekundę ciszy i na widok kukły amerykańskiego prezydenta, którą niesiono w pochodzie, wrzasnął: „Precz z Trumanem!”. Szef klakierów miał w tym samym czasie i w tej samej sekundzie zapisany okrzyk „Niech żyje” – na cześć jakiegoś przywódcy. Wrzasnął, więc swoja kwestię i wyszło „Niech żyje Truman!”. Ale na tym nie koniec, bo ktoś poinformował stojącego obok Bieruta ministra Bermana, że krzyknięto „Precz z Bermanem”. Rzeczywiście mój kolega trochę seplenił i można było pomyśleć, ze chodzi o Bermana, a nie o Trumana. Za rogiem trybuny honorowej czekał na nas kordon smutnych panów w jednakowych płaszczach z gabardyny, które fasowali tajniacy. Inni studenci tańczyli na Mariensztacie ze swoimi dziewczynami murarskie poleczki i walczyki, kupowali w ciężarówkach „Społem” specjalnie przygotowane na ten dzień parówki i cytryny, a my musieliśmy się tłumaczyć na Cyryla i Metodego, czy nasz kolega krzyknął „Precz z Bermanem”, czy „Precz z Trumanem”? I dlaczego w ogóle krzyczał nieproszony?. Nawet, jeżeli to robił z rewolucyjnych pobudek…
Takie to były te nasze „Pochody donikąd”, pochody pierwszomajowe moje i brata oraz jego przyjaciela, a także pana Zbyszka Adrjańskiego i jego kolegów studentów.
Pozdrawiam serdecznie z okazji 1 Maja
Wasza Jadwiga


Islandia to państwo położone w Europie Północnej, na wyspie Islandia i kilku mniejszych wyspach, m.in. na archipelagu Vestmannaeyjr w północnej części Oceanu Atlantyckiego. Nie należy do Unii Europejskiej. Islandia jest jednym z krajów nordyckich. Podzielona jest na 23 regiony administracyjne oraz 14 niezależnych miast, posiada 104 gminy, które zajmują się oświatą, transportem i zagospodarowaniem przestrzeni.
Zdarza się, że wybucha wulkan pod lodowcem, tak jak zdarzyło się to w kwietniu 2010 z wulkanem Eyjafjallajokull, który to wybuch, a jednocześnie erupcja pyłów, zatrzymał w Europie i nie tylko prawie 68 tysięcy lotów. Nastąpił największy paraliż wszystkich linii lotniczych. Podczas wybuchu wulkanu pod lodowcem powstają ogromne powodzie. Taki wybuch miał też miejsce w 1996 r. pod lodowcem Vatnajökull. Za najbardziej dramatyczną erupcję uznaje się wybuch wulkanu Eldfell na wyspie Heimey w 1973 r. Cudem nikt nie zginął, ale trzeba było ewakuować z wyspy wszystkich ludzi (5300 osób). Zniszczenia były ogromne. Wszyscy na Heymey powrócili, chociaż większość rodzin musiała na nowo zbudować swoje domy.
kontynuować moją wyprawę. Po drodze mijaliśmy wiele farm, na których hoduje się bardzo dużo koni. Są one wykorzystywane w celach rekreacyjnych, przy spędzaniu owiec w okresie jesiennym, a część koni, niestety, przeznaczona jest też na ubój. Konie islandzkie są silne i mają łagodne usposobienie. Słyną z umiejętności poruszania się dodatkowym rodzajem końskiego chodu, a
mianowicie chodem ślizgowym, co wydaje się nadzwyczaj potrzebne w ciężkim terenie, kamienistym i na polach zastygłej lawy.
przez zamyślenie lub zafascynowanie miejscem zostawiłam w szatni mój kostium kąpielowy. Jadąc tam ponownie zabrałam nowy, ale będąc na basenie, ot tak dla hecy, zapytałam, czy może znaleziono taki czarny kostium z wstawką siatkową oblamowany złotą nitką. Jakie było moje zdziwienie, gdy pani z recepcji po chwili przyniosła jak najbardziej mój kostium, który spokojnie wisiał przez sześć miesięcy czekając na właścicielkę!
Po trudnej i ciężkiej zimie oczekiwana Wiosna jednak przyszła. Trochę marudzi, cofa się obsypując nas płatkami śniegu – tak było trzy dni temu na Kaszubach. Gradem sypnęła i jak prawdziwa dama nie wie, czy już przyjść i zadomowić się na dłużej, czy też może jeszcze gdzieś się zawieruszyć. Na dworze 13 lub 14 stopni nie należy uznawać za ciężki upał, więc chodzimy po swoim ogrodzie radując się z tego co nam już zdążyło
zakwitnąć, a u nas w tym roku panują tulipany.
wtedy czteroletni brzdąc, biegała pośród rozkwitłych najwyższych tulipanów i krzyczała „… mamuniczku, te tulipany są wyżsie ode mnie, taki carny las…”. I rzeczywiście, to był taki czarny las, chociaż hodowcy twierdzą, że czarnych tulipanów nie wyhodowano, a te wystawowe były bardzo ciemno granatowo-fioletowe, a nam się wydawało, że jednak były czarne. Po wizycie w parku Keukenhof, który otwiera podwoje w kwietniu i przez prawie dwa miesiące prezentuje najpiękniejsze
wiosenne kwiaty, wydawało mi się, że takich kwiatów to ja nie będę miała. Pewnie takich jak widziałam tam nie mam, ale moje też są piękne, przede wszystkim dlatego, że sadziłam je z panem Zbyszkiem (po operacji kolan nie bardzo mogę kucać, co jest konieczne przy sadzeniu kwiatów), a teraz sama o nie dbam.