Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Wpisy oznaczone ‘Wuhan’

Reprezentacja Polski w badmintonie na chińskim Wielkim Murze 1986 r styczeń

Reprezentacja Polski w badmintonie na chińskim Wielkim Murze 1986 r styczeń

Zaczyna się sezon urlopowy. Wiele osób wyjeżdża za granicę na wakacje. Częstym kierunkiem wycieczek są Chiny. Przeglądając ceny biletów stwierdziłam, że są bardzo niskie w stosunku do tych, które obowiązywały w taryfach PLL LOT w 1986 r.

Chiny po Igrzyskach Olimpijskich stały się bardziej otwarte na świat. Dlatego dzisiaj napiszę o tym, czego się dowiedziałam o Chinach z ostatnio wydanych książek. Zanim jednak zaproponuję lekturę, chciałam zaprosić was do przeczytania wpisów o Chinach, jakie kilka lat temu umieściłam na blogu.

W roku 1986 po raz pierwszy wyjechaliśmy do Chińskiej Republiki Ludowej. Byliśmy jedną z pierwszych ekip sportowych, która po rewolucji kulturalnej zawitała do Chin. Zapraszam:

http://www.okiemjadwigi.pl/chiny-i-jeden-z-najwiekszych-skarbow-narodowych/

http://www.okiemjadwigi.pl/nasza-pierwsza-podroz-do-chin-cz-i/

http://www.okiemjadwigi.pl/nasza-pierwsza-podroz-do-chin-cz-2/

http://www.okiemjadwigi.pl/nasza-podroz-do-chin-cz-iv/

http://www.okiemjadwigi.pl/nasza-pierwsza-podroz-do-chin-cz-3/

http://www.okiemjadwigi.pl/nasza-pierwsza-podroz-do-chin-cz-v/

http://www.okiemjadwigi.pl/nasza-pierwsza-podroz-do-chin-czesc-ostatnia/

Marek Pindral "Chiny od góry do dołu"

Marek Pindral „Chiny od góry do dołu”

Sugeruję przypomnienie wpisów tylko dlatego, że ostatnio przeczytałam ekspresowo dwie książki,  autora Marka Pindrala tytuł „Chiny od góry do dołu” wydawnictwa Poznaj Świat, druga to „Wielka Księga Medycyny Chińskiej” autora Henry 'ego B.Lina. Poza nimi zakupiłam jeszcze dwie książki: „Odżywianie według Pięciu Przemian” autora Barbary Temelie oraz „Gotowanie według Pięciu Przemian|”autorek Barbary Temelie i Beatrice Trebuth.

Postanowiłam napisać razem o wszystkich książkach, gdyż  łączy je temat Chin, którymi się zawsze interesowałam.

Książka Marka Pindrala jest jedną z najlepszych książek, jaką przeczytałam o Chinach. Autor spędził dwa lata w Chinach ucząc języka angielskiego na Uniwersytecie w Chongqing. Zarobione pieniądze przeznaczył częściowo na poznawanie państwa środka, zapraszając zawsze któregoś ze swoich studentów, aby mu towarzyszył jako przewodnik i tłumacz. Po jakimś czasie przestał być belfrem, a stał się kompanem swoich studentów. Zapraszano go na imprezy, wspólne przygotowywanie posiłków w kuchni akademika, a nawet do rodzinnych domów.

„Wrzucony w zupełnie inną kulturę, stopniowo odkrywał obce zwyczaje. Na przykład to, że posiłków nigdy nie je się w samotności. Że korzystanie z toalety jest również czynnością towarzyską. Że zimą Chińczycy śpią w płaszczach i czapkach, bo brak ogrzewania. Że klaskanie na uroczystościach wymaga próby generalnej. Albo, że do kaczki po pekińsku przydaje się pompka do roweru. Odkrywał, dlaczego czasem na pogrzebie urządza się striptiz albo to, że wody też mają swoje święto…” -tak o książce napisał w króciutkiej recenzji Wojciech Cejrowski.

A więc opowieści o Chinach. O Chinach znanych z telewizji, potężnych i dumnych ze spuścizny Mao, oraz o niedostępnych dla przeciętnego podróżnika Chinach zwykłych ludzi. Opowieści o Olimpiadzie, Tybecie, Rewolucji Kulturalnej, Wielkim Murze i Zakazanym Mieście, ale też o chińskiej kuchni, świętach, tradycjach, marzeniach i… codzienności. „Chiny od góry do dołu” to książka różnorodna i fascynująca, jak… same Chiny.

Polecam  tę pozycję przede wszystkim tym, którzy wybierają się do Chin a  pozostałych zachęcam do przeczytania, gdyż jest bardzo ciekawa. Wiele rzeczy o Chinach wiedziałam, śledzę wszelkie wiadomości na ten temat, byłam tam kilkanaście razy, przejechałam je wzdłuż i wszerz.  Niestety nie byłam w Tybecie.

Nasza pierwsza podróż do Chin odbyła się w 1986 roku. Czy Chiny od tamtego czasu zmieniły się? Tak, bardzo, szczególnie wielkie miasta, prowincje zaś, ciągle pozostają takie same. Dlatego warto przeczytać moje wspomnienia z Chin, aby porównać je z Chinami roku 2010-2012, gdyż w tym czasie Marek Pindral przebywał tam jeżdżąc” od góry do dołu”. Książka została wydana w 2013 r.

"Odzywianie według Pięciu Przemian" Barbara Temelie

„Odzywianie według Pięciu Przemian” Barbara Temelie

Kolejną polecaną przeze mnie książką jest „Odżywianie według Pięciu Przemian” autorki Barbary Temelie. „ Pierwsza rzetelna książka na naszym rynku, dotycząca stosowania tak szczególnej diety, jaką jest zasada gotowania z zastosowaniem Pięciu Przemian, która omawia problem tak szczegółowo, a zarazem tak kompleksowo. Jestem tą książką naprawdę zachwycona i polecam nie tylko jej przeczytanie, ale i (przede wszystkim!) Stosowanie się do zaleceń autorki. To, że jedzenie ma wpływ na nasz system trawienny, wiadomo od stuleci, ale żeby dzięki niemu wzmacniać swój system nie tylko odpornościowy, ale także psychiczny i emocjonalny, to mała rewolucja w myśleniu. Jeżeli więc chcemy być piękni nie tylko zewnętrznym pięknem i zdrowi nie tylko fizycznie, to trzeba solić wtedy, kiedy trzeba, i wrzucać do garnka ingrediencje w odpowiedniej kolejności- to takie proste, a na efekty nie trzeba długo czekać! Przeczytajcie, a sami się przekonacie! Szczerze polecam!”. Tak opisała w krótkim komentarzu książkę Małgorzata Braunek.

Cóż ja mogę do tych słów dodać? Książkę przeczytałam powoli, gdyż nie chciałam stracić ważnych wiadomości. Uzyskałam wiele rad, niektóre zapisałam, i wiem, że gotowanie zupy i wrzucanie produktów powinno odbywać się we właściwej kolejności, bo smak jej jest znacznie lepszy.

O dwóch następnych pozycjach napiszę w kolejnym poście.  Życzę miłego weekendu, do usłyszenia za pięć dni. Napiszę wtedy o „Gotowaniu według Pięciu Przemian” i o „Wielkiej Księdze Medycyny Chińskiej”.

Wasza Jadwiga

 

Rysiek, Andrzej, ja8 stycznia 1986 r.  

Budzenie niechcący organizuje nam Zosia. Przyszła po suszarkę. O 9.15 wychodzimy z hotelu, zabierając bagaże. Śniadanie składa się z ciasta biszkoptowego, racuszków z miodem, omletu z szynką, mleka i kawy. Jedziemy do parku Rejon Kwiatów i Strumieni. Rozciąga się tam ładny widok na góry o tej samej nazwie. Po zwiedzaniu parku przychodzi czas na pożegnalny obiad z władzami Quiyang. Czekamy w sali odpoczynku: cztery kanapy, 9 foteli, wszystko w kolorze khaki, przystrojone serwetkami. Popijamy herbatę jaśminową. Z Ryśkiem omawiamy sprawę upominków na przyszłoroczne Mistrzostwa Europy. W kwietniu 1987 r. mamy je zorganizować w Warszawie. Wymyślamy pulowerki w kolorze czerwonym z napisem „badminton”. A może jednak z gackiem? To nasza związkowa maskotka zaprojektowana przez projektanta S. Niedźwiedzkiego. Rozmawiamy o lotach, jakie czekają nas jeszcze w Chinach. Poproszono nas, abyśmy po raz ostatni zatańczyli z zawodnikami i zawodniczkami chińskimi. Taka nauka tańca bardzo przypadła im do gustu. Nasi są też zainteresowani, więc atmosfera jest sympatyczna. Tańczymy w pełnym słońcu, przy muzyce płynącej z radiomagnetofonów zamontowanych w samochodach, taśmy są nasze. Przyjeżdża pożegnanie Quiyangprzewodniczący Komitetu Badmintona, idziemy razem na obiad. Jak zwykle toast za przyjaźń. Podano przekąski: orzeszki, czarne jajo, miniaturowe rybki: sion, mątwa, bidi, miniaturowe frytki, czarną kurę cygna na ostro, kiełbasę słodką, pędy podobne do pora, rybę lijna (podobną do karpia), ryż, makaron i zupę. Uczymy się czegoś nowego – otóż czarne pałeczki służą do podawania innym. Tylko gospodarze mogą nakładać potrawy. Ciekawostka sportowa: pan przewodniczący był mistrzem świata w tenisie stołowym. Startował w zawodach w latach: 1961, 1963, 1965. Wtedy był taki zwyczaj, że mistrzowie świata byli nominowani na najwyższe stanowiska w sporcie. Wznosimy toasty kampei, bambei, małtai i piwem. My z Ryśkiem nieodmiennie to samo. Na zakończenie upominki – wyroby z korka w szklanej witrynce z podwójnym znakiem szczęścia (upominek ten do dzisiaj stoi w Polskim Związku Badmintona, aby szczęście naszego związku nie opuszczało). Każdy otrzymuje piękny album z kolorowymi zdjęciami. Pożegnanie bardzo miłe. My też wręczamy upominki, a później całą ekipą polsko-chińską udajemy się na lotnisko. Krótka odprawa na lotnisku, przejście przez bramkę. Jurek dzwoni wszystkim, co ma, wraca kilka razy, w końcu idziemy do samolotu. Pożegnaniom nie ma końca, jeszcze ze schodów machamy do siebie. Żegnaj Qijyang, żegnaj Guizhou. Smutno, że odlatujemy od tych niezwykle serdecznych ludzi, którzy bardzo chcieli nas ugościć i przychylali nam nieba, a mandarynek każdy z nas zjadł chyba po 20 kilogramów w czasie tego krótkiego pobytu. Lecimy Iłem 18, lot trwa półtorej godziny. Lądowanie około godz. 17.30 i od razu wpadamy w ramiona całej chińskiej ekipy z Czangdu, zawodników i organizatorów. Bagaże jadą osobno i spotykamy się z nimi dopiero w hotelu o standardzie naszej Victorii. Ale, ale przecież nie powiedziałam, że Czangdu jest stolicą prowincji Syczuan, która liczy 100 mln mieszkańców. Jest to najbogatsza prowincja w tym czasie w Chinach i rzeczywiście to ekipa polskawidać. Choć jest styczeń, wszędzie zielono na polach, zbiory sałaty i kapusty, nie widać lepianek tylko bloki, domy, szerokie jezdnie. Widać, że ludziom wiedzie się lepiej. Mieszkamy w najlepszym hotelu w mieście. Wszędzie znajdują się lampy z regulacją natężenia światła (dla nas nowość). Do poszczególnych drzwi dzwonimy gongiem, piękne zasłony, zegary elektroniczne, dywany i piękne łazienki wyłożone beżowym marmurem z ogromnymi lustrami i kompletem pięknych beżowych ręczników. W dobie naszego obskurantyzmu jawi nam się to wyposażenie, jako bardzo ekskluzywne i czujemy się w związku z tym bardzo wyróżnieni. Po prostu wielki świat, na który ani zawodników, ani nas nigdy nie było stać. Nasze wyjazdy na zawody organizowałam w sposób najtańszy, przejazdy pociągami, hotele minimalnie wyposażone, aby tylko było łóżko, jakaś łazienka i tyle. A tu taki luksus! Zwyczajem azjatyckim pan prezydent zawsze przodem, potem ja jako druga ważna osoba w delegacji – jakoś muszę to przeżyć – nie zawsze tak jest, ale tu obowiązuje protokół dyplomatyczny, ok. Omawiamy program naszego pobytu. Oczywiście na pierwszy ogień idzie to, o czym marzyliśmy – obiad powitalny! Jeszcze nie zdążyliśmy strawić obiadu pożegnalnego, a tu taka niespodzianka! Kolacja powitalna o godz. 20.00. Jola śmieje się do nas, bo właśnie o tym rozmawialiśmy podczas lotu. Mieszkam razem z Bożenką Siemieniec. Korzystam z jej uprzejmości i prasujemy sobie spódnice i bluzki na wieczorną uroczystość. Szybki prysznic, zmiany garderoby i gotowi jesteśmy na spotkanie z chińskimi władzami sportowymi i administracyjnymi oraz pyszną syczuańską kuchnią. Oto menu obiadu powitalnego:

Przekąski: wołowina, rybki, kapusta pekińska (sparzona, polana sosem troszkę kwaśnym i troszkę ostrym), bambus z warzywami korzeniowymi, orzeszki smażone z ziarnem sezamowym, paski kurczaka, drzewo (potrawa skomponowana w kształcie z drzewa), szpinak, zając na ostro, makaron na ostro – specjalność kuchni Czangdu, bardzo dobre jajka gołębie, szparagi, pierożki, zupa z bambusa i kurczaka, kaczka w pięciu smakach, wołowina na ciepło, ryba, paszteciki mięsno-warzywne, bambus z nadzieniem, sezamki (nie jadłam ich, bo poszłam po proporczyki), ryba na ostro, pierożki w słodkiej zupie, kartofle na ostro, zupa z kapustą, pomarańcze. W przerwie przyjęcia otrzymujemy starca zdrowia pięknie wyhaftowanego na jedwabiu, a zawodnicy otrzymują w prezencie szaliki z pandą. Nasi zawodnicy siedzą przy trzech okrągłych stołach razem z reprezentacją Syczuanu. Pan przewodniczący Związku Badmintona tej prowincji zjada obiad w czapce, a co mu nie smakuje, wyrzuca na podłogę. Hmmmmmmmm, muszę ważać, aby nie spadł mi kawałek nielubianej potrawy na spódnicę. O 22.00 koniec przyjemności, idziemy do pokojów. Po takim smakowitym obiedzie wieczornym w pokoju biorę raphacholin i boldaloinę, bo bez tego nie byłoby możliwe dobre trawienie. Wszystko pyszne, tylko ile można zjeść jednego dnia? Siedzę i piszę, porządkuję notatki. O 7.00 rano telefon, pora wstawać, u nas 24.00, a ja nie mogę się przestawić na miejscowy czas.  

9 stycznia 1986 r.  

Śniadanie o 7.30 – czysto chińskie, omlet z grzybami, zupa ryżowa gotowana na wodzie, ostre paseczki mięsa z papryką, kaczka, kapusta z mięsem, bułki na parze, ciastka sezamowe, kawa, herbata. Trochę jemy – tak przez grzeczność. Pochłaniam ze trzy kawy, zawodnicy rozmawiają o czekającym treningu, na który wyruszamy bezpośrednio po śniadaniu.  Trening o 8.30 – ćwiczymy razem z zawodnikami chińskimi. Na Sali bardzo zimno, od 0 do 3 stopni. Hala oczywiście nie nieogrzewana. Naciągi lecą jeden po drugim, czeka nas ogrom pracy w hotelu z ich naprawą. Dla wyjaśnienia podaję, że rakietka do badmintona jest mocno naciągnięta w zależności od typu budowy zawodnika oraz w jakiej grze występuje. Jeżeli na sali jest zimno, uderzenie lotki powoduje bardzo szybko zerwanie jednej lub dwóch żyłek naciągu, stąd konieczność reperacji. Każdy zawodnik ma swoje przyrządy do naciągania i nigdy się z nimi nie rozstaje. (Dzisiaj na zawodach wystarczy rakietkę oddać do serwisu i za dwie godziny jest pięknie naciągnięta, w dodatku jak podasz siłę, z jaką należy naciągnąć to tak będzie naciągnięta a każdy zawodnik ma od 7 do 9 rakietek. Wtedy mieliśmy dwie-trzy i też bardzo się cieszyliśmy, że posiadamy aż tyle, a nie jedną dla każdego zawodnika). Trening trwa, Jurek robi notatki i rysunki, my zaś z Jolą, która tak naprawdę nazywa się Szi Pin czyli pokój światu, idziemy do miasta.   Osobny temat to kierowcy i rowery na ulicy. Każdy jeździ jak chce, każdy ma swoje własne przepisy i wymusza ich respektowanie przez innych. Nie powiem, jest to karkołomne zdanie. Ciągłe linie są namalowane, aby jeździć po nich w każda stronę, jazda wieczorna jest najlepsza, jeździmy samochodami na światłach postojowych, aby w razie czego włączyć długie, gdyby się okazało, że nie za bardzo widzimy i pełne oślepienie jadących z naprzeciwka. Każdy trąbi, kakofonia dźwięków łączy się w ton wielkiej, ulicznej, rozhasanej orkiestry. Z hotelu na halę jedziemy 20 minut. Hala jest wybudowana na terenie garnizonu, więc wszędzie, nawet w wc jest czyściutko, pachnąco wraz z ręcznikami. Shi Pin podaje przewidywaną naszą trasę po Chinach, która obejmuje: Pekin – Quijang: 1600 km, Quijang – Chengdu: 800 km, Chengdu – Wuhan: 1887 km, Wuhan – Changsha: 358 km, Changsha – Pekin: 1587 km. Razem: 6232 km.  

pandy i myTrening kończymy przed pierwszą, aby jak najszybciej przyjechać na obiad, ponieważ po obiedzie mamy jechać do zoo zobaczyć pandy. Oglądanie pand to nie lada atrakcja. Z reporterskiej ciekawości notuję dania obiadowe, a więc: orzeszki, korzenie, szpinak, ostro-słodki kurczak, bambus, wołowina, zupa ze szpinakiem, ryż smażony, rozmaitości cebuli pekińskiej z mięsem, bułki na parze, piwo i cola. Wyjazd do zoo następuje bezpośrednio po obiedzie. Pandy żyją tylko w  prowincji Syczuan. Ogród zoologiczny jest bardzo ciekawy ze wględu na ilość i różne gatunki ptaków oraz pandy. Kupujemy maskotki, każdy dla kogoś z rodziny, są to o dziwo miśki panda…. Odjeżdżamy, aby za chwilę wylądować w manufakturze bambusowej, gdzie z nitek bambusa robione są różne rzeczy, takie jak maty na ścianę, pałeczki, bambusowe obrusy. Wpadamy jeszcze na krótko do domu towarowego, gdzie wszyscy zaopatrują się w chińskie buty wykonane ze sztruksu na gumowej podeszwie. Są bardzo dobre do chodzenia po hali, nogi w nich po każdej solidnej porcji treningu znakomicie odpoczywają.  W międzyczasie Shi Pin podaje mi przepis na orzeszki ziemne prażone na patelni (w ten sam sposób można prażyć pestki słonecznika). Cały czas podjada orzeszki, budząc tym samym  moje zainteresowanie, stąd mam ten właśnie przepis.  

Składniki: olej i patelnia oraz orzeszki ziemne.

Wykonanie – rozgrzewamy patelnię, sypiemy orzeszki i mieszamy, aby się nie przypaliły, odstawiamy, aby wystygło i oto cała robota, proste, a jakie smaczne i zdrowe.  Shi Pin – Jola podaje mi również przepis na orzeszki słodko-ostre: Do gotującej się wody dodajemy przyprawę 5 smaków (można dostać już w supermarketach), wkładamy orzeszki na 5 minut do wody, po obgotowaniu wyjmujemy partiami na sitko. W małej miseczce przygotowujemy sól, cukier, troszkę wody, dodajemy papryczki ostre drobno posiekane (bez pestek), przekładamy na patelnię, smażymy, dodajemy orzeszki i „prażymy”, gdy orzeszki są mokre, zwiększamy ogień do wyparowania wody, następnie zmniejszamy i prażymy uważając, aby nie spalić.  

Już 23.00. Bożenka śpi, a ja piszę, robię notatki i cieszę się, że nasza reprezentacja jest taka dojrzała w zachowaniu i wypowiedziach. To miłe i znacznie ułatwia nam wspólne życie. Rano pobudka o 7.00. Pół godziny później śniadanie i na trening. Jutro o 19.00 gramy mecz. Zobaczymy, co będzie. Dzisiaj Bronek na treningu wygrał dwa pojedynki. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, to znaczy, że można wygrywać z Chińczykami. Są silni, to fakt, ale przecież też są zawodnikami, nie są maszynami do odbijania lotek. To pierwsze jaskółki zwiastujące wiosnę, a to znaczy, że nasza praca nie idzie na marne, że wiemy już, choć trochę, na czym polega ich trening, że być może kiedyś…  Czangdu   leży na wysokości 2400 m n.p.m. – wysoko. Na takich wysokościach trenują nasi lekkoatleci w Fount Romeu. Rysiek zarządza na jutro śniadanie kontynentalne. Zamawiam u Joli, u której dodatkowo wymieniam dolary na Juany. Zawodnicy proszą o zrobienie im zakupów: butów, serwetek i innych drobiazgów. Na ulicy obserwuję kobiety i stwierdzam, że moda wszędzie jest podobna. Swetry, spodnie, kurtki i zielone płaszcze z brązowymi kołnierzami, czy ładne to? Raczej nie, za to ciepłe i wygodne. No i wszędzie rowery, bardzo dużo rowerów. Treningi pochłaniają nam lwią część czasu, ale nikt się nie skarży, przecież przyjechaliśmy się uczyć, uczyć, uczyć no i chcemy coś z tego zabrać ze sobą do domu, dlatego drugi trener notuje, bo kamery jeszcze się nie dorobiliśmy. Atmosfera w Czangdu daleka jest od serdeczności Quiyng. Jest równo i sztywno, jakby to powiedzieli zawodnicy: jest decha. Jesteśmy w Chinach, w stolicy najbogatszej prowincji. Po cichu rozmawiam z Jolą, że marzę o odwiedzeniu lekarza medycyny naturalnej. Okazuje się, że nie jest to wcale skomplikowany temat i po godzinie siedzę przed wiekowym staruszkiem. Dobrze, że Jola jest tłumaczką. Po badaniach okazuje się, że jestem chora i powinnam używać chińskich ziół. Pewnie wie, co mówi, choć ja nie czuję żadnej choroby. W aptece, takiej sprzed wieków, wykupujemy nasze lekarstwa, a wygląda to tak, jak na jakimś filmie z okresu średniowiecza. Pani otwiera jakąś szkatułkę i wybiera trzy sztuki czegoś, następnie bierze z półki coś i do tego czegoś dokłada, z kolejnego słoja coś następnego, aż robi się sterta, wtedy stwierdza, że to już wszystko, instruuje Jolę jak się tego używa i koniec. W międzyczasie robimy też króciutki rekonesans, co i gdzie można kupić, aby nikt nie tracił cennego czasu. Poznaliśmy miejsca, gdzie przywieziemy zawodników, aby kupili drobne upominki do domów.  Wracamy na halę i do hotelu na kolację, ponieważ gramy mecz. Kolacja jest zamówiona na godzinę 17.00. Podają nam ryż, zupę ze szpinakiem, warzywa korzeniowe, ostre potrawy, zapiekane krewetki, ogórki gotowane z rybą (nie smakują mi), bambus z rybą, bardzo ostre mięsko, rybę smażoną w cieście, colę dla zawodników i herbatę dla Zosi Żółtańskiej. W ogóle dzisiaj Zosia zaczęła narzekać na ból gardła, denerwuje się, bo albo minie po płukaniu, albo będziemy szukać lekarza, albo… albo… i tak to sobie trwa.  O 18.15 odjazd z hotelu na halę. Krótka rozmowa zawodników z trenerem kadry Ryśkiem Borkiem, ustalamy wejście i kolejność gier i zaczyna się otwarcie, poprawne, bez tej szczypty serca, jaka była w Quiyang. Mecz gramy w następujących zestawieniach:

Gra pojedyncza mężczyzn:
Grzegorz Olchowik – XU Xino Lin    8/15, 0/15
Jacek Hankiewicz – Zi Jian                8/15, 3/15

Gra pojedyncza kobiet:      
Bożena Siemieniec – Yan Jian           11/2, 11/12, 11/6
Ewa Wilman- Rusznica Yu               0/11, 0/11

Gra podwójna mężczyzn:     
Olchowik/Hankiewicz –Wa Chi Sin/ Hu Xino Lin 1/15, 8/15
Piotr Czekal/Brunon Rduch – Li Jan/Zhey Mao  15/18,15/17

Gra podwójna kobiet:          
Siemieniec/ Żółtańska –Liang You /Chang Hang Yu 6/15, 4/15

Chiny – Polska 7:1. Po raz pierwszy w historii naszej dyscypliny Polka wygrywa mecz z Chinką. Radość wielka, a ja tracę na rzecz Bożenki moją żółtą koszulkę Victora. Wiele lat później, bedąc na Hali Arena Ursynów w Warszawie podczas Drużynowych Mistrzostw Europy. rozmawiam z Bożeną o naszej chińskiej przygodzie. Ona wspomina: a pamięta pani tę żółtą koszulkę Victora, którą dostałam od pani za wygrany mecz z Chinką? Oczywiście, koszulkę mam do dzisiaj, jest moim talizmanem, jest sprana, kolor już nie ten, ale jest zawsze ze mną. Mój Boże…  Po zakończonym meczu o 22.30 idziemy jeszcze na szybką kolację, na której serwują nam: ostrą potrawę (nie znam jej nazwy), pierożki, rybę w sosie pomidorowym, mięso z patyczkami (też nie wiem, co to?), Potrawę z płatków mięsa na ostro, szpinak z krewetkami, zupę warzywną, bambus i mięso z sezamem. Chyba po pierwszej idziemy spać. Pakujemy się szybciutko, prysznic, bo jutro pobudka o 7.40 i wyjazd do Wuhan.   

Cdn.

1 – 17 stycznia 1986 r.   

Na lotnisko jedziemy samochodem Andrzeja o 7.30. Mam 3 duże i dwie podręczne torby. Po drodze zabieramy Zbyszka, który zabierze mój samochód wraz z dowodem rejestracyjnym i odstawi na parking. Odprawa bagażowa dwunastoosobowej ekipy: 9 zawodników, trener R. Borek, J. Szuliński, Prezes, i ja. Mamy 211 kg nadbagażu. Załatwiam formalności oraz wykupuję nadbagaż na powrót. Jeszcze tylko formalności paszportowo-celne i za chwilę siedzimy na starym lotnisku Okęcie – na hali odlotów, bo nasz lot znacznie opóźniony, ale ile, nie wiadomo. Na lotnisku nikt nie pracuje. Siedzimy wszyscy: stewardessy siedzą, my też, w Pewexie nie ma żywej duszy. O 10.00 otwierają restaurację, więc idziemy na śniadanie. Potem znowu wracamy, coś tam pijemy i już jest 14.00. Dają nam obiad. A o 15.00 odlot do Moskwy, w której lądujemy o dziewiętnastej. W Moskwie wszystko idzie sprawnie i już po godzinie jesteśmy po odprawie i pijemy szampana. Czekamy na samolot z Helsinek, a właściwie na pasażerów i tak to trwa do jedenastej wieczorem. I o dziwo w końcu odlatujemy. Przed nami prawie osiem godzin lotu. Wchodzimy ostro na naszą wysokość, dziewczyny są bardzo zmęczone i od razu zasypiają. Trenerzy wyglądają przez okno. Po godzinie stewardessy serwują wodę i soki za darmo, a alkohol za pieniądze. Na kolację kurczak. Już drugi w dniu dzisiejszym i niestety nie jest to danie dla mnie. Lecę do toalety. I tak kilkanaście razy. Po herbacie mogę zasnąć. Śpię na dwóch fotelach. Samolot leci równo, ale jak pomyślę, że pode mną nie ma nic, to znowu mi niedobrze. Więc nie myślę. O piątej z minutami, czyli o trzeciej naszego czasu, podają śniadanie, dla mnie tylko kawa, bo lubię, jedzenie omijam szerokim łukiem. Lądowanie dobre, tylko buja. Jest 3 stycznia 1986 r. Stewardesa rozdaje deklaracje zdrowia i celne. Wypisuję i oddaję, aby wszyscy mogli prawidłowo wypełnić swoje druki. Niektórzy tak się zapędzają , że przepisują moje stanowisko pracy – sekretarz generalny. Fajnie, sami się z tego śmieją. Jest dwunasta czasu chińskiego, a piąta rano czasu polskiego, lądujemy i za dwadzieścia minut witamy się z naszymi gospodarzami. Jest Pani Lu Shengrong – Madame Lu, późniejsza Pani Prezydent Międzynarodowej Federacji Badmintona i Shi Pin – czyli Jola, nasza tłumaczka, Chinka, pracowniczka Radia Pekin, która świetnie zna język polski. Jemy obiad, taki europejsko-chiński i jednogłośnie stwierdzamy, że od wieczora jemy tylko chińską kuchnię. Do hotelu Yan JIN jedziemy autobusem. Szybkie zakwaterowanie, jeszcze szybsza kąpiel i od pierwszy dzień zakazane miasto (Imperial Palace) cała polska reprezentacja w badmintonie 1986razu ruszamy do Pałacu Cesarskiego. Imperial Palace.  Pałac ogromny, piękny, robi wrażenie, kilkaset budynków, ponad 9000 komnat. Wspaniały: czerwień i złoto, pagody. Wszyscy myślą o tym samym – czy rzeczywiście tu jesteśmy? Wracamy do cieplutkiego hotelu. Kupuję mapę Chin, Pekinu – Beijng, a o siódmej kolacja, wszyscy mają zabawę, bo jemy po raz pierwszy w życiu pałeczkami. Nikt z nas nie umie się nimi posługiwać, dlatego jest zabawnie. Wszyscy cieszą się jak dzieci jedząc bardzo dobre dania kuchni chińskiej. Po kolacji szybko spać, za oknem monsunowy wiatr, a raczej wietrzysko. Można powiedzieć, że wszyscy zasypiamy na stojąco, bo to już dwie doby na nogach, a zawodnicy przecież jechali do Warszawy z całej Polski.  Pobudka o siódmej rano. Mieszkamy w hotelu średniej kategorii, tapczany, w pokojach ciepło, łazienka, a w niej karaluchy – trzeba będzie się przyzwyczaić. Na stoliku w pokoju stoi wielki termos z gorąca wodą, filiżanki z chińskiej porcelany i herbata jaśminowa. Zaparzam i od razu lepiej. Po śniadaniu wyjeżdżamy na lotnisko. Po drodze wstępujemy do sklepu, kupujemy zeszyty (wszyscy chcą prowadzić dzienniki podróży). Wiatr ogromny, sypie piaskiem. Ludzie chodzą w specjalnych maskach z szalami owiniętymi dookoła głowy. Jeszcze wczoraj wywoływało to uśmiech, dzisiaj rozumiemy dlaczego. Na ulicach ogromny ruch, wszędzie rowery, rowery, rowery i rzeka ludzi. Zresztą ludzi jest dużo i wszędzie. Na lotnisku, w restauracji, na ulicy. Ubrani bardzo skromnie, ale ciepło. Spódnicę noszę tylko ja. Wszyscy w spodniach i w kurtkach prawie jednakowych, najczęściej zielonych, pikowanych. Czekamy na odlot naszego samolotu, więc możemy się trochę porozglądać. Podczas obiadu Shi Pin przedstawia nam plan podróży: Z Pekinu (Beijing) lecimy do Guiyang – stolicy prowincji Guizhou, stąd do Chengdu,  stolicy prowincji Sychuan, następnie do Wuhan, stolicy prowincji Hubei i do Czangsha – stolicy prowincji Hunan. Zapowiada się długa wyprawa, przygoda sportowa w sercu światowej szkoły badmintona. Obiad w restauracji jest bardzo smaczny. Składa się z przystawek: zimnego mięsa pokrojonego w cieniutkie plasterki, grzybków, słodkiej kiełbasy, ryżu, pędów czosnku z bambusem i mięsem, pysznej ryby na słodko, kalafiora z grzybkami i sosem, krewetek z pędami bambusa w sosie.  Lot opóźniony o cztery godziny. Samolot Ił 18 – lot dobry i pierwsze 1600 km za nami. Na lotnisku witają nas osobistości lokalnych władz: szef badmintona, kilka osób z Miejskiego Komitetu Kultury Fizycznej, mecz P-Chrli prasa. Nasz Prezes ma dużo roboty, wywiady, zdjęcia, herbata powitalna na lotnisku, pytania, i w końcu lądujemy w hotelu. Jest 40 minut po północy. Jemy kolację. O ósmej Rysiek budzi nas wszystkich (ja śpię, bo wzięłam coś na sen). Quiyang jest piękną prowincją z kopalnią węgla kamiennego. Występuje tu roślinność tropikalna. Jest dość ciepło, bo plus dwa stopnie. Podczas śniadania ustalamy plan na następne kilka dni: od 4.01 do 7.01 posiłki, godziny treningów, w czasie wolnym trochę zwiedzania. 6 stycznia o 19.00 pierwszy mecz Polski z reprezentacją Prowincji Quiyang. Jako szef organizacyjny uczę się kilku słów po chińsku: nihao – dzień dobry, sie, sie – dziękuję, tui buci – przepraszam, ho ho – dobrze, mei kłen szi – nie szkodzi, hłen fa czio –zmiana, mał czio – badminton, czung ło – Chiny, koi koi – można, taja – słońce, czange – śpiewać, łomen dzo – idziemy, la shu shin – dziadek zdrowia, czin cuo – proszę siadać. Pierwsze śniadanie w Quiynag nas rozczarowuje, ponieważ gospodarze chcąc nas ugościć,  podają europejski powitanie Jadwiga Ślawska sekr.gen PZBadposiłek. Wiemy, że oni takiego śniadania nie jedzą – jak to powiedziała Shi Pin – takie śniadanie jedzą w Mongolii. No cóż, ok, więc dziękując serdecznie za ukłon w stronę Europy prosimy za pośrednictwem Shi Pin o serwowanie nam typowo chińskich posiłków. Wywołujemy ogólne zdziwienie, ale przyjęte z aplauzem. Tym razem jedziemy do hotelu zabrać nasz sprzęt sportowy i jazda na halę, ale tu niespodzianka. Czeka na nas herbata, i nie ma mowy o tym, aby jej nie wypić. Nie chcemy być niegrzeczni, wypijamy i szybko na halę. Kolejna niespodzianka. Na hali zimno, gorzej niż na dworze. Rysiek Borek prowadzi trening, notuje Jurek Szuliński, no i ja. Jest prasa i telewizja. Pod trybunami siedzą chińscy trenerzy, organizatorzy, dyrektor turnieju, zastępca i pracownik. Biorąc pod uwagę wcześniej spotkanych pięciu organizatorów i szefa, który nimi dowodzi, grupa liczy tyle osób, ile u nas pracuje przy organizacji międzynarodowych mistrzostw Polski, ogromnego turnieju z udziałem 31 państw z całego świata. No i refleksja… ich jest więcej niż nas w Polsce i to ile razy! Stolica Quiyang liczy 1,5 miliona ludzi, a cała prowincja około 110 milionów. W porównaniu do Polski liczącej wtedy 37 milionów i Warszawy 1,5 miliona ludzi. Program meczu na dwóch kortach ustala osiem osób: na korcie pierwszym gramy grę pojedynczą mężczyzn, kobiet, grę podwójną mężczyzn i mieszaną, a na korcie drugim: grę pojedynczą kobiet, mężczyzn, podwójną kobiet i podwójną mężczyzn.  

Po treningu jedziemy do hotelu i stamtąd na obiad. Ba, nawet jest to fajne, ponieważ ciągle jeździmy przez całe miasto i mamy dodatkowo wspaniałą wycieczkę. Miasto typowo azjatyckie, małe sklepiki, tłumy ludzi, tysiące rowerów, riksz, wózków ciągniętych przez ludzi. Właściwie bieda, i to duża. Moda raczej nie istnieje, nosi się to co w sklepie, zaś w sklepie jest wszystko, ale przecież to jest Azja i to rok 1986. My jesteśmy pierwszą sportową delegacją z Europy w tym mieście – należy dodać pierwszą po zakończeniu rewolucji kulturalnej. Wracając do mody. Zestawienie zielonego z purpurą to norma, a do tego zielony płaszcz, wszystkie kobiety noszą spodnie, tylko latem sukienki. Robimy zdjęcia, dużo zdjęć, brakuje nam filmów i coraz to kupujemy nowe. Zdjęcia pod palmami, zdjęcia na ścieżce zdrowia – ja ją tak nazwałam, gdyż był to park z górami, schodami i mnóstwem zakrętów. Idziemy do góry, po drodze mijamy pagody, pawilony, znowu zdjęcia. Wreszcie koniec wspinaczki – w palcie i ciepłych butach – bardzo niewygodnie, ale za to na górze na wysokości, nie wiem jakiej, w każdym bądź razie bardzo wysoko stoi Świątynia Wielka i Szczęśliwa (szczęśliwa chyba dla tych, którzy tu dotarli!). Oglądamy salę Buddy, wystawę drzewek bonzai, kilka zdjęć i idziemy dalej. Ja już siedzę w samochodzie i spisuję dania obiadowe, które Jola – Shi Pin mi dyktuje. A więc: ryż rozmaitości, mięso w łodygach selera, mięso z marchewką i kalafiorem, ryba smażona w sosie, kurczak w sosie specjalnym smażony w oleju, zupa jarzynowa, mandarynki prawie prosto z drzewa, bo jest właśnie sezon na świeże, pyszne i bardzo soczyste. Cała ekipa idzie jeszcze wyżej, oglądać krajobraz miasta. Ja mam dość. W życiu nie lubiłam gór i nie polubię ich już nigdy (na treningach wysokogórskich wiele lat temu, trenując swój sport, przebiegłam nasze Tatry, widząc co najwyżej stopy koleżanki biegnącej przede mną i to mi wystarczy do końca moich dni). Z góry podobno krajobraz miasta jest zupełnie inny. Widać tylko ogromne bloki i nowoczesne miasto. 

cdn

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.