16.01.1986
No i śpię, ale o 6.40 Szalewicz mnie budzi przez pomyłkę. Nie napiszę tego co mu powiedziałam. Przecież Rysiek ma nas obudzić o 8.00, więc dlaczego myli się o półtorej godziny? Oczywiście sen odleciał, więc wstaję, mycie i przygotowanie do wyjazdu na Chiński Mur – po raz pierwszy w życiu. Śniadanie: jajka sadzone, grzanki, dżem, kawa i mleko. Wyjeżdżamy o 9.30. Jazda 60 km zajmuje nam jakieś dwie godziny autostradą z szybkością 50-60 km na godzinę. Zadziwiające, bo na drogach II kategorii jeżdżą jak wariaci,
na trzeciego, na szóstego, okropnie. Chiński Mur jest rzeczywiście imponujący, widać go jak wężykiem układa się na górach, ale żeby go zobaczyć trzeba wspiąć się na kilka górek, co oczywiście jest moim marzeniem. Ale idę. Robimy zdjęcia, dużo zdjęć, pogoda, słonecznie, tylko wiatr szaleje. Do hotelu wracamy autokarem, ja ze zmęczenia i tej wspinaczki śpię w drodze powrotnej. Jest takie powiedzenie, kto nie widział Chińskiego muru i pandy, nie pił małtaj i nie jadł kaczki po pekińsku, ten nie był w Chinach. Właściwie
została nam tylko degustacja kaczki.
Biegiem na górę, przebieram się w kostium, białą bluzkę, biorę przygotowane upominki i szybko na dół. I już jesteśmy w restauracji o wdzięcznej, wiele mówiącej nazwie Pekińska Kaczka. Obecni: Zhou Zen – Prezydent Chińskiego Związku Badmintona (najsilniejszego związku badmintonowego na świecie), przedstawiciel polskiej ambasady, Lu Shengrong (późniejszy Prezydent Międzynarodowej Federacji Badmintona IBF), sekretarz generalny Chińskiego Związku Badmintona, Xiao Taowu, Jurek, Rysiek, Andrzej, Szi
Pin i ja, zawodnicy przy dwóch okrągłych stołach. Światowo, pięknie i elegancko. Restauracja to 5 pięter różnej wielkości sal, które są wynajmowane w zależności od ilości osób biorących udział w biesiadzie. U nas zamawiamy stół dla czterech osób, tam salę na 12, 16 czy 20 osób.
Kelnerzy serwują: jajko gołębie, kaczkę smażoną, pędy, kapustę, kurczaka, wołowinę, mątwę, żołądek, krewetki smażone, krewetki duże i oczywiście kaczkę po pekińsku, hodowaną przez 40 dni (tuczoną), specjalnie pieczoną na ogniu z drewna owocowego. Kroi ją sam szef kuchni, używa do tego ogromnego tasaka, którym włada tak, jakby miał w ręku mały nożyk, a oprawa kaczki zajmuje mu kilka minut. Do kaczki podają maleńkie naleśniczki, drobniutko krojone pory, specjalny sos śliwkowy, jabłka w lukrze, słodkie koszyczki, a my polską wódkę. Kaczkę jemy w sposób następujący – naleśniczek smarujemy sosem śliwkowym, nakładamy trochę porów pokrojonych na zapałkę, do tego plasterek kaczuchy, zawijamy w rulonik i ten cudownego smaku naleśnik ląduje w naszej buzi. Jest pyszny, nic mu nie może dorównać. Majstersztyk.
Podczas kolacji załatwiamy:
przyjazd trenera chińskiego na minimum dwa lata,
przyjazd ekipy polskiej na mistrzostwa Świata w 1987 r. do Pekinu (na koszt organizatorów, czyli Chińskiego Związku Badmintona),
przyjazd ekipy chińskiej na międzynarodowe mistrzostwa Polski w roku 1986 ! UFFFFFFFFF, jestem spocona z wrażenia, że tyle spraw udało nam się załatwić.
W czasie całego pobytu naszej reprezentacji powtarzałam: od naszego zachowania, wywołanego wrażenia na gospodarzach we wszystkich miejscowościach, od naszej postawy, a także postępowania, wyrażania opinii na tematy szkolenia w badmintonie zależeć będzie kilka istotnych spraw po które pojechaliśmy. Zrealizowaliśmy plan maksimum!
Na zakończenie uroczystej kolacji wręczamy upominki dla Lu Shengrong: piękne lustro oprawione w srebro (cały czas latało w moim bagażu), wszyscy otrzymali proporczyki, te pięknie haftowane, Prezydent Zhou
Zen wspaniałą inkrustowaną tacę, sekretarz generalny i Xiao Towu duże tace srebrne na owoce, oczywiście wszyscy otrzymali też polską wódkę. Mój bagaż znacznie zmniejszył swoją objętość oraz ciężar. Nawet przedstawiciel polskiej ambasady został uhonorowany naszymi upominkami. W tym miejscu warto zaznaczyć, że nasi polscy sponsorzy LOT i FSO przygotowali nam wiele drobiazgów, które mogliśmy wręczyć gospodarzom w poszczególnych miastach. Jurek Szuliński niespodziewanie podarował Madame Lu czapeczkę i szalik z naszych mistrzostw Europy – Helvetia Cup, zyskując aplauz obecnych. Na zakończenie jeszcze raz poprosiliśmy sekretarza generalnego o pomoc w dalszej współpracy,
gdyż Xiao powiedział mi, że właściwie wszystkie sprawy od niego zależą. Korzystając z tej informacji powróciłam do zasadniczej rozmowy jak sekretarz z sekretarzem. Madame Lu również obiecała nam pomóc. ( Madame Lu w 1995 r została wybrana Prezydentem Międzynarodowej Federacji Badmintona -IBF) I w ten sposób o 20.15 wylądowaliśmy w hotelu. Shi Pin, nasza Jola, zaczyna wywiad dla Radia Pekin. Co nam się podobało, jaka publiczność, jaki chiński badminton, co zobaczyliśmy? Andrzej jako prezes odpowiada na pytania.
Szybki powrót do pokoju, pakuję rzeczy chyba po raz ostatni na tym wyjeździe. Proszę sobie wyobrazić, że wszystkie delikatne upominki jeździły w moim bagażu, więc chcąc nie chcąc był on wielokrotnie rozpakowywany do samego spodu. Sen niespokojny, czy w domu wszystko dobrze, jak moja córcia? 17 dni w podróży, żyliśmy jak w kołowrotku, lot, przylot powitanie, rozpakowanie lekkie bagaży, obiad powitalny,
kolacja pożegnalna, 2 treningi codziennie, oficjalne mecze, zwiedzanie, kolacja pożegnalna, pakowanie i dalej. Najgorzej było jak nam się obiad pożegnalny z kolacją powitalną trafiał. W sumie wielkie przeżycia, wymagające ogromnej dyscypliny wewnętrznej. Pakowanie, rozpakowywanie i ekspresowe zakupy, na to było zawsze najmniej czasu. Wszystko kosztem snu, udziału w treningach, a jeszcze dodatkowo prowadzone oficjalne rozmowy lub spotkania, i na każde spotkanie wyprasowana świeża bluzka, odprasowany kostium i tak co dnia. Dzisiaj mogę powiedzieć, że to była podróż mojego życia. Azja, 17 dni, 3 klimaty, przestrzeń, widoki, maleńkie poletka, bieda i dostatek, ale też mogę stwierdzić, że w sklepach było wszystko, czego ludzie potrzebowali do życia,
a u nas? Za tanio nie było. Zarobki w granicach 90-120 Yuanów, termosy na pompkę kosztowały około 16 Yuanów a koc wełniany 70-120 Yuanów. Tylko oni takich koców nie używali, kołdry bajowe i już, bo ciepłe i tanie.
Pozwólcie mi wrócić na chwilę do wielkiego chińskiego muru – wybudowany jako mur obronny w czasie panowania dynastii Ming, wysoki miejscami na 10-12 metrów. Otaczał Chiny pasmem około 5000 kilometrów, to jest tak, jakby postawić go na naszych granicach i wtedy dwukrotnie można byłoby je otoczyć. Imponujący, zbudowany z kamieni, ostro w górach, pod górę i w dół, co jakieś 500-600 metrów wieże obronne. W pobliskich górach też postawiono wieże obronne. Zbudowano go jako mur obronny przed wojskami mongolskimi Dżingis Chana.
17.01.1986
Godz. 5.55 pobudka. Śniadanie na lotnisku. Oddajemy 18 sztuk bagaży, mamy również bagaże podręczne, trochę szarpaniny, bo nie chcą nas wpuścić z nimi do kabiny. Przepychanka trwa kilkanaście minut, ja
niewzruszona, a jednak wchodzimy. Startujemy o 9.50, szybko w górę. Pod nami widać wielki chiński mur. Siedzimy z Andrzejem w trzyosobowym rzędzie. Fotel między nami jest wolny. Pogoda piękna, ale widok raczej zamglony, wielka szkoda.
Andrzej czyta China Sport, staram się coś wynotować, dużo informacji dotyczących badmintona. Ludność w Chinach 1 mld 200 mln ludzi, 1/3 uprawia sport, ponad 120 mln ludzi gra w badmintona. Jest ponad 16 000 szkól popularnych, wyższych i uniwersytetów, do tego należy dodać jeszcze 2000 sportowych instytutów oraz zajęcia dla dzieci
w szkołach i przedszkolach, a w nich ćwiczy 20 mln młodych potencjalnych mistrzów. Oczywiście podaję dane z roku 1986.
Przelatujemy na Irkuckiem i Krasnojarskiem, jest 7.15 czasu moskiewskiego, czyli 12.15 czasu pekińskiego, o godzinie 16.07 mijamy Ural (jest 11.07 czasu moskiewskiego). Podczas lotu spotykamy się z reprezentacją ZSRR, wymiana zdań, dowiadujemy się, że w Szanghaju podczas treningu używają już magnetowidów, kamer, mają opracowane badania naukowe, specjalne badania lekarskie. Jednak od tych tematów nasi gospodarze
sprytnie uciekali. Lądujemy zgodnie z planem – jest 18.15 czasu pekińskiego czyli 13.30 czasu moskiewskiego, kontrola, bilety, bony obiadowe i już poczekalnia tranzytowa. Przed nami 6 godzin oczekiwania przy lodach, kawie i szampanie. Obiad zamawiam na godz. 16.00. Wszyscy są bardzo zmęczeni, zresztą co tu się dziwić. Nogi spuchnięte, a oprócz tego mam katar (zbyt częsta zmiana klimatów).W tej chwili w Pekinie jest 2.58, w Warszawie 19.58, to już 20 godzina w podróży. Właściwie to od trzech dni podróżujemy, bo ten krótki postój w Pekinie trudno nazwać pobytem. Szybko hotel, szybko spać, szybko śniadanie, szybko wielki mur, szybko przebrać się, szybko na bankiet, szybko, szybko, szybko, cholera trochę za szybko.
W domu kręcę się jakoś ospale, wszystko jest ok. W pracy urwanie głowy, a to sprawy sprzętu nie tak załatwione, a to nie zgadzają się przesłane ilości spodenek, Bilety do Budapesztu inaczej załatwione, a dodatkowo musze pojechać do LOTu do Krzysztofa Ziębińskiego i do FSO do Krzysztofa Panufnika z podziękowaniami i drobnymi upominkami z wyjazdu do Chin.
A 22 stycznia o 16.00 wylot do Budapesztu. Na lotnisku w Budapeszcie spotykamy całkiem niespodziewanie Andrzeja Żabińskiego i Piotra Nurowskiego. Piotr leci do Maroka na placówkę. Krótka wymiana zdań. Ale pobyt w Budapeszcie to całkiem inna historia, o której jeszcze opowiem.
Wasza Jadwiga


11.01.1986 Lotnisko Czangdu
19.00 Składająca się z ryżu, ostrej potrawy, papryki z mięsem, ryby smażonej na ostro, zupy warzywnej orzeszków z ostra przyprawą, szpinakiem, kapusty pekińskiej z wody, i soku pomarańczowego w puszkach. Idziemy do pokoju, Rysiek, Jurek, Andrzej Jola Shi Pin i ja wypijamy po szklaneczce wódeczki z sokiem i Jola tłumaczy nam chińskie znaczenie naszych imion. Mnie wychodzi, ze jestem prawa moralność, jedyna blokada. Co to znaczy, nawet nie usiłuję dochodzić, cokolwiek to znaczy idę spać zmęczona głównie wielogodzinnym oczekiwaniem. W telewizji pokazują urywki naszego meczu oraz mecz Bożeny, w którym wygrała z chińską zawodniczką, wiadomość na miarę sensacji. Pokazują też Andrzeja i mnie. Niestety komentarza nie uchwyciłam, chyba za mało znam słówek w języku chińskim.
Ustalamy ilość meczy: 2 gry pojedyncze mężczyzn, 1 gra pojedyncza kobiet, 2 gry podwójne mężczyzn, 1 gra podwójna kobiet, 2 mixty razem mecz na 8 gier. Reprezentacja Chin składa się z 3 kobiet i 4 mężczyzn.
smaczne. Po kolacji jest wymiana upominków. Pan Przewodniczący otrzymuje haftowany proporzec z emblematem Polskiego Związku Badmintona na biało czerwonym jedwabiu, ( ale się dobrze dopasowaliśmy), pan dyrektor polski upominek, ale już niestety nie pamiętam dokładnie, co, my zaś otrzymujemy talerze z chińskimi malunkami. Cały czas trwają toasty, ja piję wino, Andrzej wódkę, Rysiek piwo a Jurek i to i to. Wódka tej Prowincji jest bardzo podobna do wódki mał-taj. Ja nie mogę jej przełknąć ani z powodu smaku ani z powodu zapachu, no wraca mi się szybciej niż odrzutowiec, niż się ją łyka, więc nie piję. Bankiet kończy się o godz.21.40 Jedziemy do Hotelu i zjeżdżamy do barku. Pijemy po drinku, zawodnicy colę. O 22.00 Zawodnicy wracają do pokojów my rozmawiamy z Duńczykiem, Niemcami oraz Chińczykiem z Hong Kongu. O 23.30 Idziemy spać. Aby nie było tak smutno i nudno tańczymy po kilka tańców, w tym rock and rolla ku zachwytowi tutejszych, którzy tańca nie znają, gdyż był zakazany jeszcze 3 lata temu. Teraz już nie, teraz wolno tańczyć! Teraz Partia zinterpretowała rewolucje Kulturalną i teraz właśnie można tańczyć, chodzić do restauracji, mieć prywatny business. To naprawdę zadziwiający Kraj. Restauracyjki mnożące się na kilku metrach. Gotują w beczkach po ropie, które używają zamiast kuchni. Garnki okopcone jak sagany, extra. Na ulicach tłumy, jedzenie jest smaczne,
klientów wielu. Tylko ja jakoś nie mam ochoty niczego próbować, może szkoda?
Tłum towarzyszy nam wszędzie i jest bardzo miły, tylko czasami nas dotyka i chce robić zdjęcia. Pomagają nam kupować, wybierać, sprzeczają się o cenę. Jestem jedyną tak dużą kobietą na ulicy i w sklepach. Mam granatowy płaszcz, kapelusz i długie, jasnoszare buty. Marzyłam o kimonie, ale tutaj są takie dla małych pań, szkoda. Idziemy na pocztę, no raczej brudno, a klej stoi na dużym stole w dużej misce i palcami się go wybiera, by przylepić znaczek. Higienicznie nie jest, ale znaczek się trzyma. Ceremoniał lepienia znaczków powtarzamy wiele razy, gdyż wszyscy wysyłamy po kilkanaście pocztówek. Z poczty idziemy na chwilę w miasto. Tłumy ludzi, robię kilka zdjęć i już musimy jechać po zawodników, aby zdążyć z nimi na kolację. Dzisiaj mamy ryż, ziemniaki smażone, „gąbkę” czyli chleb sojowy z grzybami mun. Niestety ja tego nie jem, nie smakuje mi, choć danie jest pełne witaminy B. Kotlet schabowy w sosie pomidorowym, golonka z puszki, zupa z makaronem sojowym i krewetkami, kalafior z suszonymi krewetkami, lemoniada, piwo dla kierownictwa (Cinq tao beer – jest naprawdę dobre) oraz mandarynki. Po kolacji pojawia się główny kucharz z zapytaniem czy nam smakowało. Pokazuje swoje zdjęcie razem z Zosią, prosi o autograf. Uciechy co niemiara.
Oklaski dla pana kucharza oraz zdjęcie, co sprawia mu dużą przyjemność. Po kolacji szybko do hotelu po sprzęt sportowy i na halę. Jutro gramy tutaj mecz, więc dziś musimy „ograć” halę z zapalonymi światłami. Po powrocie do hotelu „starszyzna” spotyka się u Andrzeja. W pokoju dyskusja o… o dziwo o badmintonie, przy szklaneczce czerwonego wina. Idziemy spać. Tym razem noc spokojna, bez bębnów, patelni i innych tego typu narzędzi. Ale nie śpię do 3.30, a gdy tylko zamykają mi się oczy, ktoś zaczyna walić w drzwi. Jest 7.11 – to Rysiek.
Wynik meczu Polska-Chiny 8 : 0
Wyjazd punktualnie o 6.00 rano. Jedziemy nasza Toyotą, do tego dwa busy Toyoty z zawodnikami i jedna Toyota dodatkowo z jedzeniem. Przez pierwsze pół godziny oglądam wszystko dookoła, jest jeszcze noc, mnóstwo Chińczyków biega rano lub ćwiczy qi gong. Jesteśmy na moment w jakimś maleńkim miasteczku na stadionie, starzy ludzie biegają na bieżni, wszyscy ćwiczą. Nie możemy skorzystać z wc, uprzedza nas chińska trenerka, dlaczego? Bo lepiej nie. Jedziemy już dalej, po drodze mijamy chłopów niosących swoje produkty na targ, dwa kosze zapakowane warzywami (rzodkiew biała, kapusta pekińska, kapusta), powieszone na bambusie. Poboczem drogi idą dzieci do szkoły, jest zimno, każde ma ponakładane kilka par podartych pończoch, na krótkim bambusie niosą przed sobą kociołek z ogniem. Do szkoły jest kilkanaście kilometrów. To nic, że daleko. Chęć nauki jest tak wielka, jak odległość szkoły od miejsca zamieszkania. Wszyscy wiedzą, że tylko w ten sposób mogą poprawić swój byt, a nauka otwiera drzwi. Motywacja ogromna, musisz się wybić spośród wielu milionów ludzi, walczysz o życie, o jedzenie, ubranie, wyjazdy, choćby i do innej prowincji. Po drodze usypiam, śpię aż do przyjazdu do jaskini smoka, gdzie otrzymujemy paczki z jedzeniem, słodkie bułki, ciasto biszkoptowe, mandarynki, lemoniadę i
piwo. Jest 8.00 rano (w Polsce 24.00), a my zgrabnie idziemy daleko w góry. O tym właśnie marzyłam. Grota smoka jest piękna, jeziorko, łódki, wpływamy do grot, których jest kilka. Podświetlono je kolorowymi światłami. W sumie pokonujemy 4,5 km. Potem znowu idziemy w góry. A jakże, aby popatrzeć z innej strony na te cuda, a jest rzeczywiście na co. W skałach wykute są poletka z uprawami ryżu i innych roślin, wyglądają pięknie, jak na kolorowych pocztówkach.
Każdy możliwy kawałek ziemi jest wykorzystany do granic możliwości. Jedziemy drogą, na której porozkładano dopiero co skoszony, dojrzały ryż. Ma brązowy kolor. Dopiero po wysuszeniu następuje młocka (młocka to nic innego, jak położenie ryżu na drodze, aby przejeżdżające samochody go wymłóciły!). Tak naprawdę dopiero biały ryż nadaje się do spożycia. W sumie średnio zabawne, ale prawdziwe. Pamiętajmy, że to rok 1986, inna epoka, zupełnie inne czasy w Chinach, zmiany są jeszcze daleko przed nami. Bieda ludzka jest okropna, pralki, telewizory, radia to rarytas, a o mieszkaniu typu M2 lub M3 w ogóle nie można mówić, bo tych lepianek, co widzimy, nie można w ogóle nazwać mieszkaniami. Do wc nie wchodzimy, a nasi chłopcy cały czas nie odstępują dziewczyn i mnie. Dlaczego? – pytam. – Jak to? Przy was można normalnie oddychać, wy pięknie pachniecie, wszędzie brud. Pogoda piękna 20-25 stopni ciepła, nieźle jak na styczeń. Kwitną kwiaty, palmy, zielono, góry ogromne, jaskinie pięknie eksponowane, tylko czystości brak. Miną kolejne 22 lata i to nie będą te same Chiny! Ale to wszystko przed nami. Jesteśmy w styczniu 1986 r i wszystko to, co dobrego nastąpi, zdarzy się w kolejnych latach, bardzo, ale to bardzo szybko. Robimy wiele fotografii, reprezentacja chińska cały czas z nami, śmiechy, próby nawiązania kontaktów, miło i przyjacielsko. Jedziemy dalej, jakieś 40 km, nad wodospad Aushun, drugi co do wielkości po Niagarze na świecie. Ale najpierw jemy obiad: puszki szynki, piwo, lemoniada i nasze paczki. Schodzimy na dół, wzdłuż ogromnej góry i z każdej strony podziwiamy wodospad, który z powodu ostrej zimy (+25) nie jest taki bogaty w wodę , ale i tak jest na co popatrzeć. Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia. Chińczycy robią nam tyle zdjęć. Jeżeli choć trochę dostaniemy, to i tak w życiu nie mieliśmy tylu kolorowych! Wchodzimy jeszcze po schodach we wnętrzu góry, po której spływa wodospad – huk ogromny, mokro, ślisko. No i ostatnia platforma. Znów przebiegamy dalej, aby jeszcze pod innym kątem i z innej strony popatrzeć na wodospad Huangguoshu. Słońce grzeje, więc pozbywamy się różnych ciepłych ubrań, które skrzętnie włożyliśmy. Schodzimy w dół. Dookoła drzewa, bambusy stare i młode oraz młodziutkie pędy, którymi się zajadamy. Przechodzimy przez mostek na rzece i znowu w
górę. Pan fotograf każe nam iść w dół pod sam wodospad, ale to jest ponad moje siły. Z dołu do góry, z góry na dół, zdjęcia, ujęcia, po pierwsze jam nie modelka, po drugie czy ja tu przyjechałam wspinaczkę górską uprawiać w górach wyższych od naszych Tatr? Wchodzę na górę, siadam i czekam na wszystkich spokojnie, dochodząc do siebie. I tak mam piękne widoki. Upał się zrobił sakramencki, a ja pod bananowcami i mandarynkami sobie leżę, ot bananowe życie! Wracają zawodnicy z szefostwem, a my, korzystając z magnetofonu zamontowanego w jednym z aut, wykorzystując nasze taśmy, dajemy pokaz tańca, który tutaj jest dozwolony już od dwóch lat. Uczymy go naszych chińskich kolegów, a o godzinie 16.30 odjeżdżamy. Jedziemy do Aushun, gdzie w restauracji dostajemy kolację: pawia pięknego, zrobionego z bambusa, pędów soi, grzybków, liści selera, jajek przepiórczych, przepiórki (podana cała, z głową), boczek a la guma, mątwę czyli ośmiornicę, kompot owocowy, jajka z pocukrzonymi żółtkami, kurczaki a la kurczak Aerofłot (nie do ugryzienia), rybę na słodko, groszek zielony z sosem, ryż, trepangi (ogórki morskie) z przeróżnymi różnościami. Jem je, bo są bardzo smaczne. Jest wódka małtaj i piwo. Do wódki mam stosunek pejoratywny, nie mogę wąchać nawet, nie mówiąc o piciu. Po przedstawieniu nam kierownika restauracji wydającej tę kolację i miłym powitaniu, Andrzej z Jurkiem wychylają obowiązkowo kieliszek małtaj za przyjaźń. My z Ryśkiem oczywiście piwo. Po kolacji, w oczekiwaniu na samochody i pozostałe osoby, prowadzimy kurs tańca. W hotelu jesteśmy o godz. 22.00. Jutro rano odlatujemy do następnego miasta, więc jeszcze szybkie pakowanie, uzupełnienie notatek i spać.