Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Wpisy oznaczone ‘Polski Komitet Olimpijski’

Z radości życia Halina Konopacka autorka Maria Rotkiewicz

Od kilku dni czytam wspaniałą książkę Marii Rotkiewicz – Z radości życia Halina Konopacka. Pani Halina, sportsmenka, lekko atletka w dniu 31 lipca 1928 zdobyła złoty medal Igrzysk Olimpijskich ustanawiając rekord w rzucie dyskiem wynikiem 39,62 m. Pierwszy złoty medal Igrzysk Olimpijskich dla Polski. W dziewięćdziesiątą rocznicę wydarzenia odbyła się w Polskim Komitecie Olimpijskim promocja książki. Brali w niej udział medaliści igrzysk olimpijskich, mistrzostw świata i Europy.
Pani Maria Rotkiewicz autorka (lat 91), osoba najważniejsza, najwspanialsza kobieta- autorka, jaką znam, Tadeusz Olszański, Jacek Wszoła, red. Przeglądu Sportowego Maciej Petruczenko, spotkanie prowadził red. Henryk Urbaś. Na sali w PKOL obecni byli członkowie rodziny Heleny Konopackiej siostrzenica i bratankowie oraz wielu mistrzów, którzy aktualnie są już zasłużonymi działaczami, ale wiele lat temu zachwycali na arenach sportowych. Obecni byli m.in. prof. dr hab. Wojciech Zabłocki architekt -szermierz, olimpijczyk, dwukrotna złota medalistka Igrzysk Olimpijskich Renata Mauer- Różańska, Mieczysław Nowicki,  a także Janusz Szewiński, mąż niedawno zmarłej siedmiokrotnej medalistki Igrzysk Olimpijskich, członkini MKOL Ireny Szewińskiej.

Halina Konopacka Amsterdam 1928 r. w stroju reprezentacji Polski

Widząc salę zapełnioną po brzegi, Pani Maria Rotkiewicz podziękowała wszystkim za obecność, a także tym którzy pomogli w wydaniu książki a szczególnie: Katarzynie Deberny redaktor prowadzącej, Katarzynie Straszewicz, Monice Myszkowskiej, Grażynie Rabsztyn, Kajetanowi Hądzelkowi, Robertowi Gawkowskiemu, Iwonie Marcinkiewicz oraz rodzinie Heleny Konopackiej: siostrzenicy Haliny pani Krystynie Koteckiej za udostępnienie zdjęć z archiwum rodzinnego i udzielenie zgody na przedruk poezji Haliny Konopackiej, a także pracownikom Muzeum Sportu i Turystyki w Warszawie za życzliwą pomoc przy powstaniu książki.

„Z radości życia Halina Konopacka” to jedyna w Polsce tak obszerna biografia Haliny Konopackiej bohaterki zbiorowej wyobraźni, heroicznej kobiety, która hołdowała radości życia i entuzjazmowi”. Książka wydana przez BOSZ ukazała się na pamiątkę zdobycia pierwszego złotego medalu olimpijskiego dla Polski oraz w ramach obchodów stulecia Polskiego Komitetu Olimpijskiego (1919-2019).

Zacznijmy jednak od początku. Helena urodziła się 26 lutego 1900 r. w Rawie Mazowieckiej w rodzinie mieszczańskiej Jakuba Konopackiego i Marianny z Raszkiewiczów. Cała rodzina uprawiała sport, tenis był ulubioną dyscypliną ojca oraz siostry Czesławy i brata Tadeusza, lekkoatlety i piłkarza, instruktora późniejszego Warszawskiego Centralnego Instytutu wychowania Fizycznego czyli późniejszej Akademii Wychowania Fizycznego (AWF Warszawa). Halina karierę sportową rozpoczęła od narciarstwa. Jako studentka Wydziału Filologii Uniwersytetu Warszawskiego trafiła do sekcji lekkoatletycznej AZS Warszawa gdzie w 1923 wypatrzył ją francuski trener Maurice Baquel. Była zawodniczką tylko tego jednego klubu – AZS Warszawa. Uprawiała wiele konkurencji lekkiej atletyki: rzut dyskiem, rzut oszczepem, pchnięcie kulą, skok wzwyż, skok w dal. Już w 1926 roku zdobyła tytuł mistrzyni Polski w rzucie dyskiem i pchnięciu kulą, a w 1926 ustanowiła pierwszy ze swoich rekordów świata w rzucie dyskiem wynikiem 34,15 m. Była kompletną zawodniczką, a o jej wszechstronności świadczy 27 tytułów mistrzyni Polski zdobytych w kilku konkurencjach. Znakomicie grała w piłkę ręczną, jeździła konno, pasjonowała się automobilizmem, wspaniale jeździła autem. Po zakończeniu kariery grała w tenisa, jako partnerka Czesława Spychały. Podczas swoich startów lekkoatletycznych, czy gry w tenisa zawsze występowała w czerwonym berecie, i dlatego komentatorzy sportowi nadali jej przydomek Czerbieta pochodzący od zbitki słów czerwona kobieta. „… Dążąc do wyróżnienia najbardziej wybitnego a zarazem najwartościowszego czynu sportowego indywidualnego czy zespołowego”, Dyrektor Państwowego Urzędu Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego (PUWFiPW) ustanowił w 1927 roku przyznawaną corocznie wielką honorową Nagrodę Sportową w postaci pucharu, dyplomu i medalu…” Halina Konopacka zdobyła tę nagrodę dwukrotnie w latach 1927 i 1928, dwukrotnie też zwyciężała w plebiscycie Przeglądu Sportowego na najlepszego sportowca Polski (1927, 1928).
Do końca swojej kariery nie została pokonana w rzucie dyskiem w żadnych zawodach. W 1931 r. wycofała się z czynnego życia sportowego. Działała w strukturach sportowych. Członkini Zarządu Międzynarodowej Federacji Sportów Kobiecych, była prezesem Oddziału Warszawskiego Towarzystwa Krzewienia Kultury Fizycznej Kobiet.
Poza nartami, lekką atletyką, było coś, co zajmowało wyjątkowe miejsce w jej życiu. To była poezja i malarstwo. Publikowała w Wiadomościach Literackich i Skamandrze. Była wszechstronnie uzdolniona. W 1929 wydano zbiór jej wierszy „Któregoś dnia”. W latach dwudziestych bohema warszawska interesowała się sportem nie tylko z zatłoczonych trybun stadionów. Wspaniały Adolf Dymsza czy magnetyczna Hanka Ordonówna ściągają tłumy do kabaretu Qui pro quo, który funduje puchar w meczu Polonia – Legia. Dyrektor teatru jest skarbnikiem Polonii, a Dymsza przez jakiś czas piłkarzem tego klubu. Halina w gronie artystów, poetów członków literackich ugrupowań, osób takich jak Jan Lechoń, Bolesław Wieniawa Długoszowski, Antoni Słonimski, Jarosław Iwaszkiewicz, Kazimierz Wierzyński i Julian Tuwim, siostry Kossakówny, oraz muza Skamandrytów Maria Morska czuje się swobodnie. Pełna elegancji, dowcipu i humoru, pierwsza dama sportu lubi teatr, kino, kawiarnię i dansing. Sama gra na fortepianie i gitarze. Mówi kilkoma językami jest starannie wykształcona oraz bardzo inteligentna. Jej urok osobisty fascynuje wielu.

„…Wśród wielbicieli Haliny znalazł się pewien dyplomata. Zawrócił jej w głowie i to bardzo. W wieku 28 lat postanowiła wyjść za niego za mąż. Szczęśliwym wybrankiem był pułkownik Ignacy Hugon Matuszewski (1981-1946). Kim był mąż Haliny? Poseł Rzeczypospolitej Polskiej w Budapeszcie, późniejszy prezes Towarzystwa Kredytowego, publicysta i redaktor „Gazety Polskiej”. Wkrótce został ministrem skarbu(1929-1931), dzięki czemu Helena weszła do bohemy międzywojennej Warszawy. Podobno ujmowało ją podobieństwo Matuszewskiego do Kmicica, nie z wyglądu ale charakteru.

Ignacego, starszego od niej o dziewięć lat, poznała na zawodach w Krakowie. Był synem krytyka literackiego, studiował architekturę we Włoszech i rolnictwo w Warszawie, i co najważniejsze dla Heleny był piłsudczykiem. Był wielkim miłośnikiem literatury a także znawcą sportu. W latach 1928 – 1946 zasiadał w Międzynarodowym Komitecie Olimpijskim.

Halina i Ignacy Matuszewscy

Ich ślub odbył się w 20 grudnia 1928 roku w Rzymie.
Helena Matuszewska dzięki mężowi weszła w świat dyplomacji stając się prawdziwą kosmopolitką. Podczas pobytu w Budapeszcie uczestniczyła w życiu towarzyskim pełniąc obowiązki towarzyskie i reprezentacyjne. Była piękną kobietą, co sprzyjało nawiązywaniu wielu kontaktów. Brylowała na rautach, przyjęciach, wystawach. Jako żona dyplomaty nosiła się jak wytworna, światowa dama, wielce świadoma swej roli. Kochała modę, była wysoka, elegancka, co sprawiało, że stawała się ozdobą każdego balu.
Pełniąc wiele funkcji społecznych oraz reprezentacyjnych chętna była do spotkań z koleżankami i kolegami z AZS-u. Jej przyjaciółką była Wanda Jasieńska, (matka Władysława Komara).
Grała w tenisa, wspaniale jeździła na nartach, była świetnym kierowcą.
Po zakończeniu kariery sportowej była uważnym kibicem, oklaskiwała rzuty dyskiem jej następczyni Jadwigi Wajsówny, czy tez biegi Janusza Kusocińskiego.
Została działaczką sportową na rzecz sportu kobiet. Mistrzyni olimpijska uczestniczyła w obradach zarządu Międzynarodowej Sportowej Federacji Kobiet, wchodząc w skład Komisji Technicznej, a od 1929 r. zasiadała w Zarządzie Centrali Polskich Akademickich Związków Sportowych. W 1932 roku, jako członkini tej komisji weszła do Rady Towarzystwa Krzewienia Kultury Fizycznej Kobiet. Od 1935 r pełniła funkcję redaktora naczelnego dwutygodnika sportowego dla kobiet START. Funkcje przejęła po Kazimierze Muszałównej, dziennikarce, która studia ukończyła we Francji. Matuszewska wiedziała, że nie jest dziennikarką, ale była olimpijką zdobywczynią złotego medalu igrzysk. Znała się na sporcie i zasiadała w wielu organizacjach sportowych. Postanowiła zmienić pismo, nowym wydawcą stało się Towarzystwo Krzewienia Kultury Fizycznej Kobiet.
Redagowanie pisma nie było jedynym zajęciem Haliny. U boku męża działała w polskim i międzynarodowym ruchu olimpijskim. W latach 1938-1939 była, jako pierwsza i jedyna kobieta członkinią Zarządu Związku Polskich Związków Sportowych- Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Uczestniczyła w obradach tego gremium, któremu przewodniczył Juliusz Ulrych. W skład zarządu wchodził także delegat MKOL jej mąż Ignacy Matuszewski.
, „…Kiedy Niemcy wkroczyli w 1939 r. do Warszawy państwo Matuszewscy byli już dawno poza granicami kraju. Wyruszyli bowiem w jedną z najbardziej niebezpiecznych wypraw wojennych, jaka kiedykolwiek stała się z udziałem mistrzów olimpijskich. …”
We wrześniu 1939 pod osłona nocy wyjechali z kolumną piętrowych autobusów miejskich, za kierownica jednego z nich siedziała Halina Matuszewska. Identyczny autobus prowadził jej mąż. Była to niezwykle ryzykowna podróż, ponieważ wszystkie pojazdy wyładowane były sztabkami złota. Po wybuchu
wojny jedyną szansą na uratowanie zasobów złota Banku Polskiego było natychmiastowe wywiezienie ich za granicę. To niezwykle odpowiedzialne zadanie prezes Banku Polskiego Adam Koc powierzył odpowiedzialnym ludziom: majorowi Henrykowi Floryanowi Rajchmanowi i pułkownikowi Ignacemu Matuszewskiemu. Obydwaj w podróż zabrali swoje żony, które odegrały znaczące role w tej podróży.
Cytuję”…Wyruszono nocą 7 września 1939. Skarb schowany był w wielu skrzyniach drewnianych. Położono je po prostu na siedzeniach kilku miejskich czerwonych autobusów pewnie dla niepoznaki. Była to długa kawalkada. Mężowi i mnie towarzyszył minister Rajchman z żoną i córką, była oczywiście eskorta, ponadto kilku najbardziej energicznych pracowników Banku Polskiego. Zamykałam całą kawalkadę. Jechaliśmy na południowy wschód. Kierunek granica z Rumunią. Niemcy byli coraz bliżej. Wokół pożary po bombardowaniach. Nocowaliśmy w lasach, po stodołach, w stajniach na gołej ziemi. Przykrywaliśmy samochody gałęziami, by nie dostrzegły ich niemieckie samoloty…”
Jechali w kierunku Śniatynia, gdzie 13 września dotarły transporty ze złotem z banków terenowych… Po kilku dniach tej trudnej wyprawy, zmęczeni dotarli do Rumunii…
„…Kluczowa noc z 13 na 14 września, kiedy to zapas złota Banku Polskiego został załadowany pośpiesznie do wagonów towarowych i pociąg odjechał ze Śniatynia do położonej nad Morzem Czarnym Konstancy. Tam znów własnymi rękami solidarnie mężczyźni i kobiety przeładowywali skrzynie na angielski tankowiec EOCENE, który zmierzał do Konstantynopola. Płynęli zygzakiem przez Morze Czarne, unikając łodzi podwodnych. Dopłynąwszy do miasta, które od niemal dekady oficjalnie nazywało się Istambułem, dokonano przeładunku skrzyń do pociągu, odtąd podróżowali już koleją, przez Syrię do Libanu. W asyście tureckich żołnierzy dotarli do Bejrutu. Tam Halina rozdzieliła się z mężem, który ze złotem popłynął dalej. Skrzynie przeładowane tym razem na okręty francuskiej marynarki wojennej dotarły do Tulonu, a stamtąd do Sevres nad Loarą, gdzie skarb polski został zdeponowany w skarbcu oddziału Banku Francuskiego…”
Stanisław Cat-Mackiewicz w książce Zielone oczy opisał cała akcję następująco: ”Matuszewski uratował złoto Banku Polskiego, kwotę olbrzymią, bo wynoszącą około miliarda franków szwajcarskich w złocie, przewożąc to złoto pomimo interwencji dyplomatycznej niemieckiej przez Rumunię, uciekając po kryjomu z olbrzymim balastem złotym z Konstancy na zakontraktowanym statku angielskim, fingując przeładowanie złota na statku w Konstantynopolu, wioząc go koleją do Bejrutu i wreszcie przewożąc odważnie, z wykręcaniem się od łodzi podwodnych, aż do Marsylii. To była brawurowa akcja Polaków…”
„… Tymczasem w hotelu w Bejrucie Halina spotkała generała Maxime’a Weyganda- dobrze jej znanego z czasów przedwojennych- byłego szefa misji wojskowej w Polsce. Generał poruszony postawą ministrowej i pozostałych kobiet biorących udział w niebezpiecznej misji, uważał, ze wszystkie Francuzki powinny dowiedzieć się o ich bohaterstwie. Rzeczywiście, nazajutrz wiadomość o bezprecedensowej akcji szturmem zdobyła nagłówki paryskich gazet….
Po przetransportowaniu polskiego złota do Francji Ignacy Matuszewski został odsunięty od polityki i spraw kraju przez generała Władysława Sikorskiego, premiera rządu emigracyjnego. Matuszewski był wierny Józefowi Piłsudskiemu. Jego zgłoszenie do służby wojskowej również zostało odrzucone. Zgorzkniały, rozczarowany i przytłoczony nie mógł się z tym pogodzić. On, patriota, zmuszony do bezczynności?
Po kapitulacji Francji Matuszewscy musieli uciekać dalej przed Niemcami. Najpierw pojechali do Nicei, skąd chcieli przedostać się do Hiszpanii. Na granicy Matuszewskich aresztowano, a mąż Haliny przez dwa tygodnie przebywał w więzieniu w Madrycie. Ona sama zwolniona z aresztu wcześniej, szukała pomocy wśród wszystkich dawnych przyjaciół.
Trudno sobie wyobrazić jak potoczyłyby się losy Matuszewskich, gdyby nie pomoc Ignacego Paderewskiego, słynnego po obu stronach oceanu pianisty. Jego interwencja u prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Franklina Delano Roosevelta sprawiła, że Ignacemu Matuszewskiemu udało się opuścić więzienie i wraz z małżonką przez Portugalię wyjechać do Stanów Zjednoczonych. Zaopatrzeni w specjalna wizę wsiedli w Lizbonie na amerykański statek Excelsior i 2 września 1941 roku dopłynęli do Nowego Jorku. Akcja, w której uczestniczyła Halina wraz z mężem, a także jego usytuowanie polityczne, na długo uniemożliwiła im powrót kraju. Zresztą Matuszewski został przez przeciwników oskarżony niesłusznie o defraudacje majątku bankowego i rozrzutność podczas prowadzenia akcji. Informacje z tym związane, sztucznie pompowane, przyczyniły się do znacznego pomniejszenia jego zasług i spotęgowaniu kłopotów na emigracji.
W czasie tej wojennej tułaczki zginęły (bądź zostały skradzione) wszystkie kosztowności Haliny Konopackiej, w tym najcenniejszy dla niej złoty medal olimpijski z Amsterdamu. (Wtedy medale były wykonane rzeczywiście z prawdziwego złota przyp. Aut). Strata to była symboliczna, gdyż los osobisty Konopackiej wpisał się tym samym w losy narodu i państwa. Sama Halina, pomimo akcji pełnej dramaturgii, a przy tym, której powodzenie zależało od odwagi i umiejętności podejmowania decyzji, w jej wspomnieniach brzmi jak wakacyjna przygoda. Taka była pierwsza złota medalistka olimpijska, z natury rozważna, ale też poszukująca radości życia nawet w trudach. Krzepkość ciała i sportowa charyzma pomagały jej stale iść do przodu, z uwagą dbając o ważne sprawy. A one były związane z Polską. Z pewnością, dlatego małżeństwo Matuszewskich było udane, bo obydwoje byli wielkimi patriotami…”

Dedykacja Pani Marii Rotkiewicz, która zdobyłam podczas spotkania

Tekst opracowany przeze mnie na podstawie książki, Marii Rotkiewicz – Z radości życia Halina Konopacka – obszerne cytaty pochodzą z również z książki.
Zachęcam do zakupu tej wspaniałej pozycji, gdzie znalazłam wiele ciekawych informacji o których nie mówiono, a sama postać Haliny Konopackiej okryta była w latach powojennych zmową milczenia. Była trzykrotnie w Polsce w 1958, 1970 i 1975 roku. Witana przez kolegów sportowców, znajomych. Spotkania urządzano w Klubie Olimpijczyka w Hotelu Grand.
Jestem zafascynowana panią Haliną Konopacką tak samo jak autorką książki panią Marią Rotkiewicz.
Moja recenzja jest tylko marną namiastką tego co można znaleźć i przeczytać na kartach książki.

Statuetka Złotej Księgi Absolwentów Politechniki Warszawskiej

W dniu 15 listopada 2017 r odbyła się Wielka Gala Stowarzyszenia Absolwentów Politechniki Warszawskiej podczas której wpisano do Złotej Księgi  czterech zasłużonych absolwentów:

Andrzeja Jagusiewicza -absolwenta Wydziału Inżynierii Sanitarnej i Wodnej PW z roku 1964 oraz Szkoły Głównej Planowania i Statystyki w 1971, który uzyskał w 1976 r. doktorat w dziedzinie nauk technicznych na Politechnice Wrocławskiej z zakresu prognoz zanieczyszczenia powietrza, wielce zasłużonego pracownika Europejskiej Komisji Gospodarczej ONZ w Genewie (1982-1986 i 1988-2001), pracownika Kancelarii Sejmu RP w randze Dyrektora Protokołu Dyplomatycznego (2001-2003), a w latach 2008-2014 Głównego Inspektora Ochrony Środowiska w Polsce. Oczywiście wymieniłam najważniejsze funkcje jakie Andrzej Jagusiewicz pełnił w od czasu ukończenia PW. Obecnie jest Dyrektorem ds. Eko-bezpieczeństwa w Międzynarodowym Centrum Bezpieczeństwa Chemicznego.

mgr. inż Andrzej Szalewicz

Andrzej Witold SZALEWICZ – magister inżynier, działacz sportowy, kolekcjoner i genealog.
Absolwent Wydziału Łączności Politechniki Warszawskiej, który w 1965 r. ukończył studia magisterskie z zakresu elektroniki a także Studium Podyplomowe  PW w zakresie ekonomiki, organizacji produkcji i ergonomii w 1972 r.
Pracę zawodową rozpoczął w Zakładzie Materiałów Magnetycznych „Polfer” w Warszawie bezpośrednio po skończeniu studiów magisterskich. Pracę dyplomową nt. „Opracowanie izolatora ferrytowego z efektem przemieszczania pola w.cz. na pasmo 7,5 cm”, napisał pod kierunkiem prof. Adama Smolińskiego. Na podstawie tej pracy wykonany był podzespół izolatora mikrofalowego, który wykorzystywano później przy produkcji radarowych mierników prędkości ruchu obiektów. Początkowo pracował w laboratorium Wydzielonego Biura Rozwojowego, a następnie został kierownikiem Wydziału Ferrytów Kubkowych, a po roku równocześnie zastępcą szefa produkcji.
W 1974 roku został powołany na stanowisko dyrektora naczelnego Zakładu Aparatury Elektronicznej ZZUJ „Polon”. Zakład miał do wykonania złożone zadanie: wdrożenie do produkcji modułów standardu CAMAC -Blokowego systemu oprzyrządowania elektronicznego do pomiarów automatycznych i sterowania układami. Standard opracowano w CERN w Genewie. Prototypy bloków funkcjonalnych wykonywano w IBJ w Świerku, w Instytucie Fizyki w Krakowie, a także na Politechnice Warszawskiej.

nominowani do nagrody Złotej Księgi Absolwentów PW

Podzespoły sprowadzano głównie zza granicy, co było znacznym utrudnieniem. W końcu lat osiemdziesiątych Zakład produkował już ponad 90 bloków funkcjonalnych, co było dużym osiągnięciem i za co na Międzynarodowych Targach Poznańskich przyznano symboliczny klucz Juniora Eksportu. System CAMAC był wykorzystywany w wielu gałęziach gospodarki w nauce, przemyśle, a także w medycznej aparaturze jądrowej m. in. w spektrometrach widm energetycznych radioizotopów, a także w pierwszym tomografie rentgenowskim zainstalowanym w 1979 r. w Akademii Medycznej w Poznaniu. Największe wykorzystanie system CAMAC znalazł jednak we wspomaganiu sterowania i monitorowania pracy bloków energetycznych w Elektrowni Bełchatów (do 2001 r.)

wręczenie Statuetki

Po wprowadzeniu stanu wojennego ( zwolniony z ZAE POLON za brak określenia ideologii politycznej i obronę pracowników najlepszych konstruktorów firmy należących do Solidarności, których aresztowano a za którymi się ujął jako dyrektor naczelny) mgr inż. Andrzej Szalewicz pracował jako dyrektor techniczno-handlowy firm polonijno-zagranicznych „Pulson” i „Unimed Electronics”, gdzie produkowane były urządzenia elektroniczne na eksport, m.in. moduły CAMAC, następnie podjął własną działalność gospodarczą.
W roku 1999 został pełnomocnikiem ds. normalizacji SEP. W ciągu siedmioletniej działalności przyczynił się do wydania 16 norm SEP, pozyskania firm sponsorujących tworzenie nowych norm, podpisania porozumienia między PKN i SEP. A. Szalewicz reprezentował Stowarzyszenie w Radzie Normalizacyjnej PKN, pełniąc funkcję wiceprzewodniczącego i czynnie uczestnicząc w procesie dostosowania polskich norm do wymogów Unii Europejskiej.

W 2002 roku powierzono mu stanowisko pełnomocnika PKOl ds. inwestycji Centrum Olimpijskiego, w tym czasie nadzorował proces projektowania i budowy. Obecnie jest szefem obiektu do spraw technicznych.
Już podczas studiów rozpoczął działalność społeczną na rzecz sportu i turystyki.  Jest współzałożycielem Polskiego Związku Badmintona. Przez 14 lat był pierwszym prezesem (obecnie Prezes Honorowy), w latach 1985-1987 pełnił funkcję wiceprezydenta Europejskiej Unii Badmintona EBU. Dwukrotnie był Prezesem Unii Polskich Związków Sportowych, następnie wybrano go na Prezesa Polskiego Komitetu Olimpijskiego, funkcję tę sprawował w latach 1991-1997. Kierował polską ekipą olimpijską  na Igrzyskach Olimpijskich w Albertville’92, Barcelonie’92, Lillehamer’94 i Atlancie’96. Był inicjatorem powołania Polskiej Fundacji Olimpijskiej- agencji marketingowej dla potrzeb Polskiego Komitetu Olimpijskiego Był również Prezesem Fundacji Rozwoju Anina oraz Fundacji Badmintona, członek założyciel Fundacji Politechniki Warszawskiej ( pracuje w Komisji Rewizyjnej).

Od wielu lat pełni funkcję Przewodniczącego Klubu Kolekcjonerów Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Organizował i był Przewodniczącym Komitetu Organizacyjnego XIV i XXV Światowych Targów Kolekcjonerów Olimpijskich pod auspicjami Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego; Jest członkiem Warszawskiego Towarzystwa Genealogicznego i Polskiego Towarzystwa Heraldycznego. Jest prekursorem zastosowania badań genetycznych w poszukiwaniach genealogicznych.
Autor siedmiu książek, wielu artykułów w periodykach, czasopismach i pracach zbiorowych. Za pracę zawodową i społeczną został odznaczony: Krzyżem Komandorskim OOP, Krzyżem Oficerskim OOP, Krzyżem Kawalerskim OOP, Złotym Krzyżem Zasługi, Distinguished Service Award International Badminton Federation, Złotym Medalem Polskiego Komitetu Olimpijskiego oraz Polskiego Związku Badmintona, Medalem 100-lecia Odrodzenia Politechniki Warszawskiej. Jest wyróżniony  tytułem Honorowego Obywatela miasta Głubczyce.

Kolejnym wyróżnionym był magister inżynier Andrzej Kozłowski absolwent Wydziału Samochodów i Maszyn Roboczych PW z roku 1976.

Założyciel Firmy Bauma Sp. z o.o produkującej  nieznaną wówczas betonową kostkę brukową. W 1997 r po przekształceniu Firmy w spółkę akcyjną wprowadza firmę na giełdę. Firma rozpoczyna również produkcję deskowań stropowych. Firma ma swoje dwie firmy córki w Rosji i na Ukrainie.

Pan Andrzej Kozłowski jest laureatem Lidera Polskiego Biznesu i wielu innych prestiżowych wyróżnień.

Doktor inżynier Piotr Szewczyk był kolejnym wyróżnionym absolwentem Wydziału Elektronicznego PW. Stypendysta Deutscher Akademischer Austauschdienst w Aachen. Doktoryzował się na Politechnice Warszawskiej w 1998 r.

Piotr Szewczyk jest założycielem i Prezesem Zarządu APS Energa SA. Firma została założona przez Profesora Politechniki Warszawskiej dr. hab. inż Antoniego Dmowskiego i jego trzech doktorantów. Zespół opracował nowatorska technologię zasilaczy dla technologii plazmowych, które zostały wyeksportowane do Holandii, Niemiec, USA, Korei południowej, Japonii, Chin oraz na Taiwan. Firma jest producentem systemów zasilania gwarantowanego m.in dla sektora energetycznego nafty i gazu, ciepłownictwa, przemysłu, telekomunikacji, trakcji, medycyny, i innych, w których zabezpiecza ciągłość pracy krytycznych procesów technologicznych, w szczególności procesy wrażliwe na jakość i ciągłość zasilania.

Przedstawiłam pokrótce osoby, dla których popołudnie 15 listopada było ukoronowaniem wieloletniej pracy zawodowej i społecznej, za co nominowani wpisani zostali do Złotej Księgi Absolwentów Politechniki Warszawskiej.

Wszystkim laureatom składam najserdeczniejsze gratulacje!

Po części oficjalnej nastąpiła część artystyczna, którą uświetnił Zespół Pieśni i Tańca Politechniki Warszawskiej przedstawiając lwowskie piosenki, a młodzi adepci zespołu wykonali poloneza oraz zatańczyli pięknego krakowiaka i tańce góralskie.

Na zakończenie zaproszono wszystkich na wspólny poczęstunek!

O czym poinformowała Was

Wasza Jadwiga

 

 

od lewej Roman Babut Prezydent Międzynarodowego Stowarzyszenia Kolekcjonerów Olimpijski AICO, członek Komisji Kultury MKOL

od lewej Roman Babut Prezydent Międzynarodowego Stowarzyszenia Kolekcjonerów Olimpijski AICO, członek Komisji Kultury MKOL , Andrzej Szalewicz, Prezes PKOL Andrzej Kraśnicki

 

Często w moich wpisach wspominałam o Andrzeju Szalewiczu, z którym przez 14 lat pracowałam w Polskim Związku Badmintona. W 1991 r. w związku z wyborem na prezesa Polskiego Komitetu Olimpijskiego  Andrzej odszedł ze Związku. Funkcja ta była wyzwaniem i wymagała wielkiego zaangażowania w sprawy olimpijskie. W ówczesnych latach PKOL nie był ogromną instytucją, zatrudniał okresowo 11 – 18 osób. Dzisiaj jest inaczej. Jest to wielka machina, której zadaniem jest edukacja olimpijska,  wysyłanie reprezentacji olimpijskich na zimowe lub letnie igrzyska olimpijskie, oraz na na inne wielkie światowe imprezy pod patronatem MKOL, organizowanie sponsoringu, pracy zarządu oraz poszczególnych komisji działających w PKOL. Andrzej przewodniczy jednej z nich. Jest to Klub Kolekcjonera.

Od dwudziestu czterech lat  jesteśmy szczęśliwym  małżeństwem, w którym każde z nas realizuje swoje pasje nie przeszkadzając sobie nawzajem.

Andrzej Szalewicz , Helena Pilejczyk, Renata Maurer Różańska

Andrzej Szalewicz , Helena Pilejczyk, Renata Mauer- Różańska

Jego największym wyzwaniem jest Centrum Olimpijskim- praca i wielka pasja, z którą nikt i nic nie może rywalizować! O przepraszam popełniłam błąd jest jeszcze jedno hobby, pasja i ciekawość historyczna, którą odkrył w sobie wiele lat temu. Jest to niewątpliwie GENEALOGIA i genetyka. W takiej kolejności! Andrzej jest członkiem Warszawskiego Towarzystwa Genealogicznego (WTG) i Polskiego Towarzystwa Heraldycznego (PTH) jest autorem książki: „Rodopis Szalewiczów. Czy wszyscy pochodzimy od jednego przodka”., w której na podstawie badań DNA rekonstruuje pochodzenie swojej rodziny.

Kilka lat temu umieściłam na blogu wpis o jego książce „Rodopis Szalewiczów- czy wszyscy pochodzimy od jednego przodka?”.

W ostatnim numerze Newsweek ekstra 6/2016 GENEALOGIA ukazał się artykuł Jacka Tomczuka pod

16.10.16 Anin pod Warszawą, Andrzej Witold Szalewicz (ur. 10 marca 1939 w Lowiczu) – polski dzialacz sportowy. Z wyksztalcenia inzynier elektronik. Potomek litewskiej rodziny Szalewiczow herbu Szalawa. Wspolzalozyciel w 1977 roku Polskiego Zwiazku Badmintona oraz wspolzalozyciel i prezes Unii Polskich Zwiazków Sportowych. Od 1991 do 1997 prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Genealog, czlonek Warszawskiego Towarzystwa Genealogicznego (WTG) i Polskiego Towarzystwa Heraldycznego (PTH).

16.10.16 Anin pod Warszawą, Andrzej Witold Szalewicz (ur. 10 marca 1939 w Lowiczu) – polski dzialacz sportowy. Z wyksztalcenia inzynier elektronik. Potomek litewskiej rodziny Szalewiczow herbu Szalawa. Wspolzalozyciel w 1977 roku Polskiego Zwiazku Badmintona oraz wspolzalozyciel i prezes Unii Polskich Zwiazków Sportowych. Od 1991 do 1997 prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Genealog, czlonek Warszawskiego Towarzystwa Genealogicznego (WTG) i Polskiego Towarzystwa Heraldycznego (PTH).

tytułem ”Bałt Litwin czy Polak?”. Artykuł dotyczy poszukiwań korzeni rodzinnych Andrzeja Szalewicza. Nie wiem, czy będziecie mogli kupić w Empiku numer Newsweeka ekstra, dlatego za zgodą autora przytaczam w całości: 

 

BAŁT LITWIN czy POLAK?

Zamówiłem badania, wpłaciłem zaliczkę, chyba 50 dolarów, i przyszedł zestaw do pobrania materiału genetycznego. Na początku były kłopoty z wysłaniem tego do Stanów, bo nikt nie wiedział, czy to legalne, higieniczne mówi Andrzej Szalewicz genealog pasjonat

„…Jak inżynier elektronik i działacz sportowy został genealogiem? – Na początku był sygnet. Przez lata zastanawiałem się czy dziadek miał prawo do noszenia sygnetu z herbem Szaława, który to otrzymałem od ojca. A także  na jakiej podstawie w metryce chrztu mojego ojca był zapis „dziecko rodu szlacheckiego”, które to sformułowanie było przyczyną dwukrotnego wyrzucenia go z pracy po II wojnie światowej.

W drugiej połowie lat 90. postanowiłem sprawdzić wiarygodność niektórych faktów opowiadanych kiedy byłem dzieckiem w czasie spotkań rodzinnych i przy wigilijnym stole.  Niestety osoby z którymi mógłbym porozmawiać, babcia dziadek ojciec i jego siostra, już odeszły. Postanowiłem wiec porównać skrawki zapamiętanych przeze mnie opowieści z pozostałymi dokumentami.

Andrzej sprawdza materiały do artykułu w Newsweeku

Andrzej sprawdza materiały do artykułu w Newsweeku

Co pan ustalił na początku? – Rodzina mieszkała od XII do XX wieku w powiecie lidzkim na Wileńszczyźnie, na terenach dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Przynajmniej w XIX wieku była to rodzina średniozamożna, choć jej przedstawiciele pełnili funkcje w urzędach grodzkich i ziemskich: namiestników, starostów, rotmistrzów, chorążych, sędziów, rejentów, komorników. Wcześniej byli elektorami królów polskich: Jana Kazimierza, Michała Korybuta Wiśniowieckiego, Stanisława Leszczyńskiego.

W książce „Rodopis Szalewiczów” pisze pan, że w pierwszej połowie XIX wieku po ogłoszeniu Prawa o szlachectwie, procedura legitymacyjna pana rodu trwała 22 lata… – Została ukończona w 1838 roku wpisaniem do szóstej części szlacheckiej księgi genealogicznej. Dzisiaj można by to uznać za typowy objaw snobizmu, ale wówczas w zaborze rosyjskim był to jeden z niewielu sposobów zachowania nie tylko majątku ale też uzyskania dostępu do nauki na wyższych uczelniach. I możliwość pełnienia funkcji urzędowych.

Moi przodkowie uczyli się na uniwersytetach Moskwy i Sankt Petersburga, po ich ukończeniu nie mogli pracować w Zachodniej Rosji, czyli na terenie byłej Polski. Byli delegowani na Syberię czy Daleki Wschód, by tam pełnić wysokie urzędy. Dziadek po studiach w Petersburgu, był doradcą na dworze carskim, po czym został głównym geodetą permsko-orenburskiej guberni. Do Polski przyjechał w 1921 roku po wybuchu wojny polsko-bolszewickiej.

Miał pan dostęp do archiwów? – W Polsce bywa z tym problem. II wojna światowa, pożary, powstanie warszawskie, podczas którego spłonęło Archiwum Akt Dawnych.  Na  terenie dzisiejszej Litwy i Białorusi jest dużo lepiej. Tam jak się zbliżał front, Rosjanie wrzucali archiwa do pociągów i wywozili na Syberię, gdzie przeczekały najgorszy czas. Oczywiście po 1945 roku były wykorzystywane przez NKWD, które szukało w nich wrogów klasowych. Archiwa wróciły z Moskwy do Wilna czy Mińska dopiero w 1983 roku, za to uporządkowane.

Jak przyjechałem do Wilna pod koniec lat 90., nie miałem żadnych kłopotów z odnalezieniem podstawowych informacji o Szalewiczach. W teczce o swojej rodzinie natrafiłem na ponad 40 dokumentów, łącznie z drzewem genealogicznym do 12 pokoleń wstecz.

Drzewo genealogiczne Andrzeja Szalewicza namalowane przez nieżyjącego już Tomasza Steiera

Drzewo genealogiczne Andrzeja Szalewicza namalowane przez nieżyjącego już Tomasza Steiera

Idealnie. Szczęściarz z pana. – To były tylko imiona. Jeszcze nie wiedziałem, jakie kryją życiorysy, pasje, historie. Żeby usprawnić prace, wynająłem litewskiego archiwistę, który na miejscu gromadził materiały.

Bardzo ciekawe okazały się dokumenty sądowe, testamenty, listy zastawne, sprawozdania ze ślubów. Tym ostatnim zawsze towarzyszył duży opis: rodzice obu stron, świadkowie, a nieraz i cały orszak, z podaniem stopnia pokrewieństwa. Zbawienny był pożar dworu w 1712 roku, który pochłonął również skrzynię z dokumentami. Rodzina musiała odtworzyć swoje dokumenty przed sądem, sprawa ciągnęła się 12 lat. Ale dzięki temu mam w jednym miejscu informacje o spadkach, dzieleniu majątku… Długo pan pracował wyłącznie na dokumentach? – Dzćiesięc lat. Znalazłem nawet protoplastę rodu, był nim Kasper Ambrożewicz, urodzony w 1543 roku. Jego nazwisko pojawia się w spisie wojskowym Wielkiego Księstwa Litewskiego. Na przeglądzie pospolitego ruszenia w 1567 roku pojawił się na koniu i z siekierą, potem jest wymieniony w aktach sądowych już jako Kasper Szal, żona jako Szalewa, córki jako Szalewne, a synowie Szalewicze. Jak tak dobrze szło, to po co panu były badania DNA? – Kłopoty pojawiły się kiedy próbowałem połączyć moja rodzinę Szalewiczów z siedmioma innymi, które  zidentyfikowałem. Idąc w przeszłość, potrafiłem zrekonstruować nasze drzewo zaledwie od połowy XIX wieku, około roku 1863 kończyły się wszelkie związki. Długo zastanawiałem się dlaczego. Wyjaśnienie okazało się banalne – wtedy nastąpiło na tamtych terenach uwłaszczenie.

Jaki miało przebieg? Przychodził chłop po ziemię i urzędnik pytał o nazwisko. Chłop odpowiadał: Jan. A w jakim majątku mieszkasz? W Szalewie. I tak zostawał Janem Szalewiczem, wraz z ziemią otrzymał nazwisko. Nic dziwnego, że nie łączyło nas nic w XVIII czy XVII  wieku, wtedy nie byliśmy jeszcze rodziną. Chciał pan to sprawdzić genetycznie? – Tak. Namówiłem na badanie genetyczne 15 osób, ośmiu członków mojej rodziny i po jednym, przedstawicielu pozostałych siedmiu. Okazało się, że wszyscy mężczyźni z mojej rodziny są potomkami tego samego mężczyzny, a z pozostałymi w przedziale kilkusetletnim nie mieliśmy wspólnego przodka.

Ale to nie wszystko, zostałem zaliczony do haplogrupy N1c, podczas gdy typowa dla Polski to R1a. Co to znaczy? – Że bliżej Szalewiczom do ludów Północy, takich jak Bałtowie, Jaćwingowie, czy potomkowie plemion ugro-fińskich. 78 procent Lapończyków, 67 Finów i ponad 40 Litwinów ma tą samą grupę co ja.

Wcześniej zastanawiałem się, jak Szalewiczowie znaleźli się na Litwie. Byłem przywiązany do hipotezy, że przodkowie przenieśli się tam na początku XVI wieku z Małopolski, gdzie byli zaangażowani w ruch braci polskich. Skorzystali z protekcji Radziwiłłów, którzy wspomagali innowierców i osadzali ich w okolicach Trok. Inna wersja była taka, że Szalewiczowie mają korzenie Tatarskie i pochodzą od Szalej Chana. Okazało się, że nic bardziej mylnego. Oni znikąd nie przyjeżdżali, mieszkali na Litwie od 11 tysięcy lat.

Jak pan to przyjął? – Wyniki badań przyszły pod sam koniec pisania książki „Rodopis Szalewiczów. Czy wszyscy pochodzimy od jednego przodka”, w której opisałem kilkuset moich przodków. Czułem, że wiem o nich bardzo dużo, mam z nimi swoją prywatną relację. A jednocześnie wydarzyło się coś znacznie ważniejszego: zostałem wyalienowany z tego kraju. Przecież w Polsce 55 procent ludzi ma haplogrupę R1a, a moją zaledwie 4 procent i to w pasie nadmorskim i byłych Prus Wschodnich. A więc na Ziemiach Odzyskanych, gdzie znajdowali domy repatrianci z Litwy po 1945 roku.

Zrozumiałem, że ustalenie pokrewieństwa to tylko pierwszy etap mojej przygody z genealogią genetyczną. Zacząłem zastanawiać się, skąd są moje korzenie i czy ta metoda może mi pomóc to ustalić. Od czego pan zaczął? – Podstawową sprawą było, żeby znaleźć się ze swoim wynikami w ogólnoświatowej bazie danych. Dlatego następne badania zdecydowałem się, zrobić w Stanach Zjednoczonych.

Zamówiłem badania, wpłaciłem zaliczkę, chyba 50 dolarów i przyszedł zestaw do pobrania materiału genetycznego, czyli śliny. Na początku były kłopoty z wysłaniem tego do Stanów, bo nikt nie wiedział czy to legalne, higieniczne czy trzeba mieć pozwolenie… Wreszcie machnąłem ręką na przepisy, wsadziłem w polecony list i poszło.

Po co pan robi teraz coraz dokładniejsze badania swego DNA?

– Rurykowicze, Giedyminowie, Jagiellonowie, Czartoryscy, Sanguszkowie, Sapiehowie – te wszystkie rodziny pochodziły z Litwy. Z badań DNA wynika, że mamy tego samego przodka, ale dla mnie dzisiaj to bez znaczenia. Przecież nie będę uznawał się za kuzyna Sapiehów tylko dlatego, że wyszło mi, że 1000 lat temu mieliśmy wspólnego przodka.

Pan chciałby dowiedzieć się skąd przyszli pana przodkowie na Litwę? – Nie. Na podstawie badań, wiem że w okolice Bałtyku przyszli dwa tysiące lat przed naszą erą. Można zlokalizować, gdzie zatrzymali się tysiąc lat później.  Ale to mnie nie interesuje tak bardzo. A co? – Mówiłem już, że mam dokument, w którym pojawia się nazwisko Szalewicz, pochodzi z XVI wieku. Dzięki badaniom DNA mógłby znaleźć osoby, ze mną spokrewnione, a żyjące w tamtych okresie. Te nazwiska mogłyby mnie poprowadzić w jeszcze odleglejszą historię. Trafiłbym na ślad, który mógłbym badać. Fajnie by było znaleźć dokumenty o swojej rodzinie z XIII –XV wieku.  Znaleźć jeszcze dawniejszego przodka, niż Kacpra, może się okaże, że moje korzenie są wśród bojarów litewskich?

Co by musiało się stać? – Musi się powiększyć baza danych. W klasycznej genealogii liczy się dokument, z którego wyczytujesz informacje. Liczą się twoja znajomość archiwów, języka, umiejętność szukania śladów, spryt. Genealogia genetyczna to taka dziedzina, w której jesteś uzależniony od innych. Im więcej osób na świecie zdecyduje się na badanie, tym więcej  danych porównawczych w bazie. W 2008 rok, kiedy robiłem pierwsze badanie określało się 26 haplotypów. a dzisiaj już dwa tysiące. Snipów (od Single Nucleotide Polymorfism), czyli polimeraza pojedynczego nukleotydu – przyp.red.) 170-200, a dzisiaj 38 tysięcy. Czyli ludzie są podzieleni na tyle grup. Ja też mam swoją, na razie dwuosobową. Na razie skromnie. – Proszę zobaczyć. To jest drzewko haplogrup z września 2015 roku. Jest na nim historia haplogrupy N1c, która zaczyna się 11 tysięcy lat temu. W pewnym momencie pojawia się grupa M6921 – to  jestem ja i jeden mężczyzna z USA, pan Radziwiłłowicz. Okazało się że jest potomkiem rodziny, która zamieszkiwała w VII wieku te same tereny pod Kownem, co moja rodzina. No może oni byli bliżej Możejek. Na razie jest nas dwóch, ale gdyby zgłosiło się więcej osób, może jeszcze by się ktoś odnalazł?

Po co panu to grzebanie się w tej naprawdę już odległej przeszłości? – Jeżeli w VII wieku mój przodek żyje na terenach opanowanych przez Bałtów Wschodnich, to kiedy moi przodkowie stają się Litwinami?  Gdzieś w XII wieku, kiedy powstaje już państwo litewskie.  Ale w XVI wieku dokumenty podpisują już w języku polskim.

To ja pytam: Kim jestem ? Bałtem, Litwinem, Polakiem?

 

zdjęcia 3,4,5 wykonał Mikołaj Starzyński fotograf Newsweek

pozostałe archiwum rodzinne

 

                                       

 

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.