Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Wpisy oznaczone ‘O batiuszce co ptakiem latał’

O Batiuszce co ptakiem latał

O Batiuszce co ptakiem latał

Nazajutrz zwołano nadzwyczajne posiedzenie Rady Miejskiej. Pierwszy zabrał głos sekretarz.   – Nie mamy nic przeciwko lotom obywatela Igora Iwanowicza Bułycińskiego – powiedział.- Obywatel Bułyciński pełni w naszym miasteczku odpowiedzialną funkcję metafizyczną, jako taki ma prawo do pewnych eksperymentów w tej dziedzinie. Oczywiście, ze wolelibyśmy, gdyby pierwszy latał ptakiem w naszym miasteczku ktoś z nas. Wcale nie ukrywamy tego, że w najbliższej przyszłości delegujemy kogoś do tej roli. Ale sprawa obywatela Bułycińskiego ma dla nas jeszcze inny, dodatkowy aspekt. Zastanówmy się, towarzysze, czy w fakcie latania ptakiem nie ma przypadkiem chęci oderwania się od naszego miasteczka, od ziemi rodzinnej, od przyjaciół i znajomych? Czy nie ma w tym pogardy dla nas wszystkich? Obywatele, otwieram dyskusję…

– Moim zdaniem – powiedział przewodniczący Rady Miejskiej, który reprezentował poglądy bardziej umiarkowane – w samym fakcie latania ptakiem Igora Iwanowicza Bułycińskiego nie widzę nic podejrzanego. Osobiście polemizowałbym ze stanowiskiem naszego drogiego sekretarza, który dopatruje się w tej demonstracji politycznych przekonań. Chyba mylicie się. Dla mnie jest problem tylko i wyłącznie ekonomiczny. Ostatecznie człowiek zawsze zazdrościł ptakom. Mówi się nawet: wolny jak ptak! Problem ekonomiczny polega jednak na tym, że miasto nasze od trzech dni oblężone jest przez turystów, gapiów i dziennikarzy! Prasa wszelkich odcieni szeroko rozpisuje się na temat tego wydarzenia! Musimy być przygotowani na prawdziwą inwazję gości z kraju i z zagranicy! Grozi nam brak chleba, wody i klęska nieurodzaju! Kto wie, czy wobec braku kanalizacji nie wybuchnie epidemia? Oto, nad czym powinniśmy się zastanowić!   – Protestuję przeciw trywialnemu ekonomizowaniu – powiedział sekretarz – i proszę to zaprotokółować. Ekonomia nie istnieje bez polityki? Co to znaczy: wolny jak ptak? „Wolność jest to uświadomienie konieczności!”   – Nie kłóćcie się, panowie – oświadczył doktor. Ja również zastanawiałem się nad tym fenomenem natury naszego drogiego przyjaciela Igora Iwanowicza Bułycińskiego, która każe mu latać ptakiem. Otóż – jeśli to panów interesuje – doszedłem do wniosku, że zachodzi tu dziwny przypadek lewitacji, znany z hipnozy, wobec którego medycyna jest jeszcze zupełnie bezradna. Niewykluczone także, że Igor Iwanowicz utożsamia się z jakimś ptakiem – oczywiście dużym – na przykład choćby z orłem albo z jastrzębiem? Mielibyśmy także wobec tego dodatkowy i rzadki przypadek tak zwanej paranoi – niesłychanie interesujący z punktu widzenia teorii psychiatrii. Alternatyw takich zresztą jest znacznie więcej! Freud w swoim czasie…

– Teraz ja protestuję, i proszę to starannie zaprotokołować – krzyknął nauczyciel, człowiek młody i popędliwy. – Doktor zohydza nam najpiękniejsze i najszlachetniejsze porywy duszy ludzkiej! Freud?! Co do tego ma ten stary bałwan! Czy naprawdę mamy słuchać tej pseudonaukowej interpretacji? Nie obchodzi mnie ta cała czcza gadanina o fizjologii, psychiatrii i anatomii! Czucie i  wiara silniej mówią do mnie, niż mędrca szkiełko i oko.     – Mówcie konkretnie o co wam chodzi – zaniepokoił się sekretarz.- Nie wszystkie cytaty mogą się odnosić do naszej rzeczywistości.   – O co chodzi? – załamał ręce nauczyciel.- A Dedal?… A Ikar?… rację ma przewodniczący, gdy mówi o odwiecznej tęsknocie ludzkiej do skrzydeł. Hej nad martwym wzlecieć światem, w rajską dziedzinę ułudy…Zresztą drodzy przyjaciele, nie będę nikogo cytował. Przeczytam wam własny wiersz o Ikarze, jaki pozwoliłem sobie w swoim czasie napisać.

– Mam nadzieję, proszę państwa, że nie jest to wieczór poetycki naszego szanownego profesora – odezwał się ksiądz proboszcz. – Wiersze o Ikarze! Grecka mitologia i filozofia pogaństwa! Oto, czegośmy się doczekali w naszym pięknym XX wieku! A tu trzeba po prostu ratować powagę osoby kapłana, chociaż jest to kapłan odmiennego wyznania niż moje. Przejęty jednak duchem ekumenizmu będę modlił się wraz ze swoimi wiernymi, aby Pan nasz w dobroci swojej zesłał opamiętanie i odpuścił grzech pychy, jakiemu uległ Igor Iwanowicz Bułyciński. Powiedziane jest bowiem w Ewangelii św. pod rozdziałem…    -Wiem, ze ksiądz proboszcz chętnie egzorcyzmy odprawia- wycedził przez zęby radny Kirylenko – ale tym razem niech obedzie się bez tego. W naszej parafii popi zawsze latali ptakiem i taka już jest tradycja. W roku 1814 w latopisie parafialnym jest wzmianka, która dotyczyła batiuszki Timofieja Timofiejewicza Carapkina. Otóż Carapkin skonstruował nawet specjalne skrzydła do latania i poniósł śmierć, skacząc na skrzydłach z dzwonnicy na okoliczne pola.   – Jakie to piękne- entuzjazmował się nauczyciel.- Panowie uczcijmy minutą ciszy…

– Wiem o tym- zgodził się ksiądz – ale panie Kirylenko! To zupełnie inna sprawa! To można nawet nazwać próbą technicznego eksperymentu, próbą, która niestety w tym wypadku – zakończyła się nieszczęśliwie, ale…- Żadne „ale”, proszę konkretnie – nalegał Kirylenko. – Czy w samym fakcie budowy skrzydeł do latania widzi ksiądz coś grzesznego?    – Nie widzę – odpowiedział ksiądz.    – Czyli, jeśli ktoś lata przy pomocy skrzydeł, to tym samym nie grzeszy? Za kogo pan mnie ma, panie Kirylenko – odparł dumnie ksiądz – przecież eksperymenty ze skrzydłami doprowadziły do budowy awionetek i maszyn latających, nie mówiąc już o współczesnych samolotach. O tym wie każde dziecko.    – Dobrze – podchwycił Kirylenko.- Idąc za tokiem rozumowania księdza, jeśli człowiek konstruuje samoloty i rakiety, żeby w nich latać, to również nie ma w tym nic grzesznego?    – Nie ma – odpowiedział ksiądz.    – Chociaż w przyrządach tych, to znaczy rakietach i samolotach, lata człowiek?    – Do czego pan zmierza, panie Kirylenko? – zapytał ksiądz? Zaraz powiem do czego! – zaperzył się  Kirylenko. –Bo teraz wyszła na jaw obłuda księdza. Jeśli człowiek konstruuje samolot z kupy żelastwa i lata wraz z całym tym żelastwem, to zdaniem księdza wszystko jest w porządku. Ale jeśli człowiek pragnie latać bez tego żelastwa, to wtedy popełnia grzech pychy! Dla księdza ważniejsza jest kupa latającego żelastwa niż człowiek! Dla mnie jednak ważniejszy jest człowiek!

– Skoro mnie tu obrażają, pójdę sobie – oświadczył ksiądz, trzaskając drzwiami.    Ot i będziemy jeszcze mieli wojnę religijną – pokiwał głową  sekretarz. – A wy, co sądzicie o tym wszystkim? – zwrócił się do imama.   – Bóg tak chce- powiedział sentencjonalnie, jak zwykle zresztą małomówny, imam Ali Mohammed Mucha.   – A niech was wszyscy diabli! – zawołał zupełnie już zdesperowany sekretarz. – Ładnegoś nam bigosu nawarzył, Igorze Iwanowiczu!

Ale Igor Iwanowicz – oczywiście – nie słyszał tego wszystkiego, bowiem już czwarty dzień latał ptakiem nad naszym miasteczkiem.

cdn

Dzisiaj przedstawiam opowiadanie  Zbigniewa  Adrjańskiego, o którym wiele razy pisałam na moim blogu. Wiem, że Zbyszek jest chory. Być może  w ten sposób wesprzemy autora w walce z chorobą.

Zbigniew Adrjański "O Batiuszce co ptakiem latał"

Zbigniew Adrjański
„O Batiuszce co ptakiem latał”

Książka „O batiuszce, co ptakiem latał opowiadania i gawędy znad Horynia i Bugu”, Instytut Lwowski, Warszawa.

Opowiadanie jest długie, dlatego opublikuję go w kilku częściach.

Miłej lektury!
Jadwiga

O batiuszce, co ptakiem latał

Batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, wielki miłośnik i znawca safianowych butów, tudzież pięknych kobiet – latał już trzeci dzień nad miasteczkiem. Był to zresztą zachwycający widoczek, można powiedzieć nawet, że kryła się w tym jakaś głębsza metafora, lub – jak kto woli – aluzja, gdyż batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, latał…ptakiem.
– Za pozwoleniem – zapytał ktoś oburzony lub nawet zgorszony – czyście się przypadkiem zbytnio nie zagalopowali? Cóż to w ogóle znaczy: latać ptakiem? Wszystko to zakrawa na wierutne łgarstwo i kpinę ze zdrowego rozsądku! Wszak człowiek jako taki, i to – w dodatku jeszcze – osoba, bądź co bądź duchowna, nie może tak ni z tego ni z owego latać… ptakiem.  – Ja również wypraszam sobie podobne „banialuki” – powie groźnie ktoś inny. – Latanie ptakiem, Obywatelu Opowiadający, nie mieści się, jak dotąd, w powszechnie stosowanych kategoriach racjonalnego myślenia oraz postępowania. Uprzejmie proszę o wyjaśnienie: co obywatel chciał przez to powiedzieć?  – Widzisz go jaki słodziutki?… Tacy są najgorsi! Ostatecznie mogę zawsze dożyć samokrytykę, ale nie znoszę takiego paskudnego gadania! A jeśli nic nie chcę przez to powiedzieć? Wolno mi? Wolno! Konstytucja nie zabrania. Już wy mnie do filozofii ani tym bardziej do polityki nie mieszajcie! Zresztą – powiem otwarcie – co tu filozofować, skoro batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz  Bułyciński, wielki miłośnik i znawca safianowych butów, tudzież pięknych kobiet, lata już trzeci dzień nad miasteczkiem i- to się nie da ukryć !- lata ptakiem.
Za rogatkami od południa na wzgórzu, skąd widać doskonale, jak batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, lata ptakiem zgromadził się tłumek ciekawych. Zjawili się nawet przedstawiciele powiatu, chociaż początkowo nasza władza terenowa  chciała ukryć cały ten incydent przed okiem wyższych czynników. Ale jak tu ukrywać, skoro batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, latał… wysoko.
Nie jestem, rzecz jasna malarzem ani fotografem, lecz spróbuję Wam to wszystko opisać. Otóż Igor Iwanowicz unosił się lekko ponad polami uprawnymi i łąkami pełnymi zdziwionego – nie mniej niż ludzie – bydła, a poły jego ciemnozielonej rewerendy rozwiewały się na wietrze niczym skrzydła jakiegoś olbrzymiego ptaka. Do tego dodajmy wspomniane już buty z czerwonego safianu – tak połyskliwe, że od butów tych zaczerwienił się cały horyzont i niebo od południowej strony stało w łunach.
Przesądni – a  gdzie ich nie brak! – mówili nawet, że to nie wróży nic dobrego i krzyczeli: –Bułyciński! Hej Bułyciński! Wracaj na ziemię! Igor Iwanowicz! Dosyć tych figli! Po dobroci ci to mówimy!… Ostatecznie, chciałeś sobie polatać – polatałeś! Przyznaj obiektywnie, że nikt ci w tym nie przeszkadzał, chociaż teraz różnie to może być komentowane. Ale co za dużo – batiuszka ty nasz! – to niezdrowo! I tak stanowczo przeholowałeś! Nie wypada przecież osobie duchownej demonstrować swojej pogardy dla odwiecznych praw natury, która nieprzypadkowo inne zadania stawia ludziom, jeszcze inne rybom – a zupełnie inne owadom i ptakom. Słowem, krótko mówiąc cała parafia stanowczo domaga się twojego powrotu na ziemię. Oddzielną grupę obserwatorów tworzyli nasi wolnomyśliciele i ateiści. – Gdyby obywatel Bułyciński wyleciał ptakiem – dajmy na to – w rezultacie zobowiązania w czynie społecznym, najlepiej na 1 maja lub z okazji innego święta państwowego – mówili – „to co innego”. A tak samowolne i nieuzasadnione latanie ptakiem przedstawiciela kleru wygląda na szkodliwą demonstrację metafizyki i tym podobnych podejrzanych ideologii. Ale batiuszka nasz prawosławny Igor Iwanowicz albo nie słyszał tych głosów, albo udawał, że nie słyszy, i dalej latał ptakiem. Jego – można powiedzieć – powietrzne ewolucje stawały się bardziej zuchwałe i skomplikowane. Nie jestem wprawdzie wielkim znawcą tego tematu, lecz zaryzykuję twierdzenie, że nasz Igor Iwanowicz latał nadzwyczajnie! Nawet najstarsi ludzie w okolicy nie widzieli czegoś podobnego, chociaż opowiadali, że kiedyś, przed laty, młody i egzaltowany diak Gawrilo przeleciał dla eksperymentu przez cztery zagony kapusty, nie licząc – oczywiście głośnego incydentu z ryżym Prokopczukiem, który przyłapany na czułym „tetatet” z aptekarzową, wyleciał z balkonu – tak jak go Pan Bóg stworzył – przeleciał ze strachu całą szerokość rynku i wylądował szczęśliwie w otwartych drzwiach piekarni, gdzie pracował. Ryży ma zawsze szczęście!
Wracajmy jednak do tematu. To, co demonstrował nasz Igor Iwanowicz Bułyciński, to była wyższa szkoła pilotażu, była – bez przesady! – wyższa szkoła latania ptakiem. Początkowo batiuszka jakby tylko poruszał się w powietrzu, zawieszony między niebem i ziemią, leniwie przebierając palcami u rąk jak człowiek, który z lubością – a nawet znawstwem – zażywa orzeźwiającej kąpieli. Później widocznie jednak zasmakował w swoim położeniu, oswoił i nabrał odwagi, bo nagle zaczął zataczać esy i floresy, koła, pętle, ósemki, wreszcie pikował prosto na nas z poszumem krótko strzyżonej, gęstej brody, to znowu przewracał się na boki, brzuch, plecy, aż strach było patrzeć! Najwyraźniej dawał tym samym do zrozumienia, że kpi sobie z nas – podobnie jak i z prawa ciążenia – oraz, że on, nasz dotychczasowy batiuszka i protojerej, powszechnie znany i szanowany Igor Iwanowicz Bułyciński, ani myśli wracać do nas na ziemię. Toteż wokół zapadła męcząca cisza. Wszyscy intensywnie zadzierali głowy do góry, medytując, jak zmusić Igor Iwanowicza do powrotu.
Nawet mnie ogarnęła złość, a później jeszcze apatia.
Ktoś zaproponował, że należy uderzyć w dzwony i ogłosić stan wyjątkowy. Niewykluczono także użycia siły. Trzydniowy lot Igora Iwanowicza Bułycińskiego wywołał bowiem panikę i spowodował zakłócenia w gospodarce. Latający batiuszka wypłoszył z całej okolicy wrony, kawki i wróble. W świeżych skibach ziemi zalęgły się dżdżownice. Nie mówiąc już o innym paskudztwie. A miasteczko nasze przecież słynęło z uprawy warzyw, ogórków i kapusty. Ba! Nawet miedzianą cebulę cerkiewki toczył jakiś czerw smutku. A już sam jej widok co wrażliwszym wyciskał łzy z oczu. Tym bardziej, że od trzech dni stała na niej dorodna i tak zwykle wesoła popadia Jewdokia Iwanowa, która przesłoniwszy oczy dłonią od blasku zachodzącego słońca, a może i łez – wołała łamiącym się głosem: – Igor Iwanowicz! Wracaj, sokole ty mój, na kolację! Ot, widzisz, przyniosłam ci faskę bigosu! A Małanicz świniaka zabił! Chcesz, to zrobię ci kindziuk albo skwarek nasmażę? Dosyć już! Wracaj, ukochany!  To było wzruszające, lecz Igor Iwanowicz serce miał z kamienia, zniżył się tylko w stronę, gdzie wyglądała go Jewdokia Iwanowa i burknął: – Daj spokój, kobieto! Zostaw faskę na dzwonnicy i idź spać! Sam wiem, kiedy mam wrócić. Czy nie widzisz, głupia, że ziściły się moje marzenia?! Popatrz, jak latam ptakiem! I dalej szybował po niebie. – A ja nie mogłabym polatać z tobą, Igorze Iwanowiczu? – błagała Jewdokia – już trzecią noc czekam na ciebie w naszej sypialni! Nie godzi się tak zostawiać żony w opuszczeniu! Ludzie śmieją się ze mnie! Na szczęście, stary, kulawy diak Małynicz, przybrany ojciec popadii, pierwszy obruszył się na podobne ciągotki. – Też mi coś – powiedział i splunął. – Jeszcze tego tylko brakowało, żeby baba latała nad miastem. Tfu!… Wstydu za grosz nie masz! Nie tak cię chyba chowałem Jewdokio Iwanowo. A teraz, masz ci los, doczekałem!… Nie ma co! Mało jeszcze zgorszenia, to i ty, głupia, gołym tyłkiem po niebie chcesz świecić?! Idź lepiej spać, jak ci mąż przykazał!…Po czym z trudem  zlazł  z dzwonnicy i zaczął rozniecać wokół cerkwi cztery ogromne ogniska, aby Igor Iwanowicz mógł sobie spokojnie wylądować w ciemnościach. Zaraz po tym wzeszedł nów, psy w całej okolicy wyły niespokojnie, zrobiło się zimno, wietrzno i nieprzyjemnie, ale batiuszka nasz prawosławny Igor Iwanowicz Bułyciński nadal latał ptakiem.

 c.d.n.

 

 

Przedstawiam kolejną rozmowę z panem Zbigniewem Adrjańskim przeprowadzoną tym razem przez panią Weronikę Gołębiowską. Wakacje trwają, niektórzy powiedzieliby jednak, że dobiegają końca, a ja tym razem zaproszę wszystkich  do Brześcia nad Bugiem, tego przedwojennego, w którym  było pięknie, czas jakby stanął w miejscu, że nie wspomnę o atmosferze, posłuchajmy, powspominajmy dajmy się ponieść czarowi Polesia: 

Weronika Gołębiowska: Pierwsza Pańska książka o Polesiu, pt. Wspomnienia z Polesia oraz inne dziwne opowieści, drukowana w odcinkach w miesięczniku „Nie z tej ziemi”, była swego rodzaju pamiętnikiem z Polesia, w którym Pańskie wspomnienia przeplatały się w różnymi opowieściami literackimi.  

Zbigniew Adrjański: Miesięcznik literacki „Nie z tej ziemi” redagował wówczas Adam Hollanek, znakomity pisarz lwowski, z którym się zresztą przyjaźniłem. Redagowałem w tym czasopiśmie kolumnę: „Opowieści nie z tej ziemi”. Wkładałem tam opowieści rodzinne – te, które zapamiętałem oraz te, które – co tu ukrywać – wymyślałem. Adam Hollanek bawił się zresztą moimi opowiastkami, sam był znakomitym twórcą tekstów fantastycznonaukowych, założycielem sławnej już wówczas „Fantastyki”. Inny natomiast lwowski pisarz, Janusz Wasylkowski, mam szczęście do Lwowiaków (uśmiech), zebrał inne moje utwory dotyczące Polesia i złożył z nich książeczkę: O batiuszce, co ptakiem latał, którą wydał w Instytucie Lwowskim w Warszawie.  

W.G.: Nie żal Panu tych rodzinnych opowieści, które nie weszły do zbioru opowiadań o Polesiu? 

Z.A.: Trochę żal, ale moje wspomnienia rodzinne to materiał na wielką sagę rodzinną, obejmującą okres co najmniej kilkudziesięciu ostatnich lat. A do książki O batiuszce… wydawca wybrał sobie tylko kilkanaście moich opowieści. I tyle!  

W.G.: Jakim miastem był przed wojną Brześć nad Bugiem? Jak Pan go wspomina? 

Z.A.: Dla mnie, małego wówczas chłopca, który nie widział przecież wielu innych miast polskich, Brześć był miastem pięknym. Prześlicznie położony, otoczony przez Bug i Muchawiec, schludny i czysty. Brześć palił się w swojej tysiącletniej historii ponad 100 razy. W ogniu płonęło i ginęło całe miasto. Za każdym razem odbudowywano je od nowa. Ostatnio został podpalony umyślnie przez Kozaków w 1918 roku, tuż przed odzyskaniem niepodległości. Po wojnie Brześć miał szerokie ulice, place, park miejski, dzielnice domów zabudowane od nowa. Wojsko, Twierdza w Brześciu, instytucje wojskowe i cywilne, odkąd Brześć nad Bugiem stał się miastem wojewódzkim, miały wielki wpływ na porządek w mieście. Być może określenie „Wenecja Wschodu” to lekka przesada, ale miasto piękniało w oczach. Polacy po 120 latach swego powrotu na tzw. Kresy Wschodnie bardzo zagospodarowali Brześć, zagospodarowali także całe Polesie bez uszczerbku dla przyrody i klimatu tego regionu. Istniał np. bardzo ciekawy, zaakceptowany przez Ligę Narodów w Genewie, plan zagospodarowania Polesia z wykorzystaniem jego naturalnych warunków przyrodniczych. Wszystko to przerwała wojna.

W.G.: A jak wspomina Pan życie artystyczne Polesia?  

Z.A.: Życie artystyczne Brześcia i Polesia to pytanie dla mnie, małego wówczas chłopca, zbyt trudne. Wiem, że w dużym stopniu rozwijał się  np. ruch teatrów amatorskich na Polesiu. Na palcach rąk i nóg nie naliczysz, ilu było sławnych śpiewaków w jednym tylko Brześciu nad Bugiem. Pani Wojtowicz, Pani Andrycz… Ale nie ta Andrycz, słynna do dziś aktorka, ale jej mama, która pięknie śpiewała na różnych wieczorkach towarzyskich. Zdzisław Salamonowicz jako młody aktor pięknie śpiewał w operetkach, które wystawiano w kinoteatrze „Świt”. Moja ciocia, siostra ojca, Władysława Owłoczyńska-Adrjańska była w Brześciu znaną śpiewaczką, chociaż pracowała w Izbie Skarbowej. Michał Sulej, organista w kościele Podwyższenia Pańskiego, prowadził różne zespoły wokalne, a po wojnie był znanym w Warszawie kompozytorem! Przychodził do niego regent chóru cerkiewnego Gradusow, który chciał pograć sobie „kamarinskoje” na organach i grał w rytmie czastuszki np. „Nikołaj dawaj zakurim”, „Nikołaj dawaj zakurim”. „Nikołaj dawaj zakurim”, „Nikołaj dawaj zakurim”. Wtedy w pobliskiej synagodze odzywał się kantor, tenor bohaterski, podobny zresztą do innego kantora z Warszawy, sławnego Mosze Kusewickiego, i śpiewał przepięknie „Wróć do Sorento”. Sam Kusewicki też przyjeżdżał do Brześcia, śpiewał dla Polaków i dla Żydów. Gromadził tłumy na swój przyjazd na dworcu w Brześciu. Jechał dorożką po ulicy Steckiewicza wśród pisków gimnazjalistek z żydowskiego gimnazjum Torbuta. Po przyjeździe do Brześcia Kusewickiego natychmiast pojawiał się Jan Kiepura – sam lub z Martą Egert. Rywalizacja pomiędzy Kusewickim a Kiepurą była „od zawsze”. Kiepura śpiewał z pomostu łączącego dworzec miejski z miastem: „Brunetki, blondynki, ja wszystkie was, dziewczynki, kochać chcę”. Damy w Brześciu farbowały sobie włosy na blond w zakładzie fryzjerskim pani Szmurło na Steckiewicza. Wariował, tradycyjnie już, pomocnik piekarski w zakładzie piekarskim pana Tarło. Ten znał na pamięć repertuar Kiepury i wydzierał się na cały Brześć: „Brunetki, blondynki, …”. Mistrz Kiepura był o te śpiewy trochę zazdrosny. „Czego on tak mordę drze” – mówił niezadowolony. Tym bardziej, że pomocnik piekarski też gromadził tłumy. Na Święto Morza w czerwcu organizowano w Brześciu, na Bugu i Muchawcu, pokazy w rodzaju karnawału weneckiego. Płynęły wieczorem różne pięknie oświetlone statki i stateczki, łodzie, tratwy, pomosty, na których wystawiano różne widowiska. Z Brześcia pochodził także Paweł Prokopieni (właściwie Paweł Prokopiuk), który został później sławnym śpiewakiem i pieśniarzem, jednym z pierwszych wykonawców „Czerwonych maków” w armii gen. Andersa. Na tzw. występy gościnne zjeżdżał często do Brześcia Teatr Wołyński z dyrektorem Aleksandrem Rodziewiczem na czele. Z Warszawy pojawiali się artyści Qui pro Quo i Morskiego Oka, którzy występowali w kinoteatrze „Świt”. Oczywiście, zjeżdżała na występy do Brześcia warszawska „Reduta”. W Brześciu działały także miejscowe teatry, tzw. amatorskie: polski, rosyjski i chyba dwa czy trzy teatry żydowskie. Pamiętam także przyjazdy cyrku Staniewskich oraz występy cyrku „Krona”.  

W.G.: Literatura o Polesiu jest raczej uboga. 

Z.A.: Raczej tak… Wileńszczyzna, Wilno jako miasto, przede wszystkim ma swoją literaturę, legendę, opisy historyczne, wspaniałe postacie filomatów i filaretów na czele zresztą z Poleszukiem, urodzonym w Zaosiu k. Nowogródka, Adamem Mickiewiczem, ma swoje sławne niegdyś Towarzystwo Szubrawców, Uniwersytet Wileński, sławnych Polaków, takich jak Józef Piłsudski. To samo dotyczy Lwowa, jego dziejów, wielkiej literatury i sztuki, a także humoru lwowskiego, który w Polsce słynie dotąd, i piosenek. Na tym tle to Polesie z Brześciem nad Bugiem to ziemia uboga. Melancholijna i smutna, jak opisuje ją Wincenty Pol w „Pieśni o ziemi naszej” lub Józef Ignacy Kraszewski, który z pobliskiej Białej Podlaskiej wybrał się na Polesie jakąś „czuhlajką” i dotarł nawet do Pińska, skąd uciekał potem przed komarami, gdzie pieprz rośnie. Potem jednak napisał rodzaj reportażu „Podróż na Polesie”, która trwała około dwóch tygodni, wyliczył tam dokładnie trudności bytowania w tej krainie. Oskar Kolberg, nasz wspaniały etnograf, który z kosturem w ręku przewędrował jak wiadomo cały kraj i zapisał 25 tomów „Pieśni ludu polskiego”, też właściwie uciekł z Polesia, a jego zbiór pieśni i folkloru z tej krainy jest nader ubogi. To prawda, mieliśmy również innych wspaniałych folklorystów i zbieraczy pieśni, wszyscy oni chętnie odwiedzali Ukrainę, Wołyń, Podole, ale Polesie omijali zazwyczaj szerokim łukiem. Folklorem Polesia zachwycił się później Adam Mickiewicz, który z kultury poleskiej wyrósł. Jego niania była Poleszuczką, prostą zresztą kobietą wiejską, która karmiła przyszłego wieszcza narodu poleskimi bajkami, legendami, wierzeniami i strachami. Dzięki niej w dużym stopniu powstała III część „Dziadów”, nie mówiąc już o „Balladach i romansach”. Ale nie przesadzajmy z tą ubogą kulturą Polesia. A Julian Ursyn Niemcewicz, który mieszkał w odległych o 7 km od Brześcia Skokach. A Maria Konopnicka, która tworzyła na Polesiu? A Eliza Orzeszkowa, Maria Rodziewiczówna (Dewajtis), Krystyna Krahelska, poetka i pieśniarka, która pozowała później Ludwice Nitchowej do rzeźby warszawskiej Syrenki nad Wisłą. Zresztą związki swoje z Polesiem i Pińskiem ma także, zmarły kilka lat temu, Ryszard Kapuściński, znany polski reporter, korespondent wojenny, pisarz. Gdyby żył, miałby już pewnie nagrodę Nobla. Ale o Polesiu napisał mało albo wcale, choć obiecywał. Kapuściński był przez pewien czas moim kolegą akademickim na Uniwersytecie Warszawskim. 

W.G.: Rozmawialiście Panowie wtedy o Polesiu? 

Z.A.: Nie, nigdy! Kapuścińskiego, absolwenta historii, ciągnęło w daleki świat, został korespondentem PAP-u. Mnie zaś ciągnęła wędrówka po polskich wsiach i miasteczkach. Z filologa słowiańskiego zrobiłem się zatem dziennikarzem tygodnika „Nowa Wieś”, reporterem i publicystą na temat wsi polskiej. 

W.G.: Jak wspomina Pan ten okres swojej pracy?  

Z.A.: Okres mojej pracy w „Nowej Wsi” trwał 15 lat i był dla mnie bardzo ważny. Wspominam go z wielkim sentymentem, wspominam moich przyjaciół i kolegów z tej redakcji oraz czytelników czasopisma. Potem był okres współpracy z Polskim Radiem – mam na myśli reportaż wiejski, kontakty z ludźmi, słuchanie polskich losów, kontakt z literaturą ludową, etnografia. To wszystko zaowocowało później w moich pracach. No i jest jeszcze ważny okres mojej współpracy z programem III Polskiego Radia.

W.G.: Ale jednak przez długie lata uchodził Pan za człowieka polskiej estrady i rozrywki, teoretyka i praktyka tego gatunku twórczości. Niewiele wiadomo o Pańskich osiągnięciach w innych dziedzinach kultury. 

Z.A.: No, trzeba by poszperać w różnych dawnych rocznikach prasowych, uzbiera się wtedy dość duży dorobek dziennikarski i literacki z tego okresu. Charakterystyczne, że jako dziennikarz odwiedzałem stale tereny nadbużańskie po tej stronie Bugu oczywiście. Pisałem o białostockich starowierach i tzw. filiponach. Odwiedzałem ich klasztor na Mazurach, interesowałem się historią polskich Tatarów. W Sokółce, Bohonikach byłem z kilkanaście razy, oczywiście interesowały mnie również szlacheckie zaścianki w tych stronach, zapomniane wsie i miasteczka, w których odnajdowałem do swoich reportaży wspaniałych ludzi. Redagowałem nawet dodatek literacki do tygodnika „Nowa Wieś” i specjalne numery tzw. „Jarmarku Sensacji” z dawnym zapomnianym folklorem Podlasia.

W.G.: Czy Pan wierzy w odrębność charakteru kresowego? Inaczej mówiąc, jaki jest Kresowianin?  

Z.A.: Dobre pytanie! Ale raczej należy zapytać, jaki był. Bo prawdziwych kresowiaków (czyli Kresowian!) dziś już nie ma. Może trochę z Kresów jest jeszcze na tzw. Wschodniej Ścianie, na Podlasiu, ale to, co było charakterem Kresowian zanika. Na przykład: wielka gościnność i serdeczność, otwarcie się na innych ludzi, duma z przynależności do wielkiej rodziny kresowej, duma z tego, że było się urzędnikiem państwowym na Kresach, czasem w jakiejś zapadłej dziurze albo też żołnierzem Korpusu Ochrony Pogranicza, albo osadnikiem wojskowym, marynarzem na Prypeci, lekarzem albo nauczycielem wiejskim. To wszystko było służbą dla kraju. Na Kresach wiele osób mieszkało z obowiązku, z poczucia patriotyzmu, bo… Ojczyzna tak chce. Są miejsca przyjemniejsze i ładniejsze na świecie niż to, gdzie mieszkam, ale ojczyzna tak chce…  

W.G.: Nie emigrowano, nie uciekano z Kresów Wschodnich?  

Z.A.: Otóż, proszę sobie wyobrazić, że nie. Nie słyszałem o takich przypadkach. Mój ojciec, Stanisław Adrjański, kiedy został delegowany z Wilna do Brześcia do pracy w Poleskiej Dyrekcji Dróg Wodnych, był człowiekiem najszczęśliwszym na świecie. Miał trudny i ogromny obszar do nadzoru – był inspektorem dróg wodnych na pięć wschodnich województw, które stanowiło ogromne terytorium wielkości Belgii, a może i Belgii z kawałkiem Holandii? Wędrował po tych zapadłych dziurach z ogromną przyjemnością. Gdzieś tam zostało Wilno ze swoimi teatrami i kawiarniami, zabytkami i kulturą, jedno z najpiękniejszych miast w Polsce. A mój ojciec wędrował po różnych Nowogródkach, Nieświeżach, Pińskach i Kobryniach. Opędzał się od komarów i pisał swoją wielka dokumentację Polesia: „Wykaz śródlądowych dróg wschodnich żeglownych i spławnych” (1936). Potem także inne podręczniki dotyczące żeglugi an drogach wodnych, był zresztą Polesiem zafascynowany, podobnie jak i resztą tzw. Kresów Wschodnich.

CDN

 

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.