Trenerka, przyjaciółka, kobieta nadzwyczajna, dlatego warto poznać historię Klaudii, z którą miałam przyjemność pracować przez kilkanaście lat.
Miała czternaście lat gdy pod koniec VI klasy zaczęła grać w badmintona. W tym czasie mieszkała w Norylsku, mieście położonym trzysta kilometrów na północ od koła podbiegunowego. Przez większą część roku jest ono pogrążone w ciemnościach, ścięte pięćdziesięciostopniowym mrozem. Leży na obszarze wiecznej zmarzliny. Abyśmy mogli lepiej sobie uzmysłowić jego miejsce położenia przypomnijmy północny kraniec Skandynawii, właśnie na tej samej wysokości leży Norylsk, w dorzeczu Jeniseju jednej z największych rzek Rosji . Miasto wybudowano w 1935 r. W tym roku dotarły pierwsze transporty więźniów politycznych i nie tylko. Przez kolejne dwadzieścia lat w Norylsku, Dudince i okolicach powstały oddziały i punkty tzw. Norylłagu, części ogromnego systemu GUŁAG rozprzestrzenionego na terytorium całego Związku Radzieckiego. Dla ówczesnej władzy organizacja łagru na tych ziemiach była najbardziej ekonomicznym sposobem wydobywania cennych metali. Więźniowie w niemiłosiernie ciężkich warunkach eksploatowali pobliskie góry, budowali drogi i pierwsze zabudowania dzisiejszego Norylska. Nie wiadomo ile istnień ludzkich pozostało w norylskiej ziemi na zawsze. Mówi się o tysiącach, ale nie jest to prawda, minimum pół miliona! Żydów, Rosjan, Polaków i innych nacji. Kto wie, czy ofiar nie było więcej?
Każdy metr drogi i każdy kilogram wydobytego metalu został okupiony krwią i niewyobrażalnym cierpieniem.
W 1920 roku na Półwysep Tajmyr z pierwszą ekspedycją, mającą na celu poszukiwania złóż węgla kamiennego, udał się wybitny badacz Arktyki, doktor nauk geologicznych i mineralogicznych, Mikołaj Mikołajewicz Urwancew. Podczas kolejnych wypraw badawczych odnaleziono również bardzo bogate rudy miedzi i niklu z dużą zawartością platyny. W wyniku napiętej sytuacji politycznej i zbliżającego się widma wojny, w latach 30-tych w ZSRR masowo zaczęto eksploatować złoża rudy. Dlatego właśnie tutaj dotarły pierwsze transporty więźniów, aby wydobywać nikiel i miedź a także wyrabiać stal niklową która jest plastyczna i odporna na rdzewienie.
Norylska GOLGOTA to miejsce gdzie Urwancew odkrył złoża niklu i miedzi, dokąd przybywali pierwsi zesłańcy, którzy mieszkając w namiotach budowali pierwszy odcinek drogi kolejowej, aby transportować kopalniany urobek. Miejsce przerażające.
W powietrzu unosi się jeszcze widmo śmierci, a płytko pod stopami znajduje się niezliczona ilość kości. W tym miejscu możemy próbować wyobrazić sobie sytuację pierwszych zesłańców przybyłych na norylską ziemię. Mieszkali w namiotach, w totalnych ciemnościach pod osłoną polarnej nocy, przy temperaturze spadającej do – 50 stopni, bez żadnej odzieży ochronnej. Zmuszani do morderczej pracy prymitywnymi narzędziami, często gołymi rękami, by po 12 godzinach dostać wyznaczoną rację żywnościową.
W takim miejscu odbiera mowę, ściska gardło, w oczach pojawiają się łzy. Pod koniec lat 90-tych oraz na początku obecnego wieku, na Golgocie zaczęły pojawiać się pomniki; żeby uczcić pamięć wszystkich więźniów.
Jest kapliczka, jest dzwon, który bije, kiedy pociągnie się za sznur, i jest to jedyny dźwięk rozdzierający potworną ciszę. Ze wszystkich pomników najbardziej przyciąga uwagę jeden, poświęcony poległym Polakom, zbudowany z prywatnej inicjatywy w 1996 roku. Przedstawia wyłożone krzyżami tory do nieba, donikąd? Na dole tablica: „Pamięci wszystkich Polaków, którzy pozostali w tej ziemi. Niech spoczywają w pokoju”.
Obecnie w Norylsku produkuje się rocznie około pół miliona ton miedzi, tyle samo niklu i dwa miliony ton dwutlenku siarki. Wydobywa się i wytapia również kobalt, platynę i pallad.
W powietrzu czuć siarkę.
Życie w takim mieście jest szalenie trudne. Dzień jeżeli jest, trwa kilkadziesiąt minut, słońce bardzo nisko wędruje nad horyzontem, i jak szybko wschodzi tak szybko zachodzi, dlatego powietrze nie może się ogrzać i mimo pełni dnia temperatura sięga minus trzydziestu pięciu stopni. Śnieżyce pojawiają się już na początku października, miasto pokryte jest kilkumetrowymi zaspami. Śnieg szybko zmienia kolor z białego na czarny. Przemysł ciężki doprowadził do tego, że jest to jedno z najbardziej skażonych miejsc na świecie.
Noc polarna trwa od końca listopada do połowy stycznia, czterdzieści cztery doby bez światła dziennego. Jednak i w Norylsku jest lato, trwające od czerwca do sierpnia są takie miesiące jak lipiec 2015 r. roku, gdy temperatura wynosiła plus 32 stopnie. Trudno sobie wyobrazić życie w takich warunkach, a jednak!
Już słyszę, przecież zawsze można stąd wyjechać! Akurat, właśnie tego nie można tak do końca zrealizować.
Norylsk posiadając pewnie całą tablicę Mendelejewa ukrytą pod ziemią mając swoje bogactwa, jest miastem zamkniętym a to oznacza, że wjazdy i wyjazdy są ściśle kontrolowane a dla chętnych do odwiedzenia rodziny obowiązują specjalne zaproszenia. Miasto ma port lotniczy Ałykiele, położony obok lokalnej zelektryfikowanej linii kolejowej łączącej go z portem Dudlinką nad Jenisejem. Norylsk nie ma bezpośredniego połączenia drogowego z resztą Rosji, komunikacja i transport odbywa się drogą powietrzną i wodną (morską i rzeczną po Jeniseju).
Zarobki w kombinacie Norilsk Nickiel są niezłe, na początku lat XXI wieku wynosiły około jednego tysiąca dolarów, obecnie dwa do trzech tysięcy dolarów.
Władze pilnie czuwają nad swoimi obywatelami, aby jak najmniejsza ich ilość mogła opuścić ten teren. Samoloty są bardzo drogie bilet kosztuje około jednego tysiąca dolarów, a rzeka Jenisej jest żeglowna tylko w lecie, od czerwca do sierpnia.
O dziwo chętnych do pracy w kombinacie, który zatrudnia około sześćdziesięciu tysięcy osób, nie brak. Ciągle napływają kolejni przyjezdni, pomimo trudnych warunków życia. Magnesem są zarobki trzykrotnie wyższe aniżeli przeciętna pensja w Federacji Rosyjskiej. Dodatkowo przysługuje tzw. siewiernaja piensja, czyli emerytura północna, również trzykrotnie wyższa za pracę w wyjątkowo ciężkich warunkach. Spora część napływowej ludności planuje przybyć do Norylska, aby wypracować sobie emeryturę północną i wrócić „do siebie”.
Olga Iwanowna, mama Klaudii, mając dwadzieścia trzy lata przyjechała tutaj w 1965 r razem z maleńką trzyletnią córeczką. Była spawaczem i znalazła pracę w kombinacie Norilsk Nickel. Jakoś musiały sobie radzić. Klaudia nie poznała ojca, zostawił ich gdy mała miała dwa latka. Opieka socjalna w Norylsku była dobra, sadik zastępował matkę i uczył życia w trudnych warunkach. Pamiętam, gdy na jednym z wyjazdów Klaudia opowiadała o swoich przedszkolnych doświadczeniach. Rano mama prowadziła ja do sadiku, dzieciaki rozbierały się do majteczek ustawiały w pociąg, trzymając za ramionko kolegę lub koleżankę stojącą przed sobą, w rękach miały gąbeczki, które używano do masażu pleców osoby idącej przed, kolistymi ruchami masowali sąsiada, głośno przy tym śpiewając. Pod prysznicem odbywał się dalszy ciąg zabawy. Zmienny prysznic raz ciepły raz zimny przygotowywał i hartował młodego człowieka. Tak było we wszystkich norylskich sadikach.
Lata płynęły, Klaudia chodziła już do VI klasy w szkole. Szybko okazało się, że jej nauczyciel wf jest badmintonistą i tak zaczęła się przygoda z badmintonem.
Gdy miała 15 lat wyjechała na pierwsze zawody- Mistrzostwa ZSRR do lat 17. Zajęła II miejsce w grze pojedynczej dziewcząt.
Najlepsza trenerka ZSRR Walentina Ramilcowa mieszkająca w Niżnym Nowogrodzie zwróciła na nią uwagę, bo Klaudia była talentem czystej wody. Klub Niżnego Nowogrodu był najsilniejszy w ZSRR, Klaudia dostała zaproszenie od trenerki z propozycją nauki gry w badmintona i zamieszkania w jej domu. To była szansa!
Takiej nie wolno przepuścić. Mając szesnaście lat otrzymała paszport ( dowód osobisty) i prawo wyjazdu. Zamieszkała u Ramilcowej, ale nie ona jedna, była tam druga dziewczyna, która też grała w badmintona, obie z Klaudią trenowały w tym samym klubie.
Klaudia ukończyła szkołę i stanęła przed trudnym wyborem co dalej? Jej koleżanka wybrała studia matematyczno-fizyczne a te przedmioty również interesowały młodziutką Klaudię. Zdała egzaminy i została przyjęta. Dyrektor był znajomym pani trener Ramilcowej co znacznie ułatwiało wyjazdy na zawody, zgrupowania i treningi. Wszystko szło jak po maśle. Prawie..
Znajomy dyrektor nagle zmarł i sprawy się skomplikowały.
Trudniej było o zwolnienia na wyjazdy, zgrupowania i treningi. Wtedy Klaudia podjęła decyzję, że nie będzie chodziła do szkoły, tylko będzie uczyła się eksternistycznie. Była zdeterminowana na sukces. Egzaminy i zaliczenia były zdane w terminie- specjalizacja technik radiotechniki.
Klaudia, grała w badmintona i wiązała plany na przyszłość, postanowiła ukończyć wychowanie fizyczne na Wyższej Szkole Pedagogicznej im. M. Gorkiego. Ukończyła studia w terminie. W ZSRR klasy trenerskie przyznawane są za wyniki sportowe jakie osiągają trenowani zawodnicy, nie jak w Polsce po odbyciu specjalizacji na AWF oraz zdaniu egzaminu trenerskiego, lub na kursach doszkoleniowych dla trenerów.
Klaudia prowadziła zajęcia z dziećmi, osiągała dobre wyniki w pracy, dlatego otrzymała tytuł trenera klasy I.
Był rok 1990.
Do Niżnego Nowogrodu w ramach wymiany sportowej przyjechał klub SKB Piast Słupsk. Do przygotowywanego składu na rozgrywki ligowe bardzo potrzebowali zawodniczki grającej w badmintona , która jednocześnie mogłaby prowadzić zajęcia z dziećmi. Klub chciał awansować w rozgrywkach ligowych, dlatego Krzysztof Englander zaproponował Klaudii grę w barwach klubu Piast Słupsk oraz pracę z dziećmi . Uzgodniono termin przyjazdu do Polski czerwiec 1991 r. celem odbycia testu.
W ZSRR to był czas pierestrojki. Wyjazd trzeba było przesunąć o kilka miesięcy, w końcu we wrześniu Klaudia przyjechała do Słupska.
Od ośmiu lat była żoną Eugeniusza Majorowa trenera narciarstwa, ale też badmintona, ich córka Olga niedawno ukończyła dwa latka. Mąż wraz dzieckiem pozostali w Niżnym Nowogrodzie.
Testy wypadły pomyślnie, Klaudia pozostała w Polsce, zamieszkała w jednym pokoju w Zespole Szkół Nr 2 przy ul. Zaborowskiej 2 w Słupsku. Tak minął rok. gdy Oleńka wraz z ojcem dołączyli do Klaudii. W tym czasie załatwiono im dodatkowy pokój w szkole. Bywałam tam, znałyśmy się. Pijąc razem herbatę w przerwach między zajęciami, treningami, często zastanawiałam się jak można żyć w rytm szkolnych dzwonków?
Wiele lat później zrozumiałam ten fenomen! Wtedy na początku lat dziewięćdziesiątych była to dla mnie zagadka.
Przez dziesięć lat mieszkali w dwóch pokojach szkolnych, bez kuchni, łazienki ale z maleńką Olgą. Moje zdziwienie zastanawiało Klaudię. Kiedyś zapytała:
– Dlaczego się ciągle dziwisz? Że nie ma łazienki, kuchni, jak to znosi Ola? Jest nam super! Mamy wszystko czego nam potrzeba do życia! Prysznice są na hali, która jak wiesz należy do kompleksu szkoły, jest ciepła woda, a na gotowanie nie mam czasu, korzystamy ze szkolnej stołówki.
– Co ja mogłam odpowiedzieć? Szkolna stołówka była wyśmienita, sama bywając w Słupsku jadłam obiady w szkole. Zygmunt Kołodziej był bardzo dobrym dyrektorem szkoły a jeszcze lepszym gospodarzem. W lato robił zapasy dla szkoły. Panie kucharki przerabiały warzyw i owoce wekując i przygotowując tysiące słoików na zimę, dlatego obiady były tanie. W spiżarniach widziałam słoiki z ogórkami, buraczkami, pomidorami, sałatkami warzywnymi wekowane jabłka do ciast i naleśników, a także leżące w kopcach ziemniaki kupowane po bardzo korzystnych cenach. Niczego nie mogło zabraknąć a cena obiadu wynosiła około 6 złotych za zupę drugie danie i sławetny kompot owocowy, wszystko ze swoich piwnic!
Byłam zachwycona!
Kiedyś zadałam Klaudii pytanie, jak mogłaś tyle lat mieszkać w szkole? Ten dzwonek co 40 minut oraz po przerwie może wykończyć człowieka.
Ona odpowiedziała krótko:
– Wiesz ale to było bardzo wygodne, mieszkając w szkole miałam cały czas dostęp do hali. Moi zawodnicy Kamila Augustyn i Piotrek Żołądek przyjeżdżali codziennie do szkoły o szóstej rano, przychodzili, pukali i pytali, trenerko, jesteśmy, pójdziemy na trening?
I chodziliśmy, półtorej godziny dodatkowych zajęć przed szkołą. Może właśnie dlatego osiągnęli wysokie wyniki?
Kiedyś pojechałam na zawody juniorów i juniorów młodszych do Rzeszowa. Bardzo się cieszyłam, gdyż urząd wyraził zgodę na włączenie badmintona do programu uczniowskich klubów sportowych. Chciałam osobiście poinformować o tym sukcesie wszystkich trenerów i zainteresowanych nauczycieli. Mieliśmy dostać dodatkowe finansowanie na: sprzęt rakietki do mini badmintona i badmintona, lotki piórkowe i plastikowe, siatki, komplety naprawcze, plansze informacyjne, skrypty szkoleniowe, wydawnictwa, a także na wyprodukowanie filmów szkoleniowych z zakresu nauki gry w mini badmintona.
W sumie rocznie było to kilkaset tysięcy złotych, które zasilało budżety nowo powstałych uczniowskich klubów sportowych, szkoły a także województwa, które nie musiały wydawać już dodatkowych pieniędzy na potrzeby nowo powstałych klubów. W pierwszym okresie czasu w latach 1994 – 1996 powstało 162 uczniowskie klubu sportowe doposażone w sprzęt.
Po spotkaniu z trenerami, siedziałam na hali obserwując gry juniorów i juniorów młodszych. Wtedy po raz pierwszy zwróciłam uwagę na zawodników ze Słupska. Siedzieli razem na hali, coś tam przekąszali, byli zdyscyplinowani, a na korcie wygrywali. Podeszłam do nich, przywitałam się, i zapytałam:
-skąd jesteście?
– ze Słupska odpowiedzieli, no tak, to jest wasza trenerka pani Klaudia?
– No tak! Świetnie, cieszę się, że mogę was poznać. Wiele dobrego o was słyszałam. Macie znakomitego trenera, korzystajcie z jej umiejętności, a pewnie niedługo spotkamy się, będziecie reprezentantami Polski, to pewne!
– Śmiali się zadowoleni z mojej wypowiedzi. Bardzo byśmy chcieli, aby to co pani prezes powiedziała było prawdą!
– Tylko od was zależy czy osiągniecie cel, bo pani trener jest zdeterminowana na wasz sukces i o niczym nie marzy tylko o tym abyście zdobywali jak największą ilość medali, nie tylko na mistrzostwach w Polsce, ale także na mistrzostwach Europy!
Odpowiedziała mi salwa śmiechu.
Wtedy w Rzeszowie (1994), po raz pierwszy rozmawiałam z Klaudią o przyszłości. Jakie ma plany, jak sobie wyobraża swoją pracę? Nie było czasu na długie rozmowy gdyż Klaudia musiała pilnować swoich zawodników i ich gier.
Na zakończenie powiedziałam,
– Myślę, że w niedługim czasie przyjadę do Słupska i wtedy porozmawiamy poważnie na temat twoich i moich planów związanych z tobą. Życzę powodzenia!
cdn












Wyjazd do Paryża był niespodzianką zarówno dla mnie jak i dla Andrzeja. Planowaliśmy nasze tygodniowe wakacje, jednak raczej sądziłam, że polecimy do naszej ulubionej Grecji aniżeli do Paryża. Jednak jak to w życiu bywa planujemy jedno a realizujemy zupełnie coś innego. Ale zacznijmy wszystko od początku. W kwietniu tego roku miał się odbyć Doroczny Kongres Europejskiej Konfederacji Badmintona w Manchesterze przy okazji organizowanych tam zawodów. Niestety ze względu na wybuch wulkanu islandzkiego na Kongres nie doleciała wystarczająca liczba delegatów i w związku z tym nie było quorum, stąd też Rada Europy postanowiła zorganizować nadzwyczajny zjazd podczas Mistrzostw Świata, które w dniach 23-29 sierpnia odbywały się w Paryżu. I tak uzgodniono, nową datę 29 sierpnia o godz.9.00 i zaproszono delegatów. Zaproszenie dotarło również do mnie i Andrzeja, prezesów honorowych Polskiego Związku Badmintona a jednocześnie byłych Vice Prezydentów Europejskiej Unii Badmintona – obecnie Badminton Europe Confederation. Wyjaśniam, że zarówno Andrzej jak i ja byliśmy Vice Prezydentami BEC – Andrzej w latach 1987 -1989, ja w latach 2005 – 2007.
hali gdzie trwają pojedynki kwalifikacyjne. My raczej nie mamy powodów do świętowania dobrych wyników, ponieważ zarówno Przemek Wacha w singlu mężczyzn, jak i debel męski Michał Łogosz/Adam Cwalina, oraz w deblu kobiet Agnieszka Wojtkowska Wojtkowska/Natalia Pocztowiak wszyscy odpadli w pierwszej rundzie zawodów. Nasz exportowy mixt Robert Mateusiak/Nadia Zięba w pierwszej rundzie miał wolny los, a w następnej rundzie przegrał w trzech setach z mixtem z Singapuru. I nie ważne jest, że w drugim secie grali świetnie, byli parą rozstawioną na tych Mistrzostwach z numerem trzy i mieli realną szansę na brązowy medal, jednak jak to w życiu bywa, nie bardzo znany mixt (20 miejsce na liście światowej) wygrał tym razem i nasza para bardzo rozgoryczona pożegnała zawody. Wielka szkoda. Prawdę powiedziawszy widząc losowanie właśnie tej pary, bardzo się ucieszyłam, że lecimy na ćwierćfinały, półfinały i finały do Paryża, gdyż kilka razy już zapowiadałam, w moich wpisach, że właśnie oni mają największe szanse na medal na mistrzostwach świata i kolejnych Igrzyskach Olimpijskich. Ale życie ciągle płata nam figle, i tym razem też. Wielka szkoda. Moje przewidywania nie były gołosłowne gdyż w programie zawodów wydanych przez Francuską Federację Badmintona zdjęcie naszej pary zajmuje całą stronę a komentarz do niego był mniej więcej taki: spośród zawodników reprezentujących Europę największe szanse w grze mieszanej ma polska para Robert Mateusiak/Nadia Zięba. Bardzo ale to bardzo żałuję, być może straciliśmy na zawsze szansę zdobycia medalu na Mistrzostwach Świata, trudno, jak to się mówi może „ next time” , oby! Niestety przyjechaliśmy w czwartek a nasi zawodnicy skończyli swoje gry wcześniej, tak więc mogę tylko skorzystać z relacji naocznego świadka. Pozwólcie, że zacytuję urywek sprawozdania z zawodów, przygotowanego przez pana Janusza Rudzińskiego, który był na Mistrzostwach Świata i relacjonował je na bieżąco na stronie
Mateusiak i Zięba spadli o kolejny stopień. Przegrali już w 1/16 finału, czyli zajęli miejsce 17-32. Dalej nie zaszli również pozostali nasi reprezentanci, odpadając też w 1/16 lub wcześniej. Polakom nie udało się nie tylko wygrać choćby jednego meczu, ale nawet jednego seta (z wyjątkiem miksta Mateusiak/Zięba). Obserwując grę wszystkich naszych reprezentantów trudno mi było wyobrazić sobie, że mogliby zdobyć medal nawet przy dużo lepszym losowaniu. Potwierdzają to pośrednio również wyniki pogromców Polaków. Singapurczycy, którzy wyeliminowali Mateusiaka i Ziębę, przegrali w następnej rundzie z Hindusami. Hindusi przegrali w następnej rundzie z Koreańczykami. Koreańczycy ulegli potem Chińczykom. Tajemnica słabych wyników Polaków na mistrzostwach świata polega między innymi na tym, że konkurencja szykuje na te zawody szczyt formy i dlatego Biało-Czerwonym trudniej osiągnąć tam wysokie lokaty. Nie można powiedzieć, że Polacy prezentowali się na tegorocznych mistrzostwach zupełnie słabo. Moim zdaniem troje zawodników grało na wysokim poziomie (Michał Łogosz, Wojciech Szkudlarczyk, Nadia Zięba, ta ostatnia jednak nieco nerwowo), na średnim poziomie grał Adam Cwalina, nierówno i zdecydowanie poniżej swoich możliwości grał Robert Mateusiak, blado wypadły Agnieszka Wojtkowska, a zwłaszcza Natalia Pocztowiak. Przemek Wacha grał bardzo słabo w pierwszym secie, średnio w drugim. Z dużym zainteresowaniem czekałem na występ duetu Cwalina/Łogosz . Nie zauważyłem, by ktoś liczył na ich zwycięstwo z Indonezyjczykami, ale… Wielu kibiców pamięta zwycięstwo Łogosza i Mateusiaka na Igrzyskach w Atenach nad silną parą indonezyjską. Wprawdzie obecni przeciwnicy deblistów to para opromieniona wielkimi sukcesami, ale można było liczyć na podjęcie z nimi wyrównanej walki.
Na pocieszenie deblistom pozostało to, że ich pogromcy zdobyli przynajmniej w Paryżu brązowy medal. Przemek Wacha nie potrafi powrócić do wielkiej formy sprzed lat…(..) Największe nadzieje wiązano, jak powszechnie wiadomo, ze startem polskiego topowego miksta. Jego klęska stanowiła niemalże szok dla kibiców i – jak się wydaje – dla samych zawodników, którzy schodzili z areny Pierre de Coubertin jak bokserzy po porażce przed czasem. Klęska ta odbiła się więc znaczącym echem; wspominaliśmy już wcześniej o wypowiedzi Mateusiaka dla Polskiej Agencji Prasowej. Teraz zwróćmy uwagę na publikację w białostockim wydaniu „Gazety Wyborczej”. Jej dziennikarz, Adam Muśko, rozmawia zarówno z Zico (Robert Mateusiak”, jak i prezesem PZBad, Michałem Mirowskim. Gazeta anonsuje na początku, że trzecia para w rankingu światowym – Robert Mateusiak/Nadieżda Zięba – już po pierwszym meczu odpadła z mistrzostw świata. Polacy nie wygrali żadnego meczu w Paryżu. Najbardziej utytułowany nasz badmintonista twierdzi, że główną przyczyną fatalnych wyników są działania zarządu Polskiego Związku Badmintona. Zacytujmy wybrane fragmenty wypowiedzi Mateusiaka.
– W środowisku badmintonistów wszyscy się dziwią, jak my to robimy. Bez masażysty, trenera wygrywamy największe imprezy na świecie. Na zwycięstwo […] Miało wpływ także to, że od września do kwietnia gramy w bardzo silnej lidze w Danii, gdzie mamy okazję konfrontacji z najlepszymi. Wtedy jesteśmy w formie. Naszej parze brakuje stabilizacji głównie, dlatego, że nie mamy trenera, który byłby z nami na stałe. Te wyniki to wyłącznie zasługa moja i Nadii, naszego uporu i dążenia do celu. Związek jedyne, w czym nam pomaga, to po prostu wysyła nas na te turnieje. […]