Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Wpisy oznaczone ‘Melchior Wańkowicz’

Rozmowę ze Zbigniewem Adrjańskim prowadzi Weronika Gołębiowska  cz.2

W.G.: Co było tak magicznego w owych Kresach? 

Z.A.: Wszystko! Przyroda, krajobraz, ludność, zabytki, obyczaje… To był jakiś stan zauroczenia tą krainą, rozkochania się w Kresach. Marszałek Józef Piłsudski mówił, że „Polska podobna jest do obwarzanka – wszystko, co wartościowe jest na Kresach, a w środku pusto”. I marszałek miał wiele racji. Kresy to ojczyzna wspaniałych ludzi. Kresy dały Polsce wielkich pisarzy, poetów, polityków, wodzów narodowych i artystów. To ciekawe, że rodzili się oni właśnie na Kresach, jest w tym chyba jakiś Genius loci… W każdy razie: Tadeusz Kościuszko, Adam Mickiewicz, Stanisław Moniuszko, Romuald Traugutt, Eliza Orzeszkowa, Maria Konopnicka, Maria Rodziewiczówna, Melchior Wańkowicz to Kresowianie, a ściślej mówiąc, Poleszucy. Ale tę listę nazwisk można mnożyć jeszcze. A przecież są jeszcze: Lwów, Wilno, Krzemieniec, Podole, Ukraina, Wołyń ze swoim dawnym osadnictwem polskim – ziemie, gdzie narodziło się wielu innych sławnych Polaków, nie tylko artystów i pisarzy, ale np. matematyków ze sławnej szkoły lwowskiej prof. Banacha. Z tym, że Lwów nie był tak prawdę mówiąc miastem kresowym. Ja też wyrosłem w kulcie „Kresów Wschodnich”. Mój ojciec, Stanisław Adrjański, wychowywał się zresztą na dawnych Kresach Wschodnich, jeszcze w mohylowskiej guberni. Tam, chodził do gimnazjum. Wiele zawdzięcza znanej na kresach rodzinie Łaszkiewiczów, kuzynom mojej babci Stefanii, w których majątku się wychował.

W.G.: Czy Pański stosunek do Brześcia nie jest roszczeniowy albo rewizjonistyczny? 

Z.A.: Jaki tam ze mnie rewizjonista albo roszczeniowiec? Nie chcę niczego zabierać Łukaszence. Nie załatwiłem sobie nawet do tej pory swoich roszczeń zabużańskich za dom mojej babci, który tam pozostał. Wspominam tylko moje dzieciństwo w Brześciu nad Bugiem. I Brześć, jaki wtedy był! A że był wtedy miastem polskim, nic na to nie poradzę. Powiem też rzecz dziwną – po wojnie byłem tam naprawdę tylko raz, choć przejeżdżałem tamtędy 17 razy. Po prostu: nie chcę „zmieniać taśmy Brześcia, jaką mam w oczach”. Te lata już nie wrócą, a mego Brześcia już nie ma! Chciałbym tylko odnaleźć jeszcze grób mojego dziadka, Antoniego Adrjańskiego, w Brześciu nad Bugiem na cmentarzu miejskim, jeśli ten cmentarz jeszcze istnieje oraz grób mojego drugiego dziadka, Józefa Grudzińskiego pochowanego w tym samym miejscu. I to chyba wszystko!  

W.G.: Proszę coś jeszcze opowiedzieć o atmosferze domu, w którym się Pan wychowywał i o przeczuciu zbliżającej się wojny.

Z.A.: Rodzice moi prowadzą „dom otwarty”. Są młodzi, sympatyczni, towarzyscy. Jest to prawdziwy dom kresowy. Bywa w nim wiele ciekawych osób, przyjaciół rodziców i znajomych, spośród miejscowej inteligencji. Odwiedzają nas również znajomi z całego Polesia, którzy zajeżdżają w różnych sprawach do Brześcia i przy okazji odwiedzają państwa Adrjańskich. Nie było wtedy takich jak obecnie przedziałów pokoleniowych, więc wśród znajomych moich rodziców zdarzają się prawdziwe „żubry kresowe” pamiętające jeszcze „czasy cara Mikołaja”. Na przysłowiowych „herbatkach” u pani Zosieńki – jak nazywano moja mamę – albo na tzw. „żurfiksach” dyskutowano o ważnych sprawach: o polityce, literaturze, modzie i oczywiście… o zbliżające się wojnie z Niemcami. O czym utwierdzał wszystkich pakt Ribbentrop-Mołotow. Dominował wtedy dość powszechny pogląd, że w razie wojny „czapkami ich nakryjemy”. Ale nie spodziewano się raczej uderzenia sowieckiego na Polskę (17 września 1945), chociaż mój ojciec, który bywał wtedy w licznych rozjazdach przy granicy sowiecko-polskiej, opowiadał, że pińska marynarka wojenna jest w nieustannym pogotowiu, a Korpus Ochrony Pogranicza wyłapuje mnóstwo sowieckich szpiegów przekradających się na terytorium Polesia. W naszym domu jest mnóstwo gazet, które prenumeruje ojciec, ze „Słowem Wileńskim” na czele. Ojciec czyta „Słowo Wileńskie” dla felietonów Stanisława Cata-Mackiewicza. Wszystkie nagłówki tych gazet są niespokojne. Mama preferuj żurnale i modne czasopisma ilustrowane. Ale i one jakoś posmutniały w roku 1939.

            W moim domu są dwa gramofony. Jeden z ogromną zieloną tubą firmy Pathe Marconi, drugi tzw. walizkowy (na korbkę), który zabieramy z mamą na wyprawy kajakiem po Muchawcu. Podczas jednej z takich wypraw nastawiliśmy płytę Mieczysława Fogga z piosenką: „Skrwawione serce zdeptane w tłumie, o poniewierce zapomnieć umie”. Kajak uderzył dziobem o jakiś korzeń. Akurat stał tam gramofon, który zsunął się do wody, zabulgotał i zamilkł. Mama była niepocieszona. Ja również, bo lubiłem te nasze muzyczne wyprawy kajakiem, kiedy „patefończyk”, jak pieszczotliwie mówiła moja mama, przygrywał nam modne przeboje. Krążyliśmy zresztą jeszcze długo w miejscu, gdzie do wody zanurkował nam patefon. Mama mówi, że z dna rzeki chyba jeszcze słychać Fogga. Ale to tylko złudzenie. Wracamy na przystań i do domu, bardzo zmartwieni. W kilka dni później dwóch rosłych tragarzy przydźwigało do domu z dworca kolejowego olbrzymi odbiornik z magicznym okiem marki Telefunken. Jak się okazało, był to prezent ojca dla mamy na 15 maja (imieniny Zofii). Dla mnie też jest specjalna paczuszka z radiem na kryształki! Mam już jedno radio na kryształki zrobione przez Lutka Krasowicza, w pudełku po paście do butów marki Lux. Ale nowe radio na kryształki zrobione jest profesjonalnie – ma specjalną antenę, słuchawki i „zwojnicę”. Słychać nawet na nim Radio Baranowicze i sowieckie Radio Mińsk. Natychmiast przestaje mnie interesować Telefunken, którym cieszą się rodzice. Wchodzę do ogrodu, włażę po drabinie na ogromną lipę, która ma konary nad werandą babci, i tam mam swoje miejsce na słuchanie Radia Baranowicze. Wysoko na konarach owej lipy „radyjko an kryształki” złapało kiedyś nawet transmisję parady wojskowej za pośrednictwem rozgłośni w Mińsku. Nadają wojenne pieśni: „Jeśli zawtra wojna” („Jeśli jutro na wojnę…”) oraz inne utwory. Mam widocznie, po tej audycji, nie tęgą minę, bo do akcji wkracza moja babcia i zabrania słuchania „radia na kryształki” i sowieckich pieśni. W dodatku na konarach drzewa nad dachem, z którego można zlecieć na „łeb i szyję”… 

W.G.: W Pańskich wspomnieniach wiele miejsca zajmuje babcia – Stefania Grudzińska, primo voto Andryańska?

Z.A.: Bo tak pisane jest w wielu dokumentach nasze nazwisko: Andryańscy albo nawet Andryjańscy. Później, w roku 1922, w czasie ucieczki z Rosji sowieckiej przekręcono w dokumentach to nazwisko i tak już zostało. A Grudzińska, to drugie nazwisko, babcia nosiła po drugim mężu, za którego wyszła po 25 latach wdowieństwa, Józefie Grudzińskim, moim drugim dziadku, którego bardzo lubiłem. A w ogóle moja babcia była osobą wspaniałą, córką holenderskiego osadnika i polskiej szlachcianki z okolic Topczewa, Boczek i Andryjanek na Podlasiu. Babcia moja rzeczywiście była osobą niezwykłą, której życie zasługuje na oddzielną książkę. 

W.G.: Co Pan pamięta z września 1939?  

Z.A.: Pamiętam dokładnie wrzesień 1939 roku. Ciężkie naloty niemieckie na miasto i twierdzę w Brześciu. Setki zawieszonych nad miastem niemieckich bombowców. Plotka głosiła, że w twierdzy ukrył się Edward Rydz-Śmigły ze sztabem, dlatego Niemcy bombardowali twierdzę niezwykle zaciekle. W ogrodzie mojej babci żołnierze ustawiają dwa działka obrony przeciwlotniczej i strzelają w stronę nadlatujących niemieckich samolotów. Na wiśni przy płocie zawieszono kawał szyny kolejowej, która pełniła rolę „gongu alarmowego”. W czasie nalotu niemieckich samolotów, a właściwie przed nalotem, na sam odgłos, że nadlatują, walę młotkiem w „gong” i wrzeszczę strasznie: Lotnik! Nalot! Kryj się! To „kryj się” oznacza, że moja rodzina wchodzi do kuchni pod długi dębowy stół babci. Jak bomba trafi w nasz dom, deski zatrzymają się na tym stole i może nas nie przysypie. Tak – mówi ojciec – ale są kłopoty z wykonywaniem tego polecenia. Babcia siedzi na taborecie w ogrodzie, odmawia różaniec i nie chce wracać do kuchni. Sztorcuje lekko załogę działka przeciwlotniczego, która właśnie zniszczyła jej piękny warzywnik  Ojciec pali nerwowo papierosa za papierosem, stoi w progu domu patrząc niespokojnie, co wyrabia jego syn, który wali w „gong” i też nie chce chować się pod stół w kuchni. Ojcu przykro jest, że babcia sztorcuje żołnierzy za podeptane grządki i wykopane stanowiska. Mówi: teraz jest wojna, mamo, nie można się na nich gniewać. Ale babcia na to: wojna wojną, ale po co tu grządki niszczyć! Tym bardziej, że chciałam dla nich zrobić obiad i potrzebne są warzywa.

            Potem jest wejście do Brześcia wojski niemieckich, później sowieckich. Nie od razu zresztą, lecz po trudnych walkach, w których broni się bohatersko twierdza w Brześciu i obrońcy miasta pod dowództwem gen. brygady Konstantego Plisowskiego. Obrońcy twierdzy brzeskiej zresztą nie kapitulują tylko opuszczają ten obiekt tajnymi przejściami. Niemcy wchodzą do twierdzy 17 września, Sowieci – 22 września, na zaproszenie Niemców, którzy ustanowili z nimi granice na Bugu. 23 września 1939 na ulicy Unii Lubelskiej odbywa się triumfalna defilada. Otoczony później ponurą sławą, niemiecki generał, Heinz Guderian i sowiecki kombryg, Siemion Kriwoszein przyjmują tę defiladę z okazji wspólnego rozbioru Polski. Moja rodzina tej ponurej uroczystości nie widzi, bo kilka dni wcześniej usiłowano ewakuować nas specjalnym pociągiem do Rumunii, ale nie dojechaliśmy tam, po drodze bombardowani i ostrzeliwani przez niemieckie meserszmity. Na koniec Sowieci zatrzymali nas na dworcu w Baranowiczach. I tylko cudem udało nam się przedostać z powrotem do Brześcia!      

W.G.: A jak wyglądał przebieg wojny niemiecko-sowieckiej w 1942 roku w Brześciu? 

Z.A.: Pamiętam dokładnie czerwiec 1942 roku. Tej wojny oczekiwaliśmy z dużą nadzieją, że nasza sytuacja, Polaków na Polesiu, trochę się poprawi. Skądże! Było jeszcze gorzej niż za Sowietów. Wart zresztą „pałac Paca i Pac pałaca” – jak mówią na Kresach. Sowieci wywozili nas od dłuższego czasu na Sybir. Wywożono zazwyczaj w nocy całymi ulicami i kwartałami. Zajeżdżały ciężarówki, na które ładowano również sprzęt i dobytek. Potem na dworcu, skąd odchodziły transporty na Sybir, zabierano te wszystkie tranty, lary i penaty… Ładowano ludzi do bydlęcych wagonów, czasem pozwalano tylko na zabranie rzeczy osobistych. Nic więc dziwnego, że w czerwcu 1942 Niemców w Brześciu, którzy bez większego oporu weszli do miasta, przywitaliśmy jak wybawicieli. Sowieci uciekali w ogromnym popłochu, zupełnie zaskoczeni – niektórzy w kalesonach i boso, tak jak zdążyli wyskoczyć z łóżka. Uciekali przede wszystkim oficerowie, urzędnicy sowieccy, funkcjonariusze NKWD, Niemcy strzelali do nich jak do kaczek. Dzielnie broniła się znowu twierdza brzeska – to trzeba przyznać. Broniła się przez wiele tygodni, choć Niemcy byli już w Mińsku i Kijowie. W Brześciu wygłodniała ludność rabowała sklepy, magazyny z żywnością. Rynsztokiem po ulicy Mickiewicza płynęły gruzińskie wina z pobliskiego kasyna oficerskiego. Zrabowano mąkę z dużego młyna na ulicy 11 listopada, pocięto młyńskie pasy skórzane na zelówki. W dawnej sowieckiej dzielnicy oficerskiej założono kwatery dla Niemców. Powstał też burdel pod czerwoną latarnią, w którym zatrudniały się żony sowieckich wojskowych. U mojej babci na stryszku znalazłem zmarzniętego na kość Miszkę,-Tatara, jak go nazywaliśmy, którego matka właśnie tam się zatrudniła, a ten uciekł od niej. Od tej pory stanowiliśmy z Miszką nierozłączną parę przyjaciół i „królów” (za duże słowo – uwaga A.Z.), „szefów gangu” na czarnym rynku w Brześciu nad Bugiem. Oprócz nas istniały zresztą także inne bandy młodzieżowe. Sprzedawaliśmy papierosy i niemieckiego szampana: Nur für Deutsche, który kupowaliśmy od niemieckich żołnierzy. Ja zresztą nie sprzedawałem bezpośrednio, stałem w bramie i trzymałem kasę, to Miszka i pozostali chłopcy biegali po rynku, wrzeszcząc: „Papierosy. Cygaretki, na sztuki i na setki! Komu dać? Komu nie dać? Komu papierosy sprzedać?”. Jednak handel papierosami i szampanem szybko nam się znudził i zabraliśmy się za wymianę przedwojennych srebrnych dziesięciorublówek z marszałkiem Piłsudskim na pistolety, których dostarczali nam włoscy żołnierze. Transporty z Włochami jadącymi na front miały długie postoje na dworcu brzeskim. Włosi za dziesięciorublówki z Piłsudskim gotowi byli sprzedać nawet armatę! Tak zaczynała się moja nowa konspiracyjna przygoda… Ale to już całkiem inna historia.

     Brześć w czasie okupacji niemieckiej to miasto straszne i groźne. Pożary i mordy polskiej ludności. Pijane watahy kozackie w czarnych burkach, podtrzymujące z trudem w czasie przejazdów przez miasto swoich zalanych w sztok esaułów. Są jeszcze jakieś oddziały krymskich Tatarów kolaborujące z Niemcami, którzy gwałcą i mordują. Wędrują bandy młodych kryminalistów z różnych sowieckich poprawczaków, które już nie istnieją, bo zostały przez Niemców rozpędzone. Banda taka, dwieście – trzysta osób, spada na miasto jak szarańcza, tnie na rynku w Brześciu żyletkami, ogałaca stragany i znika. Głód jest wielki. Niemcy zabierają Poleszukom żywność. Wywożą na front. Brześć ratuje się dzięki „skoczkom”, którzy skaczą na transporty z zaopatrzeniem dla wojska. Ryzyko zabawy w „skoczka” jest wielkie, ale ratunek to jedyny, by przeżyć. Chodzę do szkoły różnie – raz jest to szkoła rosyjska, raz – ukraińska. W końcu uciekam ze szkoły ukraińskiej i przystaję do takich „skoczków”.

            Oczywiście, Brześć to wielki teren do działań konspiracyjnych. Działa Związek Walki Zbrojnej i później Armia Krajowa, są jakieś inne jeszcze organizacje podziemne, są ukraińscy i białoruscy nacjonaliści. Nikt nikomu nie wierzy. Więzienie w Brześciu jest przepełnione. Są relacje o torturach. W okolicy mnóstwo obozów dla jeńców sowieckich traktowanych po barbarzyńsku. Codziennie moją ulicą Bema idą tragiczne pochody jeńców do pracy przy torach kolejowych. Zwykle dwóch zdrowych jeńców taszczy w środku trzeciego – tego, który już nie ma siły iść. Jeńcy robią z drzewa jakieś żałosne pajacyki, które wykonują różne fikołki na drucie, chcąc je wymienić na chleb. Ale ludność polska, i moja babcia, rzuca przez płot chleb swoim niedawnym sowieckim prześladowcom bez tych pajacyków, bo po prostu żal na nich patrzeć.

Na podstawie książki Melchiora Wańkowicza pt. „Od Stołpców po Kair” (Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1971 r., wydanie drugie, strony 277 – 284) oraz książki tego samego autora „Droga do Urzędowa” (Wydawnictwo Polonia , Warszawa 1989 r., Rozdział V, strony 93- 97), a także opowiadania uczestnika, sąsiada Szalewiczów, który znalazł się wśród skazanych na śmierć:

Był drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Godzina policyjna obowiązywała o dwudziestej. Nagle w oddali padły trzy strzały rewolwerowe. Noc mroźna, około trzydziestu stopni mrozu. W Aninie trwa obława. Ludzi z ulicy patrole zabierają na wartownie, uprzednio ich obszukawszy. W małej wartowni jest coraz ciaśniej, gdyż ciągle przybywa mężczyzn. Żołnierze wyprowadzają wszystkich na podwórze i każą stać z podniesionymi rękami. Męka – te ręce w górze. W końcu mogą je trzymać założone na karku. Po dwóch godzinach, wzywają po kilka osób, spisują personalia i puszczają do domu! Matka i żona informują o obławie w Aninie, gdyż w kawiarni zastrzelono dwóch żołnierzy niemieckich. Idą spać. Po godzinie słychać tupot ciężkich buciorów na ganku. Stuk kolby do drzwi, wchodzi czterech żołnierzy z rewolwerami w rękach. – Czy pan jest Polakiem? Tak.– W wojnie udział brał? – Tak w 1920, w polsko-bolszewickiej. Dowódca patrolu wyprowadza z drugiej połowy willi Szalewicza. Wypchnięci z domu brną obaj w śniegu. Przed budynkiem komendy młodziutki chłopak o dziewczęcej twarzy pyta głosem cieniutkim, chyba jeszcze przed mutacją: – Haben sie einen Rjevolvjer? Na placu stoi już kilka osób, po prawej stronie Szalewicz, po lewej urzędnik starostwa. Znają się, ale nie dają tego po sobie poznać. Stoją na mrozie i tupią, Niemcy kopią tupiących. Głowa starego Szalewicza trzęsie się. Przez siatkę widać jak prowadzą coraz to nowych wyłapanych. Wśród mężczyzn jest woźny województwa oraz lekarz weterynarii, za którym przybiegł jego pies. Nie dawał się odpędzić. Znowu sięgnięto do trzęsącej się głowy Szalewicza. Skowyt kopanego psa, razy rozdawane przez Niemców, śnieg, mróz, noc i otępienie bitych ludzi.

O trzeciej nad ranem z gmachu komendy wyszli trzej oficerowie gestapo. Wyczytali z listy urzędnika starostwa, dyrektora fabryki, właściciela willi, Szalewicza i jego sąsiada (jeden tylko Szalewicz stojący wśród nich był w starej zniszczonej jesionce, pozostali mieli dostatnie futra). Po kolei wzywano ich na komendę. Wracali natychmiast, notowano ich nazwiska, rok, miejsce urodzenia i kazano wyjść. Cztery tradycyjne pytania przed egzekucją. Czterech kazano odprowadzić do domu. Myślą, że to egzekucja, odchodzą do domów, żołnierze każą iść, szybko – pewnie teraz będą strzelali, myśli każdy z nich. Koło jednego domu stoi wartownik, hanowerczyk, starszego rocznika. – Puścili pana? Prędko, prędko do domu. – powiedział z ulgą w głosie. Niektórzy mieszkańcy wiedząc co się dzieje i przeczuwając nieszczęście, biegli od domu do domu uprzedzając, aby mężczyźni uciekali w las. Jedna kobieta ze strachu nie chciała otworzyć stukającemu i właśnie jej później zabrano syna. Usłyszawszy ruch na werandzie, przybiegła pani Szalewiczowa. – Gdzie Stasio? Powinien za chwilę tu być. Jednak Szalewicz nie wracał. Około piątej nad ranem usłyszano silną salwę kilku karabinów maszynowych. Po salwie krótkie strzały pojedyncze. – Zabijają! Krzyczała spazmatycznie Szalewiczowa. Salwy powtarzały się co pewien odstęp czasu. O szóstej koniec godziny policyjnej. Pani Szalewiczowa biegnie w stronę, gdzie strzelano. Szarzeje. Na drodze ukazuje się biegnący cień. To Szalewiczowa: – Zamordowali Stasia! Znalazła jego trupa z wywalonym okiem i częścią mózgu. Przybiegła córka Szalewiczów, nauczycielka gimnazjum Władysławy Lange przy ul. Senatorskiej 6, prywatnej szkoły żeńskiej. Wykładała historię, przedmiot zakazany przez hitlerowskie władze okupacyjne. Niemcy zgromadzili na placu dwustu mężczyzn, po 100 za jednego zabitego żołnierza. Kobiety biorą sanki dziecinne i idą po ciało Szalewicza. Z okien domów widać jak wiele kobiet idzie z sankami w tamtą stronę. Wkrótce potem dwie kobiety, Szalewiczowa wraz córką wloką ciało męża na śmiesznie małych sankach. Ciało nie może się zmieścić , więc Salewiczowa trzyma nogi uniesione wysoko, a córka ciągnie. Ludzie biegają i wołają, aby uciekać, podczas gdy kobiety krzątają się przy zabitych. Męska ludność ucieka.

Wypuszczony przez Niemców sąsiad Szalewiczów postanawia wyjechać do Warszawy. Na dworcu pokazują mu kobietę, której zabito męża i syna, studenta politechniki. Innej matce zabito czterech synów. Nad jedną się „zlitowali” – spytali, którego z dwóch mają wziąć. Wybrali sami. Sąsiad w drodze spotkał dwóch braci z ostatnich dziesiątek już nierozstrzelanych. Opowiedzieli mu przebieg egzekucji. Skazańcom kazano iść w stronę plantu, przeszli tunelem aż na pole, gdzie stały karabiny maszynowe. Wydzielono dwudziestkę, kazano klęknąć i modlić się. Z dwu stron błysnęły reflektory ciężarówek i padła salwa. Potem dobijano. Przy ostatnich oszczędzonych ktoś powiedział: – Pan pułkownik daruje wam życie pod warunkiem pogrzebania zabitych. Niemcy odjechali. Z gromady trupów poderwał się nagle jakiś chłopak i jak oszalały pomknął w las. Potem wstał, chwiejąc się na nogach fryzjer i obłędnie pytał: – Proszę państwa, co ja mam robić, co ja mam robić? Miał w dwu miejscach przestrzelone plecy. Przy ciele weterynarza leżał zabity pies.

Pogrzebano zabitych równymi rzędami i postawiono na nich krzyże. Jest krzyży sto siedem, a na nich nazwiska i daty urodzenia – od czternastu do siedemdziesięciu sześciu lat.

Ci, których kochamy nigdy nas nie opuszczają.

Opracowanie
Wasza Jadwiga

Tekst ten napisałam w 2009 r., kiedy to rozpoczęłam prowadzenie bloga. Wiem, że nie wszyscy z Was wracają do tekstów wcześniejszych, archiwalnych,  dlatego dzisiaj publikuję go,  jako przypomnienie tamtych wojennych, okrutnych czasów, oraz pierwszej  egzekucji, która miała miejsce w Warszawie Wawrze. Była  początkiem najkrwawszej wojny w której zginęły miliony ludzi na całym świecie.

Stanisław Szalewicz ( dziadek mojego ślubnego) urodził się w Hołodziszkach, był synem Adolfa i Tekli z Jodków. W Archiwum Historycznym w Petersburgu pod numerem 951 z dnia 20 XI 1887 r. jest przechowywane świadectwo szlachectwa braci bliźniaków (brat Bronisław), a także wpis do księgi szlacheckiej z dnia 21 I 1888 r. pod numerem 431. Stanisław za ukończenie Konstantynowskiego Instytutu Mierniczego w Moskwie z tytułem „inżyniera mierniczego”. W roku 1900 otrzymał srebrny medal ufundowany z okazji koronacji Mikołaja II Romanowa z prawem do noszenia na wstędze orderu św. Andrzeja (order do dziś znajduje się w rodzinnych archiwaliach). Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ tylko dlatego mógł być zatrudniony jako starszy pomocnik pomiarowy z prawem do rangi urzędnika X klasy. Następnie pracował jako pomocnik geodety powiatowego guberni petersburskiej, później został geodetą powiatowym, czyli mierniczym w guberni petersburskiej. Jako wysokiej klasy fachowiec piął się po szczeblach kariery pracując również w Głównym Zarządzie Uwłaszczenia i Rolnictwa, kolejno w Ministerstwie Sprawiedliwości, a w roku 1919 występował jako starszy geodeta guberni wiackiej do spraw uwłaszczenia. Był lubiany przez współpracowników, a w ramach działalności społecznej prowadził chór w Wiatce.

Koniec pierwszej wojny światowej przyniósł możliwość powrotu do kraju, repatriacji polskich inżynierów oraz techników rozsianych w okresie zaborów po całym świecie. Powracający z emigracji inżynierowie założyli Koło Inżynierów Mierniczych przy Stowarzyszeniu Techników, w ramach którego organizowano trzyletnie kursy dla pomocników mierniczych. Jednym z wykładowców był prapradziadek Stanisław. Początkowo pracował jako mierniczy przysięgły w Białymstoku, a od 1934 roku był mianowanym radcą w Wydziale Rolnictwa i Reform Rolnych Urzędu Wojewódzkiego w Warszawie. Jego żona Maria (o której napiszę osobny wpis) wraz z dziećmi (Bronisławem i Heleną) oraz swoim ojcem wróciła do Warszawy w 1921 roku. Stanisław zajmował się do ostatniej chwili organizacją pociągów ewakuacyjnych z Rosji. Wrócił do niepodległej Polski dopiero w 1923 r. Stanisław i Maria nie zdecydowali się niestety na natychmiastową realizację czeku wszytego w palto swojego syna, sześcioletniego Bronisława i hiperinflacja polskiej waluty spowodowała, że cała „fortuna” przywieziona z Rosji w krótkim czasie była warta tyle, co paczka zapałek… Żona Maria pracowała jako dentystka, najpierw w męskim Gimnazjum Kazimierza Jakuba Kulwiecia założonym w 1918 r. w Warszawie przy Placu Trzech Krzyży 8 w kamienicy Naimskich i Jungów. Później prowadziła prywatną praktykę w Aninie. We wspomnieniach Zofii Górzyńskiej z domu Wojciechowskiej (stryjecznej wnuczki prezydenta Rzeczpospolitej Polski Stanisława Wojciechowskiego czytam: „Cała rodzina składała się z pięciu osób, bo oprócz pani Marii, pana Stanisława i ich dwojga dzieci była jeszcze pani Nisia – rezydentka, którą przywieźli ze sobą z Rosji. Obie panie jakby nie przystawały wyglądem do okresu lat trzydziestych. Ich ubiór, sposób uczesania i sposób bycia bardziej pasował do dziewiętnastowiecznego niż do dwudziestego wieku. Suknie długie, ciemne, bardzo skromne, uczesanie gładkie. Całość rodziny uzupełniały dwa psy – gryfon Buma i brązowy jamnik Żaba. Obydwa psy myśliwskie, bo pan Stanisław był zapalonym myśliwym. W mieszkaniu było sporo elementów mówiących o sukcesach myśliwskich pana Stanisława. W roku poprzedzającym wybuch wojny światowej cała rodzina przeprowadziła się do nowoczesnej willi w Nowym Aninie. Niestety nie wiedzieć, dlaczego (może nie za dobrze się czuli w tym domu) wrócili na stare pielesze. Niestety, po dwakroć niestety! Gdyby nie podjęli tej decyzji powrotu, pan Stanisław nie byłby zginął w wawerskiej egzekucji. Niemcy, bowiem tej pamiętnej nocy grudniowej – 26 XII 1939 roku nie doszli ( z łapanką i wyciąganiem mężczyzn w wieku od czternastu do siedemdziesięciu sześciu lat, z ich domów w odwecie za zabicie dwóch żołnierzy, którzy chcieli aresztować w wawerskiej kawiarni jakiegoś człowieka a ten ich zabił trzema strzałami z rewolweru) do Nowego Anina”.

Prapradziadek został zamordowany w masowej egzekucji w Wawrze koło Warszawy w dniu 27 XII 1939 r. Na placu między ulicami Błękitną i Spiżową rozstrzelano stu siedmiu mężczyzn. Egzekucję w Wawrze, jako pierwszy na zachodzie, opisał Melchior Wańkowicz. Nie widząc możliwości wydania swoich książek emigracyjnych w kraju, Melchior Wańkowicz włączał fragmenty poprzednio opublikowanych tekstów do nowych książek. I tak w wyborze reportaży zatytułowanym „Od Stołpców po Kair” ów wybitny pisarz umieścił fragmenty „Drogi do Urzędowa”. W tych fragmentach, mimo zaznaczenia, iż wszystkie nazwiska użyte w książce są fikcyjne, w rozdziale V pod tytułem „Anin” przy opisie aresztowania, Melchior Wańkowicz używa autentycznego nazwiska – Szalewicz. Relację o tragedii w Wawrze przekazał autorowi jeden z przedzierających się do Anglii pilotów, a przed wojną mieszkaniec Anina, Jan Barankiewicz.

Prapradziadek Stanisław został pochowany w Warszawie, na Cmentarzu Ofiar Wojny, przy ulicy Dębowej (później Śnieżki, a obecnie Kościuszkowców). Żona Maria zmarła w roku 1978.

Wnukom ku pamięci, a dorosłym ku przestrodze.

Wasza Jadwiga

Po opublikowaniu tego wpisu w dniu 5 Stycznia 2010 r mój mąż otrzymał lisyt z USA następujacej treści (publikuję bez korekty tekstu):

Andrzeju,

Chyba Ci wspominałem, że moja rodzina Barankiewiczów przyjaźniła się z Szalewiczami. Mój stryj Jan Barankiewicz ( starszy brat mojego ojca, urodzony w 1900 r.) był bardzo zaprzyjaźniony z Twoim dziadkiem i z Twoim Ojcem. W naszym albumie rodzinnym chyba są przedwojenne zdjęcia z Szalewiczami.

Zbrodnia Wawerska: znam z opowiadań rodziców, że mój stryj Jan po zabraniu z domu zakładników, trzymał się z Twoim dziadkiem Stanisławem cały czas. Obok siebie stanęli w szeregu nakazanym przez Niemców. Stryj był jednym z nielicznych, których nie rozstrzelano. Wypuszczono z rzędu kilku pierwszych z szeregu kończąc na moim stryju i kazano się wynosić. Stojący tuż obok jego przyjaciel  S. Szalewicz pozostał w szeregu. Stryj był przekonany że wnet i następną grupę z Szalewiczem rozpuszczą. Tak się jednak nie stało.

Jan Barankiewicz – stryj nie mógł znieść, że stracił bliskiego przyjaciela w tak okrutny sposób, a on się uratował i po miesiącu czy dwu opuścił Anin i z żona Ilze Barankiewicz ( Niemka)  i przez Jugoslawie, Bułgarię, Palestynę trafił do Erytrei, gdzie, jako cywilny pracownik brytyjskiego lotnictwa (RAFu) umarł po wojnie w czasie przyjęcia dyplomatycznego na anginę pectoris. Pilotem nie był, choć podobno dla przyjemności latał. Został pochowany na brytyjskim woskowym cmentarzu w Asmarze, jako jedyny albo jeden z nielicznych cywilów. Ciągle mam niezrealizowany plan, aby odwiedzić ten cmentarz i grób stryja.

Trochę o moim stryju i Zbrodni Wawerskiej można znaleźć w niedawno wydanej książce „Patent na życie”- Jarosława Abramowa-Newerlego, gdzie wymieniany jest Twój dziadek wyłącznie, jako Szalewicz. Mam też kartki pocztowe z 1940 roku wysyłane przez Jana i Ilze, w których jest prośba o przekazanie pozdrowień Szalewiczom.

Moj ojciec Wiktor dobrze znal Twojego ojca i pamiętam z dzieciństwa wiele wizyt, gdy z nim odwiedzałem Twój dom.

Tyle…

Pozdrowienia

Jerzy

Opowiadanie wg książki M.Wańkowicza „Od Stołpców do Kairu” opublikuję 27.12.2011 r.

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.