Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Wpisy oznaczone ‘Marzena Masiuk’

Marzena Masiuk i Kaśka Krasowska LKS Technik Głubczyce 1986 r

Marzena Masiuk i Kaśka Krasowska LKS Technik Głubczyce 1986 r

Treningi, zgrupowania nie tylko szkoleniowe na hali, ale też w górach, gdzie zawodnicy wspólnie z trenerem Borkiem przygotowywali się do kolejnego sezonu. Taki sposób przygotowań, godziny spędzane na hali trening indywidualny i ciężka praca a także ponad 147 dni zgrupowań szkoleniowych w roku, zaczęły dawać rezultaty. W dniach 31.01- 2.02 1986 R. w Koszalinie odbyły się Indywidualne Mistrzostwa Polski Seniorów Kaśka z Marzeną zdobyły w deblu brązowy medal. Pierwszy krok do wielkiej kariery. Młode zawodniczki nie były jeszcze w stanie dorównać swoim starszym koleżankom klubowym Bożenie Siemienic (Bąk) i Zosi Żółtańskiej(Drogomireckiej) oraz Bożenie Wojtkowskiej (Haracz) i Ewie Rusznicy (Wilman). W tych mistrzostwach zawodnicy LKS Technik Głubczyce zdobyli razem 15 medali.

od lewej Jadwiga Ślawska Szalewicz, Kaśka Krasowska, Ryszard Borek  spotkanie w ogrodach prezydenckiego Pałacu rok 1996 po IO Atlanta

od lewej Jadwiga Ślawska Szalewicz, Kaśka Krasowska, Ryszard Borek spotkanie w ogrodach prezydenckiego Pałacu rok 1996 po IO Atlanta

W 1987 r Polska organizowała po raz pierwszy w swojej króciutkiej historii (1977 rok założenia Polskiego Związku Badmintona) Mistrzostwa Europy Juniorów. W Mistrzostwach drużynowych wystąpiło 21 narodowych reprezentacji, w tym reprezentacja Polski w składzie: Grzegorz Świerczyna, Barbara Kulanty, Marek Bujak, Paweł Wasilewski, Marzena Masiuk, Katarzyna Krasowska, Beata Syta, Małgosia Kowina. W podanym składzie Polska wygrała 5: 0 z reprezentacją Francji i 5: 0 z reprezentacją Włoch. Nasza drużyna grała w III grupie i wygrała swój kolejny pojedynek z Belgią wynikiem 5: 0, tylko Basia Kulanty rozegrała trzysetowy trudny mecz wygrywając go w setach 2:1. I tak Polska zanotowała trzy zwycięstwa na koncie. Pięć godzin odpoczynku i nasza reprezentacja prowadzona przez trenerów Ryszarda Borka i Jerzego Szulińskiego i Leszka Jagodzińskiego stanęła na starcie grając z Islandią ( a nie jak przewidywano z Węgrami). Trudny mecz z Islandią wygraliśmy wynikiem

Igrzyska Olimpijskie Barcelona 1992 reprezentacja Polski w badmintonie, od lewej Bożena Wojtkowska Haracz, Beata Syta, Jacek Hankiewicz, kaśka Krasowska, Jadwiga Ślawska Szalewicz, Wioletta Wilk, Zhou Jun Ling, Bożena Siemieniec Bąk (klęczy)

Igrzyska Olimpijskie Barcelona 1992 reprezentacja Polski w badmintonie, od lewej Bożena Wojtkowska Haracz, Beata Syta, Jacek Hankiewicz, kaśka Krasowska, Jadwiga Ślawska Szalewicz, Wioletta Wilk, Zhou Jun Ling, Bożena Siemieniec Bąk (klęczy)

4:1. W polskiej reprezentacji swoje mecze wygrali: Grzegorz Świerczyna 2:1 Z Gunnarem Biorgvinssonem, Basia Kulanty z Gudrun Juliusdottir wynikiem 2:0, Marek Bujak/ Paweł Wasilewski- Bjorgvisson/ Arman Thorvaldson 0:2, Kaśka Krasowska/Marzena Masiuk –Asa Palsdottir/Juliusdottir 2:0 i Paweł Wasilewski/Marzena Masiuk – Thorvaldsson/Palsdottir wygrali 2:0.

I tak Polska wygrała grupę III, ale do awansu do drugiej szóstki drużyn kontynentu trzeba było rozegrać jeszcze jeden mecz barażowy w naszym wypadku z Finlandią. Do tej pory drużyna Finlandii przegrywała swoje pojedynki i wydawało się, że mecz ten będzie formalnością, ale tak się w sporcie nie dzieje. Finowie sięgnęli po posiłki i wcześniej aniżeli planowano przyleciał z Helsinek Pontus Jantti zawodnik nr 1 w drużynie fińskiej oraz faworyt w grach indywidualnych. Mecz był dla naszych zawodników bardzo trudny, bowiem dwa lata wcześniej wMistrzostwach Europy Juniorów rozgrywanych w Pressbaum Austria to właśnie Finowie wypchnęli nas do grupy trzeciej po przegranym pojedynku. Pamiętając tamtą porażkę i walcząc we własnej hali MERY drużyna starała się dać z siebie wszystko. Jednak trudno się gra w takiej sytuacji, gdy mecz decyduje o awansie do grupy wyższej. Pierwszy na kort wyszedł Grzegorz Świerczyna grając z Jyri Aalto. Grzesiek wygrał jeden set i jeden przegrał. W trzecim secie prowadził 10: 3, ale za chwilę zrobiło się już 11:4. I wtedy rozpoczął się dramat Świerczyny, który nie mógł znaleźć odpowiedniego rytmu gry, nagle mamy już niebezpieczną sytuację 11: 11, trener Borek ogromnie zdenerwowany na chwilę wychodzi z hali.  Grzesiek płaci frycowe za nie odebranie dwóch stosunkowo łatwych lotek, co podniosło na duchu przeciwnika, który wygrał mecz. Grzesiek musiał szybko dojść do siebie po przegranym pojedynku i wspólnie z kolegami żywiołowo dopingowali Basię Kulanty, która wygrała swój pojedynek z Niną Adolfsson. Stan meczu 1:1. Na korcie Pontus Jantti i Jyri Aalto – Polskę reprezentują Paweł Wasilewski/ Marek Bujak. Pierwszy set, wysoka koncentracja

Trener Jerzy Szuliński

Trener Jerzy Szuliński

polskich zawodników i szybka wygrana 15: 4, zaś w drugim secie błyskawicznie objęliśmy prowadzenie 13: 4, trzeba było jednak bardzo się nadenerwować, aby doczekać sukcesu polskiego debla, który wygrał 15:8.  Stan meczu 2:2.

Gra podwójna dziewcząt a na korcie Kaśka Krasowska/Marzena Masiuk. Czy nasze zawodniczki odeprą huraganowe ataki Finek, czy dadzą radę wygrać? Ten trzeci wyśniony punkt? Na hali pomimo kilku meczy wszystkie oczy skierowane na Polki. Nie wiadomo skąd znaleźli się widzowie. Hala MERY stosunkowo mała mieszcząca tylko trzy korty tenisowe i 300 miejsc na widowni nagle zapełniła się widzami w ilości około trzech tysięcy. Taka widownia nie zdarza się często. Trzeci pojedynek

Mistrzostwa Europy Juniorów 1987 reprezentacja Polski w składzie: Katarzyna Krasowska, Marzena Masiuk, Małgosia Kowina, Beata Syta, Paweł Wasilewski, Grzegorz Świerczyna, Marek Bujak, Andrzej Kołodyński, Roman Golinowski, Baśka Kulanty

Mistrzostwa Europy Juniorów 1987 reprezentacja Polski w składzie: Katarzyna Krasowska, Marzena Masiuk, Małgosia Kowina, Beata Syta, Paweł Wasilewski, Grzegorz Świerczyna, Marek Bujak, Andrzej Kołodyński, Roman Golinowski, Baśka Kulanty

rozpoczyna się, ja stoję na galerii trzęsąc się jak galareta. Boże spraw cud, wiesz ile lat pracowaliśmy, aby dźwignąć badminton, aby pokazać, że to sport olimpijski. Wygrana dałaby nam możliwość pozyskania większych pieniędzy z GKKFiT. Modlę się w duchu, trzymam kciuki, a łzy płyną mi po twarzy. Czy cud się zdarzy, czy młodziutkie zawodniczki dadzą radę? Wyobraźcie sobie ten mecz w tamtym dniu, w tamtych czasach, gdy tylko w hotelu życie wyglądało normalnie na śniadanie bułeczki, masło, dżem i szynka. Skąd ta szynka? W sklepach przecież nie ma nic, a my tu prowadzimy światowe życie! To prawda specjalne przydziały żywności dla dwóch hoteli otrzymaliśmy z Urzędu Miasta!

Obie panny Kaśka i Marzena wyszły na kort bardzo skoncentrowane, trenerzy rozmawiali z nimi dość długo w dniu poprzednim. Dziewczęta wiedziały jak należy grać, i oto cud się wydarza. Kaśka i Marzena po prostu zmiatają Finki z kortu w bardzo krótkich dwóch setach 15:4, 15:1. O Boże wygrywamy ten mecz, jak to możliwe, choć

Reprezentacja Polski otrzymała z rak Prezydenta EBU Stana Mitchella małe medale za wygrana grupę i awans do grupy wyższej

Reprezentacja Polski otrzymała z rak Prezydenta EBU Stana Mitchella małe medale za wygrana grupę i awans do grupy wyższej

bardzo chcieliśmy, byliśmy wszyscy bardzo zdenerwowani a tu wynik 3:1 i awans do drugiej szóstki Europy. W tej sytuacji gra mieszana była tylko „formalnością” Wasilewski/Masiuk wygrali ostatni pojedynek a cały mecz wygraliśmy wynikiem 4:1. Mało, kto spodziewał się takiego wyniku, choć my i trenerzy: Rysiek Borek, Jurek Szuliński i Leszek Jagodziński wierzyliśmy w ten sukces, ale, zawsze przecież jest jakieś, ale…. Jest sukces! Gratulacje i uściski, łzy i radość, ile dałabym, aby teraz jeszcze, choć raz przeżyć takie emocje. Awansowaliśmy do drugiej szóstki Europy. Taki był wtedy regulamin i mogliśmy tylko krok po kroku wspinać się po drabinie klasyfikacyjnej.

W roku 1987 I miejsce zdobyła Dania, która wygrała z Anglią wynikiem 4:1. Szwecja zajęła trzecie miejsce. W turnieju indywidualnym najdalej, bo do 1/8 finału doszła Kaśka Krasowska, zdobywając tym samym Puchar „Przeglądu Sportowego” dla najlepszej polskiej

Jerzy Szuliński w Chinach z trenerami ośrodka kadry prowincji Nanjing

Jerzy Szuliński w Chinach z trenerami ośrodka kadry prowincji Nanjing

zawodniczki. Wywiad przeprowadził Tomasz Jagodziński jeden z redaktorów w tej gazecie. Zresztą dzisiaj mogę wam zdradzić, że Tomek był naszym najwierniejszym kibicem i redaktorem, który jeździł w Polsce po wszystkich badmintonowych zawodach, był nie tylko dziennikarzem, ale również naszym ogromnym fanem. Dzisiaj Tomasz Jagodziński jest dyrektorem Muzeum Sportu i Turystyki w Warszawie, mieszczącym się w Centrum Olimpijskim. A ja ciągle pamiętam godziny spędzane w pociągu, bądź w samochodzie, gdy często jeździliśmy razem i dyskutowaliśmy na temat polskiego badmintona i tego, co jeszcze można zrobić, aby było lepiej, aby było więcej abyśmy rozwijali nasz ukochany sport.

W rozmowie Kaśki z Tomaszem Jagodzińskim redaktorem” Przeglądu

Józefina Ciurys Borek  (przed laty znakomita zawodniczka badmintona) Ryszard Borek i Zdzisława Szałagan

Józefina Ciurys Borek (przed laty znakomita zawodniczka badmintona) Ryszard Borek i Zdzisława Szałagan

Sportowego” odnotowałam taką wypowiedź: Do gry namówił mnie tato, gdy miałam 12 lat, jestem od dwóch lat zawodniczką LKS Technik Głubczyce, ćwicząc codziennie i to dwa razy dziennie, a nie jak w Zrywie cztery razy w tygodniu. Chodzę do III klasy liceum o profilu ogólnym. Plan lekcji jest „ustawiony” pod trening badmintonistów. Tylko w poniedziałki i piątki mamy godzinny trening przed pójściem do szkoły o 6.30 rano. Z nauką nie mam kłopotów, na półrocze były oceny różne, ale bez dwójki. Moje największe dotychczasowe sukcesy: dwa razy mistrzostwo Polski juniorek w singlu, i w deblu z Marzeną Masiuk, oraz srebrny medal w grze podwójnej oczywiście z Marzeną Masiuk na tegorocznych (1987) Indywidualnych Mistrzostwach Polski Seniorów. Tym ostatnim wynikiem zdobyłyśmy klasę mistrzowską. Co według ciebie zdecydowało, że przegrałaś swój pojedynek o wejście do ćwierćfinału z Jo Muggeridge? Była szybsza przy siatce, ale też i dokładniejsza. Ja w końcówce trochę się zdenerwowałam i posłałam lotkę w aut. Żałowałam, ale…

Polski Komitet Olimpijski stoja od lewej Andrzej Szalewicz, Kaśka Krasowska, Jadwiga Ślawska Szalewicz

Polski Komitet Olimpijski stoja od lewej Andrzej Szalewicz, Kaśka Krasowska, Jadwiga Ślawska Szalewicz

Twoje największe marzenie? Po maturze dostać się na Akademię Wychowania Fizycznego, na specjalizację trenerską z badmintona, a sportowe- w 1992 roku pojechać na Igrzyska Olimpijskie, wtedy będę miała dopiero 23 lata.

Kaśka zrealizowała swoje marzenia, brała udział w Igrzyskach Olimpijskich Barcelona 1992, Atlanta 1996, i Sidney 2000. W Atlancie zajęła miejsce 9-16, z którego jest dumna.

Na moje pytanie, co zrobiło na Tobie największe wrażenie sportowe? Odpowiedziała: Ceremonia Otwarcia Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie, kiedy usłyszeliśmy „Polonia” i przemarsz dookoła stadionu … kolana ugięły się pode mną. A drugie wrażenie, kiedy weszliśmy z panem Ryśkiem

Trener Katarzyna Krasowska z zawodnikami kadry Cypru

Trener Katarzyna Krasowska z zawodnikami kadry Cypru

(trenerem) w Atlancie na halę zawodów badmintonowych nieprzyzwyczajona do takich tłumów od początku gier eliminacyjnych zapytałam:, na co ci ludzie tutaj czekają?   (hi hi hi)

Kaśka ukończyła studia we Wrocławiu w roku 1998, z tytułem magistra i trenera II klasy. Ostatni raz startowała w reprezentacji Polski w roku 2001 w Mistrzostwach Świata w Sewilli, potem startowała aż do 2007 w mistrzostwach międzynarodowych Cypru.

Kaśka powiedz mi skąd ten Cypr? W sierpniu 2001 poleciałam na Cypr, klub Parnassos szukał zawodniczki, wysłał fax do Polskiego Związku Badmintona i pani Jadzia zadzwoniła do mnie czy może chcę skorzystać z tego zaproszenia, przesłała mi fax i prosiła o rozważenie tego pisma. Nigdy nie byłam na Cyprze, postanowiłam polecieć i zobaczyć, i tak zostałam, byłam zawodniczką w klubie w latach 2005-2013, w roku 2011 zostałam

od lewej Ryszard Borek reprezentantki Cypru w deblu oraz trener Katarzyna Krasowska  MEJ Lubin 2015

od lewej Ryszard Borek reprezentantki Cypru w deblu oraz trener Katarzyna Krasowska MEJ Lubin 2015

asystentka trenera indonezyjskiego Irwansyah, a obecnie od 2013 r jestem trenerem kadry (wszystkich kategorii wiekowych).Sama nauczyłam się języka greckiego z książki, ze słyszenia, pisałam karteczki z nazwami rzeczy, przylepiałam je i w ten sposób uczyłam się słówek. Cypr jest piękną wyspą, pogoda super, szczególnie w naszej zimie, piękne czyste plaże, woda w morzu przezroczysta, możliwości chodzenia po górach, nad morzem. Poza tym przypadła mi do gustu kuchnia cypryjska różnorodne świeże owoce, lokalna kuchnia souvla z mięsa baraniego lub drobiowego, ofto-kleftiko ( mięso baranie pieczone w specjalnym glinianym piecu) jadłam rzeczywiście pyszne, sałaty, ser feta, popularna soczewica.  Na zakończenie Kaśka podała nam przepis na najpyszniejszą na świecie soczewicę:

Namoczyć soczewice na noc, aby zmiękłą, ugotować w wodzie, w której

Kaśka i jej zawodnicy na treningu

Kaśka i jej zawodnicy na treningu

stała, dodać kostkę warzywna lub vegetę, na patelni rozgrzać oliwę z oliwek podsmażyć pokrojone piersi z kurczaka w kostkę obrać pomidora, pokroić poddusić, dodać cebulkę pokrojoną w kostkę, dusić podlewając wywarem z soczewicy, dodać soczewicę posolić do smaku popieprzyć . Najlepsza soczewica to ta ciemna!

Tyle Kaśka, a ja cieszę się, że znalazła swoje miejsce na świecie, gdzie żyje, pracuje i realizuje w dalszym ciągu swoje marzenia. Jej zawodniczki na Mistrzostwach Europy 2015 w Lubinie zdobyły w deblu miejsce 9-16. Długa droga przed nimi do wielkich sukcesów, ale znając Kaśkę wiem, że im nie

Kaśka Krasowska na Cyprze

Kaśka Krasowska na Cyprze

odpuści. Zresztą Kaśka współpracuje ciągle ze swoim trenerem Ryszardem Borkiem, który jest Jej dobrym duchem. Powodzenia Dziewczyno, powodzenia Kaśka, odkąd zabrakło Twoich Rodziców my z Ryśkiem ich zastępujemy i bardzo jesteśmy dumni z Ciebie Kobieto!

 

Codziennie wieczorem Renata i Koen oczekiwali na nasz powrót, aby otrzymać pełen raport z wydarzeń na hali. A było wiele do opowiadania. Hala Selatan jest ogromna. Czy widzieli państwo halę sportową mieszcząca 20 tysięcy widzów, na której brak było jakichkolwiek wolnych miejsc, a w przejściach stało następne ileś osób, co daje na parterze i na piętrze kolejne 6 tysięcy? Ja takiej widowni nie widziałam. Nie widziałam tego tłumu przed halą, tych setek stoisk na których można było kupować najtańsze koszulki bawełniane świata, na kilogramy, nie na sztuki, oczywiście z nadrukiem badmintonowy. Nie, nie są państwo w stanie wyobrazić sobie tej ilości sprzedawców, różnych gadżetów, koszulek, czapeczek i innych rzeczy, które były wtedy do nabycia. Indonezja, biedny kraj, gdzie tylko 25 milionów ludzi miało pracę, a populacja wynosiła 180 milionów. Fakt, klimat równikowy nie wymagał specjalnie ubiorów. Klapki, koszulka i spodnie cienkie z bawełny to wszystko  czego potrzeba. Jedno należy stwierdzić, w roku 1989 ryż był tani, koszt 1 kg wynosił około 500 rupii. Nie wiem oczywiście, ile należy zapłacić za kilogram ryżu dzisiaj, ale polityka państwa była taka, że na ryż każdego było stać. Oprócz tego warzywa, na każdym targu, na który jeździłyśmy z Renią, wybór warzyw był ogromny. Wiele takich jak w Polsce, a ile takich, których nazw nie znałam, nie mówiąc o tym, że widziałam je pierwszy raz w życiu. Któregoś dnia rano Renia zapowiedziała, że pojedziemy na targ w góry. Rano to nie jest rano w Europie. To jest bardzo rano, około 6 rano, zaraz po wschodzie słońca, które wstaje o 6.00 i o 18.00 zachodzi. Wtedy jest przyjemnie, nie ma upału i jazda nie jest tak męcząca. Pojechaliśmy do Puncaku, w góry. Im wyżej jechaliśmy, tym piękniejsze widoki były przed nami. Nie wiem, na jakiej wysokości w końcu się znaleźliśmy, ale rzeczywiście targ był wspaniały, warzywa świeżuteńkie, wielkie. Renia kupowała całymi wielkimi pękami. Tył samochodu był wypełniony po brzegi. Na koniec powiedziała, że teraz jedziemy do fabryki herbaty. To było niedaleko i żal byłby wielki gdybyśmy nie zobaczyli jak zbiera się herbatę na Jawie. Nie ma problemu, dla nas to jeszcze jedno wspaniałe doświadczenie. Graliśmy tego dnia po południu, więc nic nas nie zatrzymywało i spokojnie pojechaliśmy do Fabryki. No tak, tak naprawdę to z okna samochodu widziałam góry z pięknymi widokami pól z krzakami, a wśród tych krzaków uwijały się kobiety ubrane w sarongi, kolorowe jak ptaki, z koszami zawieszonymi na plecach. Zbierały listki herbaty z najwyższych partii krzewów. Renata stwierdziła, że one zbierają liście, z których będzie wyprodukowana najlepsza herbata. Postaliśmy, popatrzyliśmy i weszliśmy do hali, w której stały trzy ogromne stoły takie po 20 metrów długości każdy, i  szerokości 2 metrów każdy (oczywiście na oko). Na te stoły przynoszono zebrane liście. Kilka osób przeglądało je, czy są odpowiedniej wielkości, czy nie są zanieczyszczone. Ale jak mogły być zanieczyszczone, skoro my znajdowaliśmy się wysoko w górach, coś 1000 – 1200 metrów n.p.m, a w okolicy nie było żadnego przemysłu? Żadnego. Nic, tylko pola krzewów herbacianych. Po sprawdzeniu stoły ruszyły w ruch, a nad nimi dmuchawy plujące gorącym powietrzem. Hałas nie do opisania. Zanim dokonaliśmy zakupów, poczęstowano nas herbatą. Była wspaniała. Może fakt, że piliśmy ją na dworze, z widokiem na krzewy, na poranek, na unoszące się mgły nad krzewami herbacianymi sprawił, że była taka nadzwyczajna?  Proszę nie pytajcie mnie, jaka to była herbata i jakiej firmy. Nie pamiętam. Ale wiem, że nie była bardzo droga. Kupiliśmy tej w najlepszym gatunku po kilogramie. Renia kupiła dla siebie, ale też dla mamy i siostry. Tę miałam zabrać ze sobą, a wiadomo, limit wagi nie mógł być zbyt przekroczony. Powrót do domu, do piekła. Upał w Dżakarcie niemiłosierny. Ruch takoż, każdy jeździ jak chce i gdzie chce, nie bardzo używając kierunkowskazów za to bez przerwy używając klaksony. Harmider nie do opisania. Wstępujemy jeszcze do Centrum Handlowego Senayan. Nie, to nie takie centrum jak na Mokotowie, czy Promenada. To taki rodzaj wielkiej hali z tysiącem różnych stoisk. My szukamy cienkich koszulek t -shirtów na ten upał. I nagle stojąc na środku placu, nie wiem skąd  spada ogromny deszcz, ulewa trwa 40 minut. Nie ma się gdzie schować, kierowca odjechał, bo ma przyjechać dopiero za godzinę, lub półtorej, a deszcz leje. No to co myślę sobie, a niech leje. W końcu jesteśmy w tropiku, głowę umyję, a jak skończy padać to szybko wyschnę. Strumienie wody zamieniają się w rwąca rzekę, ja w klapkach typu „japonki” idąc po kolana ! w wodzie chlapię sobie na głowę. Zdejmuję więc moje obuwie i idę na bosaka. Nie bardzo się spieszymy, bo i po co. Niech leje. Wchodzimy na targowisko mokrzy do przysłowiowej „suchej nitki”, a raczej „mokrej nitki”. Jest bardzo ciepło i ubranie schnie w ekspresowym tempie. Robimy zakupy kilkanaście t-shirtów za dwa lub trzy dolary i szybko wracamy na zewnątrz, bo może jest już nasz kierowca. Jest! Przyjeżdżamy do domu jest 10.30, piękny, słoneczny dzień. Renia krzyczy do służby, aby wypakowywała warzywa, owoce i wszystko to co kupiliśmy. Przed domem stoi Sarini, kucharka i zrywa listki z płotu. Ja zadziwiona biegnę do Reni i mówię, słuchaj, Sarini na dworze skubie płot, o co chodzi? Liście zżółkły, choroba je dopadła, trzeba je oskubać, czy co? Porządki robi? O co chodzi? Nic, spokojnie – odpowiada Renia. Dzisiaj na obiad będzie „pager” po indonezyjsku ,po polsku znaczy płot! Acha! Płot, no dobrze ale dlaczego płot? Nie możemy jeść czegoś innego? Tyle warzyw kupiliśmy. Nie, płot jest pyszny i przypomina w smaku naszą zupę szczawiową. No nareszcie zrozumiałam, o co chodzi. U nas płot, to płot, tutaj płot jest do jedzenia. Niech będzie. Kilka razy jeszcze łapałam się na cudach, jakich tutaj doświadczałam. Oczywiście cuda te dla Indonezyjczyków cudami nie były, była to ich rzeczywistość, ich świat, gdzie wszystko miało swoje miejsce i nie było cudem. Tylko ja to tak nazywałam.

Wchodząc do domu powiedziałam do Reni: „Wiesz, ja jeszcze nigdy nie jadłam kokosu, nawet nie wiem, jak to wygląda”. I to była najprawdziwsza prawda. Przecież w Warszawie kokosy nie rosły, teraz można dostać owoc tej palmy na niektórych straganach na targu, ale w roku 1989? Nie, takich rzeczy jeszcze nie było. Mówiąc o tym zajęłam się przygotowaniem herbaty a przede wszystkim szybka kąpielą w swojej łazience, gdzie woda w cebrzyku akurat nadawała się do polewania, do schłodzenia rozgrzanego narastającym upałem ciała. Sarini podała nam herbatę i zapytała, co oprócz „pageru” będziemy jedli. Ja bez zastanowienia odpowiedziałam ryż i tempe, sos chili, lub czosnkowo- słodki. No i woda. Dużo wody. Wyjaśniam, co to jest tempe: są to placuszki smażone na oleju, placuszki z soi, po usmażeniu drobno pokrojone. Proste smaczne, a z ryżem ugotowanym na parze z dodanymi sosami, jakimi kto chce, potrawa na taki upał wystarczająca. W ogóle należy stwierdzić, że kuchnia indonezyjska jest prosta, smaczna, a ze względu na religię je się kurczaki, ale nie codziennie.  Mnie smakowało bardzo nasi-goreng, to znów ryż ugotowany al dente, odcedzony, odparowany.

 Na patelnię lejemy trochę oliwy, lub oleju, może być kilka kropli oleju sezamowego, dodajemy cebulkę drobno pokrojoną, sos sojowy słodki, sambal olek (można u nas dostać w supermarketach, tam gdzie są przyprawy kuchni azjatyckiej), sól do smaku. Smażysz, do tego na drugiej patelni smażysz szybko omlet z jajek z solą, pieprzem i szczypiorkiem, wymieszaj i wylej na patelnię, usmaż, przełóż na deskę pokrój w cienkie paseczki i ułóż na ugotowanym ryżu polej sosem. Półmisek, na którym podajemy nasi-goreng można udekorować świeżym ogórkiem, który jest skrobany widelcem, aby był bardziej ozdobny. (Ogórek obieramy, kroimy na cztery i z każdej ćwiartki z góry na dół jedziemy widelcem, aby uformowały się piękne ozdoby). Ta potrawa w wydaniu wykwintnym podawana była ze smażonymi obranymi krewetkami oraz z omletem, ale wydanie codzienne też było pyszne. Do ryżu Sarini podawała surówkę z kapusty pekińskiej lub jej odmiany z sosem popularnie nazywanym gado-gado. W skrócie gado-gado jest ostrym sosem orzechowym. Kapustę pekińską rwiemy na drobne kawałki, marchew obieramy, kroimy wzdłuż na cztery części i jeszcze w środku na pół, mamy teraz osiem słupków, które kroimy na zapałkę, wrzucamy na wrzątek i szybko blanszujemy. Kroimy świeży ogórek w kostkę, jajko na twardo też kroimy i w Indonezji mamy gotowy sos orzechowy, w Europie nie ma go, czasami można, (ale raczej nie) dostać orzech sprasowany w kostkę, który po rozpuszczeniu jest sosem orzechowym, ale czego nie można wymyśleć. Ja do gado- gado używam masło orzechowe, które w sklepach można dostać, po rozrobieniu w ciepłej wodzie dodaniu oleju, chili, usmażeniu na patelni z pokrojona trawą cytrynową mam już gotowy sos- tego nauczyła mnie Ibu Bożena – siostra Reni, która w Indonezji mieszkała kilka lat. Do porwanej kapusty pekińskiej dodajemy kiełki fasoli mung, pokrojony w kostkę pomidor oraz zielony groszek, może być z puszki, polewamy przygotowanym sosem gado-gado i potrawa gotowa.  Sarini była wytrawną kucharką, zaś jej mąż był nadwornym „praczem”. Codziennie raniutko przed świtem zabierał naszą „garderobę” do prania. Robił to skrupulatnie i wieczorem nasze ubrania leżały równo poukładane na łóżkach, były uprasowane, a że schły na słońcu to pięknie pachniały. Sarini nie znała języka polskiego, ale pracowała u Reni wiele lat, chyba 14, więc ze względu na dziewczynki i Renię wiele rozumiała. Następnego dnia rano była chyba 6, a może wcześniej, usłyszałam jakieś walenie nad głową, Zupełnie nie wiedziałam, co się stało. Wróciliśmy przecież z hali bardzo późno, więc nie spodziewałam się porannego budzenia. Pobiegłam do Reni, która już była na nogach, z niemym pytaniem, o co chodzi. Renia śmiejąc się mówi: „wczoraj Sarini usłyszała, że nie jadłaś jeszcze kokosu, więc Koko – jej syn, wlazł na drzewo i właśnie ścina dla nas kokosy! Cholera nie można się odezwać, bo już masz faceta na drzewie, a jakby w łóżku”. Uśmiałyśmy się obydwie. O dalszym spaniu nie było mowy, ale za to zobaczyłam, jak Koko rozbija kokos i wylewa z niego płyn do garnka. Sarini wygarnęła miąższ, ale nie cały, tylko to co można zjeść i dodała do płynu, który jest o dziwo przezroczysty. Wszystko zostało wstawione do lodówki, aby po schłodzeniu było dobre do picia.

Skoro o kokosie mowa, to podam jeszcze jeden przepis na kurczaka w kokosie, jakiego gotowała Sarini. Kurczak został pokrojony na drobne części, włożony do miski, wysmarowany czosnkiem i solą, zostawiony na kilka godzin, aby się zmacerował. Po kilku godzinach obsmażamy kurczaka na patelni na oliwie, przekładamy do garnka, zalewamy mlekiem kokosowym z puszki i na małym ogniu nasz kurczaczek pyrka się wolniutko. Gdy już jest miękki, podajemy go z ryżem ugotowanym na sypko z szafranem. Nie wiem czy wszystkie potrawy zapisałam w należytej kolejności, ale proszę mi uwierzyć, że w klimacie tropikalnym warzywa i owoce oraz trochę ryżu w zupełności wystarczą do życia. Ja powiem jeszcze, że wtedy właśnie nauczyłam się jeść papaję i przepadam za jej smakiem do dziś. Zdrowa, tania, świetna na żołądek, ale zjedzenie większej ilości powoduje kłopoty. W południe znowu ruszamy na halę. Jednocześnie Renia prosi o umówienie całej ekipy na wyjazd na sug, ponieważ zakupy w takim miejscu są dużą frajdą. Ponadto jest tam wiele ciekawych miejsc i dużo atrakcji dalekiego wschodu. Po uzgodnieniu z Ryszardem wszyscy jedziemy trzema samochodami na wielki bazar, czyli sug i zaczyna się zabawa. Dziewczyny wraz z Sitą i Devi oczywiście lądują przy torebkach z wężowej i krokodylowej skóry (wtedy nie obowiązywał jeszcze zakaz przywozu takich wyrobów) oraz takich samych butach. Panowie wraz z Koenem idą oglądać inną część bazaru. Ja, Andrzej i Renata idziemy do jej znajomego rzeźbiarza, który sprzedaje piękne produkty własnoręcznie wykonane. Oczywiście po długich targach, trwały może godzinę, przy herbacie, kilkukrotnym wychodzeniu ze sklepu, nabywam dwie rzeźby prawie za bezcen. Mam je do dzisiaj i są pięknym wspomnieniem z naszych podróży do Indonezji. Po zakupach czeka nas niespodzianka. Koen, jako głowa Rodziny, zaprasza nas wszystkich do domu na specjalnie dla nas przygotowaną kolację. Radość i ciekawość zarazem. Gry mamy za sobą, przed nami jeszcze jeden dzień wolnego, a więc takie miłe zaproszenie jest przyjęte z radością. Dojeżdżamy do domu późnym popołudniem, wszyscy chodzimy na bosaka, dziewczyny w moim pokoju myją się, chłopcy odświeżają w pokoju Andrzeja.  Do kolacji zasiadamy po turecku na podłodze w dużym pokoju na wielu rozłożonych poduszkach. Potrawy są porozstawiane na podłodze, kolorowe, bajkowe, już wiem, dlaczego Sarini dzisiaj mówiła, że jest koniec Ramadanu. Zawsze po 30 dniowym poście, zwanym w islamie Ramadan, jest wielka świąteczna kolacja, która oznajmi koniec tego miesięcznego postu. I choć Ramadanu nie było Sarini i Koko wraz ze wszystkimi przygotowywali uroczystą kolację łącznie z wyplatanymi z liści bananowca koszyczkami, w które wkładało się ryż i w takich sakiewkach gotowało. Ta jedna właśnie potrawa jest przygotowywana wyłącznie z okazji zakończenia Ramadanu, ale dzisiaj też jest. W domu Koena spotkały się dwie religie islam i katolicyzm, Koen pozostał przy swojej, Renia z dziewczynkami są katoliczkami. Jednak zwyczaje pozostają wspólne. Święta Bożego Narodzenia świętują wszyscy, le baran również świętują wszyscy no i zakończenie Ramadanu także świętują wszyscy. Niezwykle miło upływa nam wieczór. Koen siada do pianina, przyjeżdżają Jego dalsi i bliżsi krewni i dopiero wtedy rozpoczyna się prawdziwy koncert. My z Koenem śpiewamy polskie piosenki, a Jego Rodzina śpiewa indonezyjskie, gamelan im towarzyszy. Jest bardzo miło, radośnie, uroczyście. Na zakończenie wieczoru wręczamy wszystkim drobne upominki, aby przypominały o naszym tutaj pobycie. Rozmowom nie ma końca, chyba do 2.00 W nocy rozstajemy się z naszą ekipą, która zostaje odwieziona do hotelu. My jeszcze trochę rozmawiamy i w końcu idziemy spać. Pojutrze odlot do Warszawy. Często korzystałam z pomocy Reni i Koena i ich gościnności. Na miesięcznych stażach w najlepszym Ośrodku pod Jakartą ćwiczyli nasi zawodnicy, a spanie, spanie zawsze było u Renaty i Koena. Tak odbył swoją podróż i staż Darek Zięba (dzisiaj jeszcze świetny zawodnik, mąż Nadii Kostiuczyk dzisiaj Zięba), tak swój pobyt miała zorganizowany Kaśka Krasowska. W ten sposób Renia miała kontakt z krajem, a ja wiedziałam, że choć moi zawodnicy są wysłani daleko, będą w dobrych rękach, bo Renata nie pozwoli, aby im się cokolwiek złego przytrafiło.

10 sierpnia 2010 Renia zadzwoniła do mnie i powiedziała: Wiesz, dwie godziny temu zmarł Koen. Nie mam komu opowiedzieć o tym. Siostra na wakacjach, gdzieś w Polsce, nie mam nikogo, tylko Ciebie. Muszę o tym porozmawiać po polsku, nie umiem mego żalu wypowiedzieć po malajsku. Tylko po polsku, nie będę płakała. Chcę tylko  porozmawiać. Reniu, w imię naszej wieloletniej przyjaźni, mów, kochana, mów moja droga, moja przyjaciółko. Wiem, że to pomoże, Tobie i mnie”. Rozmawiałyśmy długo. Wiedziałam, że Koen był bardzo chory na cukrzycę. Przeszedł kilka operacji, bardzo cierpiał. Była przy nim  cała Jego Rodzina, dalsi i bliżsi krewni, pani Sari Loppies Dyrektor Zjednoczenia Producentów Produktów Zbożowych na Indonezję , siostrzenica Koena była wsparciem dla Reni, a on? On miał jedno wielkie marzenie: powrót do Polski, którą ukochał bardzo. Tu chciał pozostać do końca swoich dni i o tym tylko mówił, gdy był już bardzo bardzo chory.

Renia jego wierna piękna żona powiedziała:”… Kunuś musisz choć trochę wydobrzeć i wrócimy do Polski, do Warszawy na ul. Solidarności, tam gdzie do mnie przychodziłeś, tam gdzie opowiadałeś mi o Indonezji i o Dżakarcie oraz o swojej Rodzinie. Tam gdzie urodziły się nasze dziewczynki Sita i Devi… Kunuś,  musisz…” Ale Koen już tego nie usłyszał. Już nie mógł usłyszeć nic. Odszedł  od nas na zawsze z marzeniami o swojej drugiej Ojczyźnie.

Raden Mas Koenhendrarso  Soerjosoeharto,

Jego Wysokość Książe Koenhendrarso Soerjosoeharto.

O mojej Przyjaciółce Renacie, Jej Mężu, oraz o Reprezentacji Polski w Dżakarcie w roku 1989

biorącej udział w Mistrzostwach Świata „Sudirman Cup” opowiadała

Wasza Jadwiga

Zawody są w toku. Skończyliśmy rozgrywki drużynowe, które trwały cały tydzień. Zaczynamy turniej indywidualny. Losowanie już znamy.  Moja „mała” podopieczna przeżywa katusze. Oczy zapuchnięte, czerwone. Widzę, że nocami nie śpi. W końcu odbywam z nią długą rozmowę i mówię: „Kochana co ma być to będzie, jak już w końcu otrzymamy informacje, to będziemy się martwić. Teraz musimy się skupić na grze i na tym, aby jak najlepiej wypaść w zawodach indywidualnych”. Łatwo mówić, trudniej zrobić. Roger widząc mnie tylko się uśmiecha, ani on, ani nikt nie może nic zrobić. A ja? No cóż, jem tę żabę razem z Andrzejem i Ryśkiem, choć Ryszard ma na głowie gry indywidualne, treningi z zawodnikami, którzy zaczynają później, odprawy z sędzią głównym, czyli huk roboty, którą dzielimy  w miarę możliwości między siebie. Oprócz tego jest kongres, czyli Annual General Meeting, na który przyjeżdżają z całego świata  prezesi i sekretarze generalni poszczególnych związków badmintona. W owym czasie IBF liczyło około 110 członków dzisiaj liczy 170.

Nie pamiętam dokładnie całego Kongresu. Byłam zarówno przy ekipie jak i starałam się towarzyszyć prezesowi w najważniejszych spotkaniach robiąc notatki. Przyjazd wszystkich najważniejszych osób na Kongres to jedyna możliwość bezpośredniego spotkania oraz wymiany zdań dotyczących przyszłej współpracy. Kuluary Kongresu były zawsze najważniejsze, a ilość wypitych kaw, czy herbat była miarą sukcesów dyplomatycznych, gdyż wtedy można było spokojnie porozmawiać o konkretnych sprawa dotyczących trenerów i zawodników. Pamiętajmy, że Azja funkcjonuje zupełnie inaczej niż Europa. Tam spotkanie jest planowane z wyprzedzeniem, uzgodnione, konkretna godzina ustalona przed przylotem na drodze wymiany telexowej, spotkanie musi być przygotowane i ważne = korzystne dla obu stron. Stąd wiele godzin spędzałam na przygotowaniu trzech, czterech spotkań z przedstawicielami najważniejszych związków: CHRL, Indonezji, Korei Płd, czy też Japonii. No i jeszcze jedna ważna rzecz: Prezes Związku – Andrzej Szalewicz był osobą znaną w badmintonie ,a więc aranżowanie spotkań nie było zbyt uciążliwe. Z przedstawicielami państw europejskich spotykaliśmy się w hotelu, bądź przy śniadaniu, bądź na hali przy herbacie.  Robiliśmy zawsze następujące założenie: z każdych dużych zawodów musieliśmy wrócić z podpisanym planem współpracy z największymi związkami badmintona na minimum kolejny rok ,a najlepiej na dwa lata. W przypadku Chin pomagała nam Ambasada ChRL w Warszawie. Również po naszym pierwszym wyjeździe do Indonezji bardzo pomocna dla Polskiego Związku Badmintona była Ambasada Indonezji w Warszawie. Można powiedzieć, że byliśmy jej częstymi gośćmi, a jeden z Ambasadorów przez okres pobytu w Polsce zawsze brał udział w zawodach Międzynarodowych Mistrzostwach Polski, gdziekolwiek one były organizowane. Te kontakty  bardzo pomagały w codziennej pracy, ale też i w kontaktach ze związkiem na drodze dyplomatycznej.  Ale wracamy do Dżakarty.

Pamiętam, to był wtorek 6 dni po sławetnym badaniu. Jestem na hali- w pobliżu kortu na którym debel kobiet gra z zawodniczkami z Tajlandii. Hałas okropny, temperatura na hali w granicach 48 stopni Celsjusza bez klimatyzacji !!!!!!!!!! Nasze wygrały pierwszego seta. Ja cała rozkrzyczana, czerwona i cholernie zdenerwowana, no bo może wygramy choć raz, choć  pierwszy raz z Azjatkami?  Nie zauważyłam Rogera Johanssona, który podszedł przytrzymał mnie za łokieć i usłyszałam ciche, bardzo ciche: „… Jadwiga, don’t worry, everything is ok..” i ja, która wróciłam w tym momencie z dalekiej podróży: „… ok? Roger, Are you sure? Yes, I have got official information from Perth, your player is ok. The A probe is all right. Official information you are going to get very soon. Thank you Roger, thank you very much, indeed!…”

Cholera, cholera, cholera, krzyczę na cały głos, którego i tak nikt nie słyszy. Rzucam się na szyję Rogera, całuje go w policzek! O Matko Moja, o Matko wszystkich, o Boże , dziękuję, jesteśmy uratowani! Moje dziewczyny spoglądają na mnie, na boisku akurat jest przerwa pomiędzy pierwszym a drugim setem, tylko kilkadziesiąt sekund. Moja dziewczynka patrzy na mnie, a ja uśmiechnięta od ucha do ucha. Zrozumiała! Już wie! Jest dobrze. Dzięki. Komu ja właściwie dziękuję?  Jej, sobie, Bogu, komu? Wszystko jedno, wszystkim.

Po meczu podchodzi do mnie moje dziecko, moja zawodniczka, moje siedem dni nieszczęść wszelakich, nic nie mówimy, tylko ona płacze w moich ramionach. „No już nic, no już dobrze, córcia, już dobrze. Wiesz, że przeżywałam to razem z tobą, ale Ty tego nie wiesz, przecież Ty nie wiesz, że ja już nawet szukałam nowej pracy, nie tylko dla siebie ale i dla Ryśka. A drużyna ? Przecież byliśmy już w mojej głowie zdyskwalifikowani  …”.

Dopiero długo po powrocie do kraju spotkałam się z Piotrem A. sędzią, naszym znakomitym chemikiem pracownikiem naukowym na Uniwersytecie w Poznaniu. Wtedy to Piotr mi wytłumaczył dokładnie, jak to było możliwe, że próbka A, pewnie i B była w porządku. Otóż, proszek z kogutkiem lub z krzyżykiem zawierał wówczas takie składniki chemiczne, które po maksimum 48 godzinach były usuwane z organizmu. Powiedział również, że klimat tropikalny, temperatura, picie wody, aby nie odwodnić organizmu, bardzo duże pocenie spowodowały szybkie usunięcie tego specyfiku z organizmu, założył ,że w ciągu 36 godzin już nie było po nim śladu. Tylko ani ja ani nikt tego w Dżakarcie wtedy nie wiedział! Przecież nie było telefonów komórkowych, aby zadzwonić, zapytać, wyjaśnić!  Jedno jest pewne, zdarzenie to odnotowała cała ekipa w swojej pamięci i w kolejnych latach nie słyszałam, aby ktokolwiek cokolwiek brał na ból głowy lub na inne dolegliwości, jeżeli zachodziła taka potrzeba moi zawodnicy chodzili do lekarza z listą leków i substancji zakazanych. Nauczkę mieli wszyscy na bardzo długie lata. Swoją drogą muszę powiedzieć, że w całym światowym badmintonie odnotowano tylko jeden przypadek  użycia substancji niedozwolonej. Jak to się mówi specyfika dyscypliny, nie można brać środków dopingowych w dyscyplinie, w której wychodzisz na kort i spędzasz na nim średnio 20 do 40 minut (obecnie), a kiedyś nawet i 90 minut, bo tyle trwał najdłuższy mecz o tytuł mistrza świata w 1983 r. w Kopenhadze pomiędzy Liem Swee King a Icukiem Sugiarto. Zresztą ten mecz był tak dobry szkoleniowo, że wiele pokoleń zawodników  na nim szkolono. W mojej bibliotece video jest do dzisiaj, i pomimo tego, że byłam na wszystkich mistrzostwach świata od 1983 nie widziałam takiego perfekcyjnego jak ten.

Wracając do substancji zabronionych. Nie ma takiej, która mogłaby działać w dyscyplinie badminton przez taki czas, i dzięki Bogu, że nie ma. Dlatego tylko ciężka praca, trening, technika, taktyka oraz gra z najlepszymi zawodnikami świata mogą dać efekty. Tak… w roku 1989 sukcesów nie odnieśliśmy. Ale był to jeden z etapów w szkoleniu, w zdobywaniu wiedzy, w drodze ku mistrzostwu.

Dopiero w roku 2010 podczas zawodów Djarum Indonesia Open Super Series Grand Slam 2010, które odbyły się w Dżakarcie prawie w tym samym terminie 22-27.06, polski mixt Robert Mateusiak/Nadia Zięba (Kostiuczyk) zdobyli złoty medal w grze mieszanej. Można powiedzieć w jaskini lwa, w Azji w turnieju z pulą nagród 250.000 $ , ile to lat po naszym wyjeździe ?

Tak 21 lat później. Oczywiście zarówno Nadia jak i Robert wygrywali już silne turnieje, ale ten indonezyjski sukces był bardzo wiele mówiący, przynajmniej dla mnie, Ryszarda i Andrzeja. Trzeba było od 1989 r.  jeszcze dwa razy wymienić skład reprezentacji, trzeba było jeszcze zestawić ten mixt w roku 2004, ułatwić im pracę, wyjazdy, aby w końcu sięgnąć po złoto. Tak, ale my już starzy, ciągle zakochani w badmintonie, patrzymy na to od kilku lat, jako najwierniejsi widzowie, wracający wspomnieniami do wszystkich zdarzeń, jakie po drodze należało pokonać, aby wygrać złoto w Dżakarcie. Przecież ten sukces powstawał latami, a nie w ciągu jednego czy trzech lat…

Cdn.

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.