Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Wpisy oznaczone ‘herbata jaśminowa’

1 – 17 stycznia 1986 r.   

Na lotnisko jedziemy samochodem Andrzeja o 7.30. Mam 3 duże i dwie podręczne torby. Po drodze zabieramy Zbyszka, który zabierze mój samochód wraz z dowodem rejestracyjnym i odstawi na parking. Odprawa bagażowa dwunastoosobowej ekipy: 9 zawodników, trener R. Borek, J. Szuliński, Prezes, i ja. Mamy 211 kg nadbagażu. Załatwiam formalności oraz wykupuję nadbagaż na powrót. Jeszcze tylko formalności paszportowo-celne i za chwilę siedzimy na starym lotnisku Okęcie – na hali odlotów, bo nasz lot znacznie opóźniony, ale ile, nie wiadomo. Na lotnisku nikt nie pracuje. Siedzimy wszyscy: stewardessy siedzą, my też, w Pewexie nie ma żywej duszy. O 10.00 otwierają restaurację, więc idziemy na śniadanie. Potem znowu wracamy, coś tam pijemy i już jest 14.00. Dają nam obiad. A o 15.00 odlot do Moskwy, w której lądujemy o dziewiętnastej. W Moskwie wszystko idzie sprawnie i już po godzinie jesteśmy po odprawie i pijemy szampana. Czekamy na samolot z Helsinek, a właściwie na pasażerów i tak to trwa do jedenastej wieczorem. I o dziwo w końcu odlatujemy. Przed nami prawie osiem godzin lotu. Wchodzimy ostro na naszą wysokość, dziewczyny są bardzo zmęczone i od razu zasypiają. Trenerzy wyglądają przez okno. Po godzinie stewardessy serwują wodę i soki za darmo, a alkohol za pieniądze. Na kolację kurczak. Już drugi w dniu dzisiejszym i niestety nie jest to danie dla mnie. Lecę do toalety. I tak kilkanaście razy. Po herbacie mogę zasnąć. Śpię na dwóch fotelach. Samolot leci równo, ale jak pomyślę, że pode mną nie ma nic, to znowu mi niedobrze. Więc nie myślę. O piątej z minutami, czyli o trzeciej naszego czasu, podają śniadanie, dla mnie tylko kawa, bo lubię, jedzenie omijam szerokim łukiem. Lądowanie dobre, tylko buja. Jest 3 stycznia 1986 r. Stewardesa rozdaje deklaracje zdrowia i celne. Wypisuję i oddaję, aby wszyscy mogli prawidłowo wypełnić swoje druki. Niektórzy tak się zapędzają , że przepisują moje stanowisko pracy – sekretarz generalny. Fajnie, sami się z tego śmieją. Jest dwunasta czasu chińskiego, a piąta rano czasu polskiego, lądujemy i za dwadzieścia minut witamy się z naszymi gospodarzami. Jest Pani Lu Shengrong – Madame Lu, późniejsza Pani Prezydent Międzynarodowej Federacji Badmintona i Shi Pin – czyli Jola, nasza tłumaczka, Chinka, pracowniczka Radia Pekin, która świetnie zna język polski. Jemy obiad, taki europejsko-chiński i jednogłośnie stwierdzamy, że od wieczora jemy tylko chińską kuchnię. Do hotelu Yan JIN jedziemy autobusem. Szybkie zakwaterowanie, jeszcze szybsza kąpiel i od pierwszy dzień zakazane miasto (Imperial Palace) cała polska reprezentacja w badmintonie 1986razu ruszamy do Pałacu Cesarskiego. Imperial Palace.  Pałac ogromny, piękny, robi wrażenie, kilkaset budynków, ponad 9000 komnat. Wspaniały: czerwień i złoto, pagody. Wszyscy myślą o tym samym – czy rzeczywiście tu jesteśmy? Wracamy do cieplutkiego hotelu. Kupuję mapę Chin, Pekinu – Beijng, a o siódmej kolacja, wszyscy mają zabawę, bo jemy po raz pierwszy w życiu pałeczkami. Nikt z nas nie umie się nimi posługiwać, dlatego jest zabawnie. Wszyscy cieszą się jak dzieci jedząc bardzo dobre dania kuchni chińskiej. Po kolacji szybko spać, za oknem monsunowy wiatr, a raczej wietrzysko. Można powiedzieć, że wszyscy zasypiamy na stojąco, bo to już dwie doby na nogach, a zawodnicy przecież jechali do Warszawy z całej Polski.  Pobudka o siódmej rano. Mieszkamy w hotelu średniej kategorii, tapczany, w pokojach ciepło, łazienka, a w niej karaluchy – trzeba będzie się przyzwyczaić. Na stoliku w pokoju stoi wielki termos z gorąca wodą, filiżanki z chińskiej porcelany i herbata jaśminowa. Zaparzam i od razu lepiej. Po śniadaniu wyjeżdżamy na lotnisko. Po drodze wstępujemy do sklepu, kupujemy zeszyty (wszyscy chcą prowadzić dzienniki podróży). Wiatr ogromny, sypie piaskiem. Ludzie chodzą w specjalnych maskach z szalami owiniętymi dookoła głowy. Jeszcze wczoraj wywoływało to uśmiech, dzisiaj rozumiemy dlaczego. Na ulicach ogromny ruch, wszędzie rowery, rowery, rowery i rzeka ludzi. Zresztą ludzi jest dużo i wszędzie. Na lotnisku, w restauracji, na ulicy. Ubrani bardzo skromnie, ale ciepło. Spódnicę noszę tylko ja. Wszyscy w spodniach i w kurtkach prawie jednakowych, najczęściej zielonych, pikowanych. Czekamy na odlot naszego samolotu, więc możemy się trochę porozglądać. Podczas obiadu Shi Pin przedstawia nam plan podróży: Z Pekinu (Beijing) lecimy do Guiyang – stolicy prowincji Guizhou, stąd do Chengdu,  stolicy prowincji Sychuan, następnie do Wuhan, stolicy prowincji Hubei i do Czangsha – stolicy prowincji Hunan. Zapowiada się długa wyprawa, przygoda sportowa w sercu światowej szkoły badmintona. Obiad w restauracji jest bardzo smaczny. Składa się z przystawek: zimnego mięsa pokrojonego w cieniutkie plasterki, grzybków, słodkiej kiełbasy, ryżu, pędów czosnku z bambusem i mięsem, pysznej ryby na słodko, kalafiora z grzybkami i sosem, krewetek z pędami bambusa w sosie.  Lot opóźniony o cztery godziny. Samolot Ił 18 – lot dobry i pierwsze 1600 km za nami. Na lotnisku witają nas osobistości lokalnych władz: szef badmintona, kilka osób z Miejskiego Komitetu Kultury Fizycznej, mecz P-Chrli prasa. Nasz Prezes ma dużo roboty, wywiady, zdjęcia, herbata powitalna na lotnisku, pytania, i w końcu lądujemy w hotelu. Jest 40 minut po północy. Jemy kolację. O ósmej Rysiek budzi nas wszystkich (ja śpię, bo wzięłam coś na sen). Quiyang jest piękną prowincją z kopalnią węgla kamiennego. Występuje tu roślinność tropikalna. Jest dość ciepło, bo plus dwa stopnie. Podczas śniadania ustalamy plan na następne kilka dni: od 4.01 do 7.01 posiłki, godziny treningów, w czasie wolnym trochę zwiedzania. 6 stycznia o 19.00 pierwszy mecz Polski z reprezentacją Prowincji Quiyang. Jako szef organizacyjny uczę się kilku słów po chińsku: nihao – dzień dobry, sie, sie – dziękuję, tui buci – przepraszam, ho ho – dobrze, mei kłen szi – nie szkodzi, hłen fa czio –zmiana, mał czio – badminton, czung ło – Chiny, koi koi – można, taja – słońce, czange – śpiewać, łomen dzo – idziemy, la shu shin – dziadek zdrowia, czin cuo – proszę siadać. Pierwsze śniadanie w Quiynag nas rozczarowuje, ponieważ gospodarze chcąc nas ugościć,  podają europejski powitanie Jadwiga Ślawska sekr.gen PZBadposiłek. Wiemy, że oni takiego śniadania nie jedzą – jak to powiedziała Shi Pin – takie śniadanie jedzą w Mongolii. No cóż, ok, więc dziękując serdecznie za ukłon w stronę Europy prosimy za pośrednictwem Shi Pin o serwowanie nam typowo chińskich posiłków. Wywołujemy ogólne zdziwienie, ale przyjęte z aplauzem. Tym razem jedziemy do hotelu zabrać nasz sprzęt sportowy i jazda na halę, ale tu niespodzianka. Czeka na nas herbata, i nie ma mowy o tym, aby jej nie wypić. Nie chcemy być niegrzeczni, wypijamy i szybko na halę. Kolejna niespodzianka. Na hali zimno, gorzej niż na dworze. Rysiek Borek prowadzi trening, notuje Jurek Szuliński, no i ja. Jest prasa i telewizja. Pod trybunami siedzą chińscy trenerzy, organizatorzy, dyrektor turnieju, zastępca i pracownik. Biorąc pod uwagę wcześniej spotkanych pięciu organizatorów i szefa, który nimi dowodzi, grupa liczy tyle osób, ile u nas pracuje przy organizacji międzynarodowych mistrzostw Polski, ogromnego turnieju z udziałem 31 państw z całego świata. No i refleksja… ich jest więcej niż nas w Polsce i to ile razy! Stolica Quiyang liczy 1,5 miliona ludzi, a cała prowincja około 110 milionów. W porównaniu do Polski liczącej wtedy 37 milionów i Warszawy 1,5 miliona ludzi. Program meczu na dwóch kortach ustala osiem osób: na korcie pierwszym gramy grę pojedynczą mężczyzn, kobiet, grę podwójną mężczyzn i mieszaną, a na korcie drugim: grę pojedynczą kobiet, mężczyzn, podwójną kobiet i podwójną mężczyzn.  

Po treningu jedziemy do hotelu i stamtąd na obiad. Ba, nawet jest to fajne, ponieważ ciągle jeździmy przez całe miasto i mamy dodatkowo wspaniałą wycieczkę. Miasto typowo azjatyckie, małe sklepiki, tłumy ludzi, tysiące rowerów, riksz, wózków ciągniętych przez ludzi. Właściwie bieda, i to duża. Moda raczej nie istnieje, nosi się to co w sklepie, zaś w sklepie jest wszystko, ale przecież to jest Azja i to rok 1986. My jesteśmy pierwszą sportową delegacją z Europy w tym mieście – należy dodać pierwszą po zakończeniu rewolucji kulturalnej. Wracając do mody. Zestawienie zielonego z purpurą to norma, a do tego zielony płaszcz, wszystkie kobiety noszą spodnie, tylko latem sukienki. Robimy zdjęcia, dużo zdjęć, brakuje nam filmów i coraz to kupujemy nowe. Zdjęcia pod palmami, zdjęcia na ścieżce zdrowia – ja ją tak nazwałam, gdyż był to park z górami, schodami i mnóstwem zakrętów. Idziemy do góry, po drodze mijamy pagody, pawilony, znowu zdjęcia. Wreszcie koniec wspinaczki – w palcie i ciepłych butach – bardzo niewygodnie, ale za to na górze na wysokości, nie wiem jakiej, w każdym bądź razie bardzo wysoko stoi Świątynia Wielka i Szczęśliwa (szczęśliwa chyba dla tych, którzy tu dotarli!). Oglądamy salę Buddy, wystawę drzewek bonzai, kilka zdjęć i idziemy dalej. Ja już siedzę w samochodzie i spisuję dania obiadowe, które Jola – Shi Pin mi dyktuje. A więc: ryż rozmaitości, mięso w łodygach selera, mięso z marchewką i kalafiorem, ryba smażona w sosie, kurczak w sosie specjalnym smażony w oleju, zupa jarzynowa, mandarynki prawie prosto z drzewa, bo jest właśnie sezon na świeże, pyszne i bardzo soczyste. Cała ekipa idzie jeszcze wyżej, oglądać krajobraz miasta. Ja mam dość. W życiu nie lubiłam gór i nie polubię ich już nigdy (na treningach wysokogórskich wiele lat temu, trenując swój sport, przebiegłam nasze Tatry, widząc co najwyżej stopy koleżanki biegnącej przede mną i to mi wystarczy do końca moich dni). Z góry podobno krajobraz miasta jest zupełnie inny. Widać tylko ogromne bloki i nowoczesne miasto. 

cdn

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.