Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Archiwum kategorii ‘Opowiadania’

Zespół Pałacowy Carskie Sioło

Zespół Pałacowy Carskie Sioło

Carskoje Sieło tak właściwie nazywa się ten piękny zespół pałacowy, który oglądaliśmy w 1989 r. Podjechaliśmy pod główną bramę, pięknie odnowiona przedstawiała symbol cara Rosji. Wszystko wydawało się w najlepszych porządku, dopóki, dopóty nie weszliśmy na teren zespołu pałacowego. Ta piękna rezydencja w stylu baroku była nie do zwiedzania. Zrujnowana w czasie wojny stała się obiektem ( Armia Czerwona nie zdążyła rozbroić dwóch ładunków wybuchowych zainstalowanych przez Niemców, jeden z nich wybuchł w dniu 3.02.1944 r. a drugi tydzień po wycofaniu się Niemców), w którym trwały prace budowlane, bo naprawdę nie można było tego nazwać konserwatorskimi. I cóż z tego, że front był odmalowany w kolorze niebieskim, okna pomalowane na biało wraz z wszelkimi przystrojeniami wertykalnymi? Nie mogłam uwierzyć w to co widzę!!! Byłam tak bardzo przygnębiona, wydawało mi się że z daleka widzę wspaniały pałac lśniący swoim bogactwem a tu część jednej oficyny z zewnątrz odmalowana a wewnątrz ruina! Pałac sprawiał przygnębiające wrażenie.

Carskie Sioło, stąd rozpoczęliśmy oglądanie pozostałości pałacu

Carskie Sioło, stąd rozpoczęliśmy oglądanie pozostałości pałacu

Kompleks pałacowy założono w XVIII wieku w niewielkiej odległości 25 km od St Petersburga. Założycielką była Katarzyna I, która ziemię dostała od swojego przyszłego męża Cara Piotra I w roku 1706. To ona założyła pałac Jektateriński w najpiękniejszym stylu rosyjskiego baroku, później został on wzbogacony przez wiele innych obiektów położonych wokół. Caryca Katarzyna wybudowała małą drewnianą cerkiewkę w miejscu w którym obecnie stoi Wielki Pałac.

Za czasów rządów Carycy Elżbiety pałac gruntownie przebudowano, powiększono o dwie galerię łaczące go z sąsiednimi budynkami. Po śmierci architekta Zemkova dalsze prace powierzono architektowi Rastrellemu, który zmienił rezydencję w jedną całość. Pałac otrzymał jedna fasadę o długości 300 metrów z rzędem okien a lekkość uzyskał poprzez elementy wertykalne kolumny i atlasy. Zastosował też kolory niebieski, błękitny i złoty szczególnie dominujący w posągach.

Katarzyna II upiększyła zespół pałacowy w modnym stylu klasycystycznym, prace nadzorował architekt szkocki Cameron.

Historia jest prześmiewcą czasów, w tym pięknym zespole pałacowym przetrzymywano rodzinę Cara Mikołaja II, po aresztowaniu go przez Rząd Tymczasowy, przed wywiezieniem do Jekaterinburga na Syberii. ( O tej wycieczce i o tym co tam się działo napiszę w innym poście, bo nie wszyscy wiedzą jak skończył życie Car Mikołaj II wraz ze swoja rodziną i dlaczego Jekaterinburg i Cerkiew Na krwi jest tak interesujaca!).

Jak już wspomniałam Carskie Sioło zostało zniszczone podczas wycofywania się Niemców, dosłownie tuż przed wyzwoleniem tych terenów ( zabrakło tygodnia). W gruzach legły Pałace Katarzyny i Aleksandra.

zrekonstruowana Bursztynowa Komnata na trzechsetlecie St.Petersburga

zrekonstruowana Bursztynowa Komnata na trzechsetlecie St.Petersburga

I w takim prawie zupełnie zdewastowanym stanie zobaczyliśmy ten piękny pałacowy kompleks w 1989 r. Wokół odnowionej fasady leżały elementy budowlane, trawnika nie było, żadnego ogrodu wokół, walający się gruz dawały wyobrażenie co tu było i jak teraz wygląda. Zaniemówiłam. Przygotowując ten wpis nie wiem po raz który oglądam dvd, które kilka lat temu zostało nagrane z taśm vhs. Nie słyszę mojego komentarza, który zawsze dodawałam kręcąc poszczególne etapy wycieczki. Cisza w kamerze nawet teraz mnie poraziła. Nie mogłam wyksztusić słowa.

Przygotowując się do tej eskapady przeczytałam wiele albumów, niektóre kupowałam podczas różnych zagranicznych wojaży po Europie. Wiedzieliśmy, że tutaj znajdowała się Burtsztynowa Komnata oraz zaprojektowana przez Rastrellego  sala balowa sławna na całą Europę. 900 metrów kwadratowych w szkle, lustrach i kinkietach 696 lampach, które wieczorem błyszczały i nadawały  efekt nieograniczonej przestrzeni. Plafon pokryty freskami. W wystroju dominowała biel i złoto! Ale wtedy tego piękna nie zobaczyliśmy, nie było wspaniałej sali balowej, nie było Bursztynowej Komnaty, byli za to ludzie, którzy tego ranka w milczeniu szli do pałacu, pewnie do pracy.

sala balowa

sala balowa

Bursztynowa Komnata, zaginiona w czasie II wojny światowej to do dziś symbol niedostępnej wielkości rodziny Romanowów. W 1701 roku wielbiciel sztuki Fryderyk I Hohenzollern rozkazał skonstruować komnatę, której ściany miały być w całości pokryte bursztynem. To zadanie wykonał  architekt  Andreas Schluter z Gdańska. Sala ta miała zdobić Pałac Charlottenburg, jednak ukończono ją tuż przed śmiercią Fryderyka I. Jego następca Fryderyk Wilhelm I miał niewiele wspólnego ze sztuką. Władca nakazał wysłać komnatę w prezencie carowi Piotrowi I, jako dar dyplomatyczny. Dopiero caryca Elżbieta wykorzystała prezent i umieściła komnatę  najpierw w Pałacu Zimowym, a następnie przeniesiono ją do Carskiego Sioła, gdzie pozostała do II wojny światowej. W 1941 roku Niemcy wywieźli komnatę, która po wojnie zaginęła. Dziś w pałacu znajduje się rekonstrukcja stworzona na trzechsetną rocznicę założenia Petersburga.

Odrębnym wspaniałym elementem zespołu pałacowego jest ogród a właściwie trzy ogrody: francuski z cisami, grabami i bukszpanami, angielski  70 hektarowy park krajobrazowy i trzeci wokół, w pobliżu Pałacu Aleksandryjskiego który był zbudowany dla wnuka Katarzyny II Aleksandra Pawłowicza.

Pałac Katarzyny połączono z budynkiem liceum carskosielskiego w 1811. Do tego liceum uczęszczały dzieci znamienitych rodów szlacheckich w tym Puszkin, Szczedrin i Gorczakow. Z biegiem lat w 1848 r Liceum przeniesiono do Petersburga a w 1918 roku zlikwidowano.

Nie widzieliśmy pomnika Puszkina, ustawionego przed frontem Liceum, nie było go. Z Internetu wiem, że obecnie stoi w tym samym miejscu co przed laty.

Nasze zwiedzanie nie trwało długo, ot kilkadziesiąt minut zajęło nam obejście pałacu i budynków wokół. W zasadzie nie rozmawialiśmy, jedynym komentarzem była wymowna cisza.

CDN

wykorzystałam zdjęcia z Internetu, kręcąc film używałam  kamerę Philipsa VHS ciężką 5,5 kilogramową nie mogłam wykonywać fotografii

Zosia moja chrzestna córka

Zosia moja chrzestna córka

Moja siostra cioteczna Zosia, córka ciotki Jadzi była ładną miłą dziewczyną młodsza ode mnie, urodziła się w 1955 r. Zawsze wydawała mi się trochę za cicha i za spokojna, ale wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że Zosia ma ciężką wadę serca. Oczywiście nasza babunia opiekowała się Zosią najlepiej jak umiała, ale Zosia i tak nie była nigdy żywym srebrem, powolutku snuła się po gospodarstwie, zaś jej matka zawsze zrzędziła, że jej córka nie jest dość robotna. Kilka lat później, gdy Zosia chodziła już do szkoły podstawowej nagle zemdlała w klasie, zrobił się szum, ktoś dał znać babci, Jadzia zaprzęgła furmankę i pojechała po córkę do szkoły, ale jej nie zastała w klasie. Wychowawczyni wezwała karetkę, która po godzinie dotarła do szkoły, badania wykazały, że serce Zosi nie pracuje prawidłowo. Postanowiono zabrać ją do szpitala do Ostrowca Świętokrzyskiego.

Następnego dnia Jadzia spotkała się z lekarzem prowadzącym. To co usłyszała nie było optymistyczne. Od tej pory moja siostra była pod szczególną opieką szpitalnych kardiologów. Po dwóch czy trzech tygodniach postawiono diagnozę, stwierdzając, że jest jeden lekarz w Warszawie, profesor Manteuffel kardiochirurg, znakomity specjalista, który mógłby pomóc.

Był rok 1968.

Miałam zaledwie dwadzieścia trzy lata, gdy ciotka Jadzia zadzwoniła i powiedziała, że Zosia ma skierowanie do szpitala do Warszawy, i musi być tam przyjęta w celu zdiagnozowania. Ponieważ telefonowała z poczty w Sadowiu, nie była zbyt rozmowna, powiedziała tylko, że zaraz wyśle skierowanie i papiery, które otrzymała od lekarzy w Ostrowcu i prosi abym zajęła się sprawą. W ze skierowaniem w dłoni dotarłam do szpitala przy Płockiej.

Pana Profesora Manteuffla poznałam osobiście, gdy starałam się umieścić Zosię w szpitalu wolskim na oddziale kardiologicznym. Nie było to łatwe zadanie, ale wierzyłam, że skoro jej przypadek jest trudny, to wymaga najwyższych umiejętności lekarskich. Siedziałam na korytarzu oddziału przez kilka godzin, wiedząc że życie siostry zależy od moich umiejętności przekonywania. W końcu przyszedł jakiś lekarz, zainteresował się mną, wypytał i odszedł, zabierając skierowanie i załączone dokumenty. A potem pojawił się starszy pan z wąsikiem, w białym kitlu, na nosie miał w grube okrągłe okulary, w ręku trzymał dokumentację Zosi. Zaprosił mnie do skromnego pokoju. Wypytywał szczegółowo o siostrę. Opowiedziałam, że mieszka na wsi, choruje na serce i dostała skierowanie ze szpitala w Ostrowcu Św. właśnie do Warszawy.  Mówiłam dużo, szybko, z wypiekami na policzkach. Tak bardzo chciałam go przekonać o konieczności leczenia Zosi tutaj w szpitalu, tylko w tym, w żadnym innym! Miły pan, siwiuteńki, o uważnym spojrzeniu cierpliwie mnie wysłuchał. Zakończyłam swoją przydługą opowieść i na koniec widowiskowo się rozpłakałam, pewnie z nerwów.

Mężczyzna wziął mnie za rękę, pogładził, uśmiechnął się takim nieobecnym uśmiechem i w końcu powiedział:

– Dziecko, no to przywieź tę swoją siostrę do nas. Zobaczymy, co się da zrobić.

Ktoś wszedł do pokoju i powiedział:

– Panie profesorze, czekamy na pana!

„Panie profesorze? Boże, z kim ja rozmawiałam?”. W końcu nie wytrzymałam i zapytałam:

– To pan, pan jest tym profesorem? A ja panu tyle głupot naopowiadałam! Przepraszam! Zajęłam panu drogocenny czas, dlaczego pan mi nie przerwał?

– Dziecko, wiedziałem, że nie zdajesz sobie sprawy z tego, z kim rozmawiasz, ale tak żarliwie przekonywałaś mnie o konieczności zaopiekowania się twoją siostrą, że nie mogłem ci przerwać, dlatego wysłuchałem cię i wiem, że podjąłem dobrą decyzję, zmykaj i przywieź ją jak najszybciej. Wszystkie formalności załatwisz na izbie, tam będzie czekała odpowiednia informacja, pamiętaj jak najszybciej!

Zosia w Warszawie Ogród Saski

Zosia w Warszawie Ogród Saski

Zosia wiele razy przyjeżdżała do szpitala. Zawsze jej towarzyszyłam. Pierwszy raz, ten najważniejszy, leżała ponad trzy miesiące. Przychodziłam do niej raz w tygodniu, poza mną oczywiście moja matka, a raz nawet przyjechała na kilka godzin ciocia Jadzia. Kiedyś znowu przyjechała do Warszawy na konsultację u profesora. Zosia spędziła kilka dni w szpitalu. Odebrałam ją i razem pojechałyśmy do centrum Warszawy. Szłyśmy koło Pałacu Kultury i Nauki, gdy Zosia zatrzymała się przy jednym z Cyganów sprzedających patelnie. Jadziuńku, kupię ci tę dużą, będziesz miała ode mnie pamiątkę.

-Co ty mówisz dziewczyno? Jaka pamiątkę? Odpowiedziałam

Zosia kupiła wielką jak bochen chleba cygańską patelnię wręczając mi uroczyście. Następnego dnia pojechała autobusem do Ostrowca. Ciotka Jadzia czekała na swoja córkę.

Kilka dni później byłam umówiona z profesorem w Szpitalu na Płockiej.

Niestety, nie dawano Zosi nadziei.

Profesor, pod którego opiekę trafiła, powiedział mi 19 sierpnia 1970 r:

– Pani Jadwigo rokowania są bardzo złe. Nasza Zosia ma trudną nieoperowalną wadę serca. Jedynie, co można byłoby zrobić, to przeprowadzić transplantację, ale niestety nie u nas…

Wiedziałam o prof. Christiaanie Barnardzie z kliniki w Kapsztadzie, który w latach sześćdziesiątych przeprowadzał pierwsze transplantacje serca, było o tym głośno w prasie i telewizji, ale dla nas było to nieosiągalne.

anioł Cmentarz Kensal LondynWyszłam ze szpitala na chwiejnych nogach. Byłam w dziewiątym miesiącu ciąży.

Zosia umarła w Opatowie, niedaleko Kolegiaty. Wracały do domu furmanką razem z ciotką Jadzią. Kasztan przystanął na chwilę, aby odpocząć, ponieważ furmanka była ciężka. W tym miejscu akurat stał kiosk z napojami i słodyczami. Ciotka kupiła oranżadę i obydwie popijały. Zosia, uśmiechnęła się, westchnęła, upadła na siedzenie, chwilę patrzyła na matkę, zamknęła oczy i zakończyła swoje krótkie, piętnastoletnie życie. Na nic zdały się matczyne krzyki, karetka z lekarzem, po którą ktoś pobiegł. Był maj, świeciło słońce, ptaki świergotały radośnie, jakby chciały powiedzieć, chodź Zosiu do nas, zaniesiemy ciebie daleko.

Nie byłam na pogrzebie. Dzień po wizycie w szpitalu, po rozmowie z profesorem, urodziłam córkę Agnieszkę.

Zosia, jako pierwsza z rodziny została pochowana na opatowskim cmentarzu.

Po niedzielnej mszy w Kolegiacie Opatowskiej chodziłam na pobliski cmentarz.   Odwiedzałam groby najbliższych, Zosi mojej ciotecznej siostry, która zmarła w wieku piętnastu lat. Wielu moich krewnych leży na cmentarzu w Grocholicach, ale ja i tak modliłam się za nich tutaj, przy grobie Zosi, której śmierć bardzo przeżyłam.

Moja patelnia otrzymana od Zosi służyła mi przez wiele lat, ale kiedyś zdałam sobie sprawę, że jej nie ma, zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach.

Panienka w PRL-u autorka Jolanta Wachowicz-Makowska

Panienka w PRL-u autorka Jolanta Wachowicz-Makowska

Dzisiaj będzie o książce, tym razem są to wspomnienia dzieciństwa i młodości autorki Jolanty Wachowicz-Makowskiej, które przeżywała w Peerelu. Opisuje ona swój świat, dziecka, później podrostka w końcu młodej dziewczyny i kobiety, tak jak go widziała. Nie było w nim polityki, nie wiedziała, w jakim reżimie żyje, co się dzieje wokoło, jej świat był najnormalniejszym a rodzice i dziadkowie bardzo dbali o to by nim był bardzo długo. Ten świat opisany jest lekko i z humorem. Pani Jolanta chodziła do liceum sióstr nazaretanek, o których napisała w ciepłej tonacji, napisała również o świecie ludzi zamieszkałych w Kazimierzu, którzy nie chcieli się wpasować w ludowo-demokratyczną szaro burą rzeczywistość. Tworzyli za to oazy, domy twierdze, żyli własnym rytmem., Pomimo tego pani Jolanta wydobywa peerelowska rzeczywistość, czasy powojenne, gruzy, zniszczenia, ponure czasy stalinowskie, czasy Gomułki, rok 1968, 1970, czasy „Solidarności”, stanu wojennego, pontyfikatu Jana Pawła II, ale też znajduje na mapie swoich wspomnień nadwiślański Park Kultury i Rozrywki, gdzie chodziła na spacery, kamienny krąg taneczny – sławetna „Płyta na Czerniakowskiej”, pierwsze kino letnie, czytelnię letnia „Pod Wiata” oraz podświetlaną fontannę. Największym zaskoczeniem dla nas jest to, ze w ówczesnym parku nie było strażników, i wyglądał on na uporządkowany i czysty, nie to, co dzisiaj! Park jest zdewastowany, pełno leżących papierków po cukierkach, batonach, plastikach butelkach i innych śmieciach, które wyrzucane są gdziekolwiek. Autorka opisuje nasz Peerel z ciepłym odcieniem młodości, gdzie wyjście do teatru było małym świętem, które podkreślaliśmy stosownym ubiorem. Opisuje trudy zdobywania żywności, papieru toaletowego, mydła, pasty i proszku. „ Panienka w PRL-u” to historia moja, twoja, wasza, historia miejscami straszna, smutna, ale też zabawna, i absurdalna. Bo absurdów w Peerelu było, co niemiara!

Każdy z nas znajdzie w tej książce, co innego, co mu przypomni tamte czasy, wszystko zależy od tego ile lat mamy, a ja polecam te pozycję przede wszystkim młodym ludziom, którzy nie pamiętają tamtych czasów, a braki towarów w sklepach komentują, tak jak moje dziewczynki: „ babciu a nie mogłaś pójść do innego sklepu gdzie było wszystko!” Cóż, na to babcia wtedy nie wpadła!

Pani Jolanta Wachowicz-Makowska po studiach socjologii współpracowała z Ośrodkiem Adopcyjnym, w TPD, w redakcji czasopisma „Twoje Dziecko”. Jest to jej trzecia książka poprzednie „Chochlą i mieczem” (2000) i Świat zapamiętany (2002). Polecam tę pozycję wszystkim, którzy znajdą kawałek swoich własnych przeżyć!

Rozmowa z Jolantą Wachowicz-Makowską przeprowadzona przez Beatę Kęczkowską:

··„ Beata Kęczkowska:, Dlaczego napisała Pani te wspomnienia? Z sentymentu? Jolanta Wachowicz-Makowska: Napisałam je pod wpływem żalu, że wspomnień ze swego życia nie zostawiły moja babcia, mama i świekra. Kiedy bowiem szukałam materiałów do swoich poprzednich książek: „Chochlą i mieczem” oraz „Świata zapamiętanego” okropnie brakowało mi źródeł, z których mogłabym czerpać wiadomości o tym, jak to „drzewiej bywało” i odtworzyć atmosferę, w jakiej moi przodkowie wzrastali, stawali się i stali ludźmi, jakich znałam. Mam trzech wnuków. Są w wieku, kiedy jeszcze nic a nic nie interesują ich babcine przynudzania o dawnych – choćby i nie za dobrych – czasach. Ale za pół wieku – kto wie?

Czy ten Pani PRL był dobry? – To nie był „mój” PRL. To był po prostu ustrój, w którym przyszło mi przeżyć dzieciństwo, młodość i jeszcze dwa czy trzy dziesiątki lat dojrzałych. Po obaleniu rumuńskiego reżimu Ceausescu w naszej telewizji ukazał się reportaż z przebiegu bukareszteńskich wypadków. Jakaś starsza pani łkała przed kamerą: „Oni ukradli mi całe życie”. Myślę, że podobną pretensję, przynajmniej o część życia mogliby mieć do Onych moi dziadkowie, rodzice, teściowie. Mnie nie można było niczego ukraść. Najwyżej mgliste wyobrażenie przedwojennego świata, do którego moi bliscy nieustannie wszystko przyrównywali. Jacek Fedorowicz stwierdził kiedyś, że każdy kto żył w PRL-u, musiał utytłać się w ekskrementach. Tyle, że jedni jedynie po kostki, inni – po szyję. Ja jednak – bez własnej zasługi czy wyboru, znalazłam się na ustrojowych „obrzeżach”, w malutkich enklawach, w których PRL-u było bardzo mało. W swojej książce opisuję te enklawy, wyspy normalności w niezbyt normalnym świecie. Na tych „wyspach” żyłam – jako dziecko i podlotek – całkiem szczęśliwie, korzystając z tych radości, jakie są niezależne od czynników zewnętrznych, a przynależne „szczenięcym latom”. „Panienka w PRL-u” to nie osąd PRL-u, ale obraz bardzo konkretnej osoby, bardzo konkretnej rodziny, kilku(nastu) miejsc i środowisk, które w PRL-u istniały i próbowały ocalić od zatracenia to, co ważne niezależnie od tego, jaki ustrój akurat panuje.

Jak wyglądała warszawska mapa panienki, gdzie mieszkała, gdzie chodziła do szkoły, kina, a gdzie na randki? – Najpierw: Park Kultury i Wypoczynku na Powiślu. Potem – przez siedem lat – osiedle fińskich domków na Górnośląskiej, gdzie znajdowała się moja szkoła podstawowa. Jeszcze później – ulica Czerniakowska i liceum ss. Nazaretanek. To był wówczas niemal kraniec miasta i „cywilizacji”. Jeszcze potem Krakowskie Przedmieście, przy którym znajdował się Uniwersytet. A „mapa” przyjemności? Bristol z cudownymi ciastkami, barek Europejskiego z bigosem za jedyne 8 zł. Gong w Alejach Jerozolimskich oferujący cztery (aż!) gatunki herbaty. Bar Mazowsze na Marszałkowskiej serwujący wuzetki i krem sułtański. Aż wreszcie szczyty luksusu: Hortex z melbą i rożkami czekoladowymi. Moda Polska, w której można było wypić szklankę soku pomidorowego. Łazienki, gdzie na stolik w kawiarni czekało się nieraz i godzinę. I Starówka z urokliwą Gwiazdeczką i restauracją Piętakowej, w której królowały na talerzach – i przetrwały do dziś – najlepsze kaczki z jabłkiem i grzanką.

Jakie było największe marzenie panienki w PRL-u? – Prawdziwy bal. To było jednak marzenie ściętej głowy. Ostatni „prawdziwy” bal został opisany, jako „Bal w hotelu Polonia”, a odbył się tuż po zakończeniu wojny. Potem było całe mnóstwo zabaw, potańcówek i bali. Na przykład „przodowników pracy” w Pałacu Kultury, z udziałem całego partyjnego dostojeństwa. Bal Mistrzów Sportu. ” I górników, i hutników, kolejarzy i żniwiarzy..”. Na najbardziej elegancki uchodził bal w Filharmonii. Ale wkrótce przestał i być takim, i za taki uchodzić. Po prostu ci, którzy przychodzili na bale, mieli o „prawdziwym” więcej niż mizerne pojęcie. O te bale mam bardzo dużo żalu do PRL-u, choć to pewnie najmniejszy z jej grzechów.

Kto powinien być czytelnikiem Pani książki? Panienki z IV RP? – Może niektóre. Te, które czytały maszynopis i fragmenty drukowane w czasopismach, okazywały zainteresowanie. A dokładniej – zadziwienie. Praniem w balii. Tym, że nie było telewizji. Ani lodówek. A najbardziej – że nie było rajstop. W ogóle – że tak było. Że tak można było żyć. Ale większość pewnie nie przeczyta. Będą pewnie czytać moi rówieśni. Dopowiadać, korygować błędy mojej pamięci. Dopisywać do mojego swój własny los. Troszkę ucukrowany przez optymistyczną tendencję pamięci. Trochę osmucony tym, że „minione nie wróci”, choćby nawet i takie szare, i byle, jakie, jak owe socjalistyczne półwiecze…”

Jolanta Wachowicz-Makowska „Panienka w PRL-u”, Wydawnictwo  Czytelnik, Warszawa 2007

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.