Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Archiwum miesiąca grudzień 2009

Na podstawie książki Melchiora Wańkowicza „Od Stołpców po Kair” (Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1971 r., wydanie drugie, strony 277 – 284) oraz książki tego samego autora „Droga do Urzędowa” (Wydawnictwo Polonia , Warszawa 1989 r., Rozdział V, strony 93- 97),  a także  opowiadania uczestnika, sąsiada Szalewiczów, który znalazł się wśród skazanych na śmierć:

Był drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Godzina policyjna obowiązywała o dwudziestej. Nagle w oddali padły trzy strzały rewolwerowe. Noc mroźna, około trzydziestu stopni mrozu. W Aninie trwa obława. Ludzi z ulicy patrole zabierają na wartownie, uprzednio ich obszukawszy. W małej wartowni jest coraz ciaśniej, gdyż ciągle przybywa mężczyzn. Żołnierze wyprowadzają wszystkich na podwórze  i każą stać z podniesionymi rękami. Męka – te ręce w górze. W końcu mogą je trzymać założone na karku.Po dwóch godzinach, wzywają po kilka osób, spisują personalia i puszczają do domu! Matka i żona informują o obławie w Aninie, gdyż w kawiarni zastrzelono dwóch żołnierzy niemieckich. Idą spać. Po godzinie słychać tupot ciężkich buciorów na ganku. Stuk kolby do drzwi, wchodzi czterech żołnierzy z rewolwerami w rękach. – Czy pan jest Polakiem? Tak.– W wojnie udział brał? – Tak w 1920, w polsko-bolszewickiej.Dowódca patrolu wyprowadza z drugiej połowy willi Szalewicza. Wypchnięci z domu brną obaj w śniegu. Przed budynkiem komendy młodziutki chłopak o dziewczęcej twarzy pyta głosem cieniutkim, chyba jeszcze przed mutacją: – Haben sie einen Rjevolvjer? Na placu stoi już kilka osób, po prawej stronie Szalewicz, po lewej urzędnik starostwa. Znają się, ale nie dają tego po sobie poznać. Stoją na mrozie i tupią, Niemcy kopią tupiących. Głowa starego Szalewicza trzęsie się. Przez siatkę widać jak prowadzą coraz to nowych wyłapanych. Wśród mężczyzn jest woźny województwa oraz lekarz weterynarii, za którym przybiegł jego pies. Nie dawał się odpędzić. Znowu sięgnięto do trzęsącej się głowy Szalewicza. Skowyt kopanego psa, razy rozdawane przez Niemców, śnieg, mróz, noc i otępienie bitych ludzi.

O trzeciej nad ranem z gmachu komendy wyszli trzej oficerowie gestapo. Wyczytali z listy urzędnika starostwa, dyrektora fabryki, właściciela willi, Szalewicza i jego sąsiada (jeden tylko Szalewicz stojący wśród nich był w starej zniszczonej jesionce, pozostali mieli dostatnie futra). Po kolei wzywano ich na komendę. Wracali natychmiast, notowano ich nazwiska, rok, miejsce urodzenia i kazano wyjść. Cztery tradycyjne pytania przed egzekucją. Czterech kazano odprowadzić do domu. Myślą, że to egzekucja, odchodzą do domów, żołnierze każą iść, szybko – pewnie teraz będą strzelali, myśli każdy z nich. Koło jednego domu stoi wartownik, hanowerczyk, starszego rocznika. – Puścili pana? Prędko, prędko do domu. – powiedział z ulgą w głosie. Niektórzy mieszkańcy wiedząc co się dzieje i przeczuwając nieszczęście, biegli od domu do domu uprzedzając, aby mężczyźni uciekali w las. Jedna kobieta ze strachu nie chciała otworzyć stukającemu i właśnie jej później zabrano syna. Usłyszawszy ruch na werandzie, przybiegła pani Szalewiczowa. – Gdzie Stasio?  Powinien za chwilę tu być. Jednak Szalewicz nie wracał. Około piątej nad ranem usłyszano silną salwę kilku karabinów maszynowych. Po salwie krótkie strzały pojedyncze. – Zabijają! Krzyczała spazmatycznie Szalewiczowa. Salwy powtarzały się co pewien odstęp czasu. O szóstej koniec godziny policyjnej. Pani Szalewiczowa biegnie w stronę, gdzie strzelano. Szarzeje. Na drodze ukazuje się biegnący cień. To Szalewiczowa: – Zamordowali Stasia! Znalazła jego trupa z wywalonym okiem i częścią mózgu. Przybiegła córka Szalewiczów, nauczycielka gimnazjum Władysławy Lange przy ul. Senatorskiej 6, prywatnej szkoły żeńskiej. Wykładała historię, przedmiot zakazany przez hitlerowskie władze okupacyjne. Niemcy zgromadzili na placu dwustu mężczyzn, po 100 za jednego zabitego żołnierza. Kobiety biorą sanki dziecinne i idą po ciało Szalewicza. Z okien domów widać jak wiele kobiet idzie z sankami w tamtą stronę. Wkrótce potem dwie kobiety, Szalewiczowa wraz córką wloką ciało męża na śmiesznie małych sankach. Ciało nie może się zmieścić , więc Salewiczowa trzyma nogi uniesione wysoko, a córka ciągnie. Ludzie biegają i wołają, aby uciekać, podczas gdy kobiety krzątają się przy zabitych. Męska ludność ucieka.

Wypuszczony przez Niemców sąsiad Szalewiczów postanawia wyjechać do Warszawy. Na dworcu pokazują mu kobietę, której zabito męża i syna, studenta politechniki. Innej matce zabito czterech synów. Nad jedną się „zlitowali” – spytali, którego z dwóch mają wziąć. Wybrali sami. Sąsiad w drodze spotkał dwóch braci z ostatnich dziesiątek już nierozstrzelanych. Opowiedzieli mu przebieg egzekucji. Skazańcom kazano iść w stronę plantu, przeszli tunelem aż na pole, gdzie stały karabiny maszynowe. Wydzielono dwudziestkę, kazano klęknąć i modlić się. Z dwu stron błysnęły reflektory ciężarówek i padła salwa. Potem dobijano. Przy ostatnich oszczędzonych ktoś powiedział: – Pan pułkownik daruje wam życie pod warunkiem pogrzebania zabitych. Niemcy odjechali. Z gromady trupów poderwał się nagle jakiś chłopak i jak oszalały pomknął w las. Potem wstał, chwiejąc się na nogach fryzjer i obłędnie pytał: – Proszę państwa, co ja mam robić, co ja mam robić? Miał w dwu miejscach przestrzelone plecy. Przy ciele weterynarza leżał zabity pies.

Pogrzebano zabitych równymi rzędami i postawiono na nich krzyże. Jest krzyży sto siedem, a na nich nazwiska i daty urodzenia – od czternastu do siedemdziesięciu sześciu lat.

Ci, których kochamy nigdy nas nie opuszczają.

Opracowanie
Jadwiga

Stanisław syn Adolfa z żoną Marią z domu Dejczman, Sankt Petersburg, 1906 rokJest 23 grudnia, 8.15 rano, jak zwykle dzwoni moja komórka – fragment muzyki z Wilhelma Tella rozbrzmiewa w całym domu. Sygnał dźwięku ustawiony na 5, jest głośny, a nawet bardzo głośny, ale często jestem dalej od komórki i mogę nie słyszeć, że dzwoni telefon. Jestem cały czas w pogotowiu, ponieważ moi rodzice to wiekowi ludzie i muszą mieć komfort, że na każde ich wezwanie ktoś odbierze telefon – tym ktosiem jestem oczywiście ja, ale oni zawsze pytają z uporem: Jadzia? (no a kto?, pytam się grzecznie, skoro dzwonicie do mnie!).

Dzisiaj rano zadzwonił do mnie Michał. Nie było mnie w domu, więc dzwoniła na komórkę, z pytaniem czy może porozmawiać. Oczywiście, poczekaj chwilę, to stanę w jakimś spokojnym miejscu (chyba koło albumów) w supermarkecie. Właśnie robię ostatnie zakupy przed powrotem do domu. Ania wie, że wychodząc z domu mam zawsze ze sobą moje komórki. Słuchaj, czy nie mogłabyś napisać coś o 27 grudnia 1939 roku? Przecież to rocznica śmierci prapradziadka Stanisława. Tak kochanie, dziękuję za podpowiedź, napiszę.

Prapradziadek Stanisław

Część pierwsza

Stanisław Szalewicz urodził się w Hołodziszkach, był synem Adolfa i Tekli z Jodków. W Archiwum Historycznym w Petersburgu pod numerem 951 z dnia 20 XI 1887 r. jest przechowywane świadectwo szlachectwa braci bliźniaków (brat Bronisław), a także wpis do księgi szlacheckiej z dnia 21 I 1888 r. pod numerem 431. Stanisław za ukończenie Konstantynowskiego Instytutu Mierniczego w Moskwie z tytułem „inżyniera mierniczego”. W roku 1900 otrzymał srebrny medal ufundowany z okazji koronacji Mikołaja II Romanowa z prawem do noszenia na wstędze orderu św. Andrzeja (order do dziś znajduje się w rodzinnych archiwaliach). Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ tylko dlatego mógł być zatrudniony jako starszy pomocnik pomiarowy z prawem do rangi urzędnika X klasy. Następnie pracował jako pomocnik geodety powiatowego guberni petersburskiej, później został geodetą powiatowym, czyli mierniczym w guberni petersburskiej. Jako wysokiej klasy fachowiec piął się po szczeblach kariery pracując również w Głównym Zarządzie Uwłaszczenia i Rolnictwa, kolejno w Ministerstwie Sprawiedliwości, a w roku 1919 występował jako starszy geodeta guberni wiackiej do spraw uwłaszczenia. Był lubiany przez współpracowników, a w ramach działalności społecznej prowadził chór w Wiatce.

Koniec pierwszej wojny światowej przyniósł możliwość powrotu do kraju, repatriacji polskich inżynierów oraz techników rozsianych w okresie zaborów po całym świecie. Powracający z emigracji inżynierowie założyli Koło Inżynierów Mierniczych przy Stowarzyszeniu Techników, w ramach którego organizowano trzyletnie kursy dla pomocników mierniczych. Jednym z wykładowców był prapradziadek Stanisław. Początkowo pracował jako mierniczy przysięgły w Białymstoku, a od 1934 roku był mianowanym radcą w Wydziale Rolnictwa i Reform Rolnych Urzędu Wojewódzkiego w Warszawie. Jego żona Maria (o której napiszę osobny wpis) wraz z dziećmi (Bronisławem i Heleną) oraz swoim ojcem wróciła do Warszawy w 1921 roku. Stanisław zajmował się do ostatniej chwili organizacją pociągów ewakuacyjnych z Rosji. Wrócił do niepodległej Polski dopiero w 1923 r. Stanisław i Maria nie zdecydowali się niestety na natychmiastową realizację czeku wszytego w palto swojego syna, sześcioletniego Bronisława i hiperinflacja polskiej waluty spowodowała, że cała „fortuna” przywieziona z Rosji w krótkim czasie była warta tyle, co paczka zapałek… Żona Maria pracowała jako dentystka, najpierw w męskim Gimnazjum Kazimierza Jakuba Kulwiecia założonym w 1918 r. w Warszawie przy Placu Trzech Krzyży 8 w kamienicy Naimskich i Jungów. Później prowadziła prywatną praktykę w Aninie. We wspomnieniach Zofii Górzyńskiej z domu Wojciechowskiej (stryjecznej wnuczki prezydenta Rzeczpospolitej Polski Stanisława Wojciechowskiego czytam: „Cała rodzina składała się z pięciu osób, bo oprócz pani Marii, pana Stanisława i ich dwojga dzieci była jeszcze pani Nisia – rezydentka, którą przywieźli ze sobą z Rosji. Obie panie jakby nie przystawały wyglądem do okresu lat trzydziestych. Ich ubiór, sposób uczesania i sposób bycia bardziej pasował do dziewiętnastowiecznego niż do dwudziestego wieku. Suknie długie, ciemne, bardzo skromne, uczesanie gładkie. Całość rodziny uzupełniały dwa psy – gryfon Buma i brązowy jamnik Żaba. Obydwa psy myśliwskie, bo pan Stanisław był zapalonym myśliwym. W mieszkaniu było sporo elementów mówiących o sukcesach myśliwskich pana Stanisława. W roku poprzedzającym wybuch wojny światowej cała rodzina przeprowadziła się do nowoczesnej willi w Nowym Aninie. Niestety nie wiedzieć, dlaczego (może nie za dobrze się czuli w tym domu) wrócili na stare pielesze. Niestety, po dwakroć niestety! Gdyby nie podjęli tej decyzji powrotu, pan Stanisław nie byłby zginął w wawerskiej egzekucji. Niemcy, bowiem tej pamiętnej nocy grudniowej – 26 XII 1939 roku nie doszli ( z łapanką i wyciąganiem mężczyzn w wieku od czternastu do siedemdziesięciu sześciu lat, z ich domów w odwecie za zabicie dwóch żołnierzy, którzy chcieli aresztować w wawerskiej kawiarni jakiegoś człowieka a ten ich zabił trzema strzałami z rewolweru) do Nowego Anina”.

Prapradziadek został zamordowany w masowej egzekucji w Wawrze koło Warszawy w dniu 27 XII 1939 r. Na placu między ulicami Błękitną i Spiżową rozstrzelano stu siedmiu mężczyzn. Egzekucję w Wawrze, jako pierwszy na zachodzie, opisał Melchior Wańkowicz. Nie widząc możliwości wydania swoich książek emigracyjnych w kraju, Melchior Wańkowicz włączał fragmenty poprzednio opublikowanych tekstów do nowych książek. I tak w wyborze reportaży zatytułowanym  „Od Stołpców po Kair” ów wybitny pisarz umieścił fragmenty „Drogi do Urzędowa”. W tych fragmentach, mimo zaznaczenia, iż wszystkie nazwiska użyte w książce są fikcyjne, w rozdziale V pod tytułem „Anin” przy opisie aresztowania, Melchior Wańkowicz używa autentycznego nazwiska – Szalewicz. Relację o tragedii w Wawrze przekazał autorowi jeden z przedzierających się do Anglii pilotów, a przed wojną mieszkaniec Anina, Jan Barankiewicz.

Prapradziadek Stanisław został pochowany w Warszawie, na Cmentarzu Ofiar Wojny, przy ulicy Dębowej (później Śnieżki, a obecnie Kościuszkowców). Żona Maria zmarła w roku 1978.

Wnukom ku pamięci, a dorosłym ku przestrodze.

Wasza Jadwiga

Opowiadanie wg książki  M.Wańkowicza „Od Stołpców do Kairu” opublikuję 27.12.2009 r.

Wigilia

Wigilia 24.12.2009Jak zwykle przed świętami wszyscy zamawiają u Mikołaja PREZENTY. Na pytanie Julii, co chciałabym dostać w tym roku odpowiedziałam: Wiesz kochanie, tak bardzo lubię twoje opowiadania. Za chwilę Julia przyniosła mi kopertę: Wiem, że nie będziesz miała czasu na pisanie podczas świąt, więc twój prezent babciu dostaniesz wcześniej. Oto, co otrzymałam od Julii:

Na imię mi Milo, jestem piernikiem.

Może się to wydać śmieszne, ale żyję, i odkąd ulepiła mnie Marysia widziałem wszystkie święta rodziny Walewskich. I dlatego chciałbym opowiedzieć wam całą moją historię…

Był to dwudziesty czwarty grudnia 1860 roku, choinka była przepięknie ubrana, a zapach goździków i pomarańczy snuł się już po domu. Pani Krystyna właśnie przyrządziła wspaniałe potrawy i zaczęła brać się za wypieki, gdy nagle do kuchni wpadły dzieciaki: Marysia i Karol. – Mamo możemy ci pomóc? – spytała Maryśka. – Kochanie, prawie wszystko jest gotowe, zostały mi tylko ciasta. Jeśli chcecie, możecie zrobić pierniki. – powiedziała.  – Tak! Świetny pomysł mamo. – uśmiechnął się Karol.Dzieci rozgniotły ciasto przygotowane przez mamę, a następnie rozwałkowały je dużym drewnianym wałkiem. Ponieważ nie miały gotowych foremek, same musiały je zrobić. Z szarego kartonu pośpiesznie wycięły choinki, zwierzęta i śmieszne ludziki. Rodzeństwo wygniatało foremkami wzory na cieście. Gdy uformowali już bardzo dużo pierników okazało się, że został jeszcze jeden, malutki kawałek ciasta. Był on jednak za mały na wycięte foremki, ale Pani Krysia nie chciała go wyrzucać.– Mamo ja go ulepię, sama, bez foremki. – powiedziała dziewczynka.– Bardzo proszę Marysiu, zrób z nim, co chcesz. – oznajmiła mama i podała mały kawałek córce.

Marysia długo zastanawiała się jak ma wyglądać piernik. Nagle wpadła na pomysł i po dokładnie siedmiu minutach ciężkiej pracy małej sześcioletniej dziewczynki powstałem, ja, właśnie ja. Do piekarnika dotarłem jako ostatni i jako ostatni z niego wyszedłem. Dziwicie się pewnie, dlaczego tak dokładnie opisuję ten piekarnik. Widzicie, jest to miejsce, kiedy po raz pierwszy mogłem ujrzeć Marysię, moją panią. Co minutę zaglądała do piekarnika, gdyż nie mogła doczekać się, by mnie zobaczyć. Wtedy również widziałem uśmiech Pani Krysi, która przyglądała się z podziwem córce.I w końcu nastał ten czas, wyszedłem. Tak jak wszystkie pierniki zostałem przeniesiony na przepięknym talerzu, który moja mała, lecz wielka sercem pani osobiście zaniosła na stół przy choince. Zbliżał się już wieczór, przy stole kręciła się gosposia, która nie mogła napatrzeć się na mnie, na dzieło małej Marysi. Do pokoju weszła Pani Krystyna.– Amelio czy już wszystko gotowe? – spytała.– Jeszcze tylko talerze i serwety.– Dobrze. A prezenty?– Wszystko, naprawdę wszystko jest gotowe. Proszę się nie martwić. – uśmiechnęła się gosposia.– Dziękuję ci bardzo Amelio.Pani Krystyna już miała wychodzić z pokoju, gdy gosposia nagle złapała ją za rękę.– Pani Krysiu, bardzo proszę, tak bardzo proszę. Nie zjadajcie piernika Marysi. – wtedy po raz pierwszy się uśmiechnąłem, w sercu, bo nie miałem jeszcze ust – ja, ja się nim zajmę,polukruję. Tylko nie marnujcie takiej pracy. Bardzo proszę Pani Krystyno. – mówiła Amelia.– Jeśli mnie tak bardzo prosisz moja droga, spełnię twoje życzenie. W końcu są święta. – powiedziała Pani Krystyna i pogodnie się uśmiechnęła. Po chwili obie wyszły z pomieszczenia.A ja samotny, leżąc na talerzu, patrzyłem na magiczną, pełną miłości choinkę i tak marzyłem, by na niej zawisnąć, gdy nagle do pokoju wbiegła Marysia.– Witaj pierniczku, co mi dzisiaj powiesz? – spytała. Niestety nie mogłem nic powiedzieć, bo nikt nie dorysował mi ust i dlatego właśnie nie mogłem doczekać się lukrowania Pani Amelki.– Kochany przyjacielu, zdradzę ci tajemnicę. – szepnęła – Podsłuchiwałam rozmowę mamusi i Amelii i wiem o lukrowaniu. Tylko nie mów im o tym. Ale pamiętaj, ja na pewno nie przeoczę twojego lukrowania, bo muszę dorysować ci oczka i buzię. – powiedziała. Marysia naprawdę mnie rozumiała, nawet bez słów. Do pokoju weszła Amelia. – Witaj moja droga, z kim rozmawiasz? – spytała. – Ja? Z nikim. – Pewnie coś mi się wydawało. Marysia zarumieniła się. – Amelio, wiesz, bo ja słyszałam jak broniłaś mojego piernika. Bardzo ci za to dziękuję, ale mam jedno pytanie. Bo ja też bym chciała tak lukrować jak ty, czy ja mogłabym ci pomóc?? – Oczywiście, właśnie przyszłam, by cię o to spytać. – Wspaniale, to chodźmy. – podskoczyła dziewczynka.

Marysia podniosła mnie z talerza i zaniosła do kuchni. Najpierw wyrysowała mi oczy i usta, a następnie polukrowała z małą pomocą gosposi, i tak następnie przeleżałem dwie i pół godziny. Gdy do kuchni pełnej wspaniałych potraw wbiegł Karol.  – Co by tutaj… – wyszeptał – mam!  Nagle głodny chłopczyk złapał mnie za nogę. I już miał mnie zjeść, gdy nagle wbiegła Marysia. – Nie! Karol! Zostaw! – krzyknęła. Chłopczyk położył mnie z powrotem na talerzu. – O co ci chodzi, mama i tak nie zauważy. – Jeść to i ja chcę, ale nie mój pierniczek. – powiedziała. – Dobra, masz tego piernika. Ale nie powstrzymasz mnie od innych potraw. – Oczywiście, że nie, bo ja też chcę spróbować wyrobów mamusi. – zaśmiała się Marysia.  – Maryśka! Tylko po troszeczku, żeby mama nie zauważyła. – Przecież wiem. – syknęła. Zaczęli pałaszować w kuchni. W końcu nadszedł ten moment, gosposia wynosiła już potrawy na stół. Goście chodzili po domu, a prezenty czekały już pod choinką. – Jak ja nie mogę się doczekać. – skakała Marysia. – Ja też. – powiedział Karol. Wszystko było już gotowe. Rodzina zasiadła do stołu. Jednak Marysia nie zapomniała o mnie, o swoim przyjacielu. Pośpiesznie pobiegła do kuchni, ucięła kawałek czerwonej wsążki i przywiązała ją do końcówki mojej głowy. Ostrożnie wzięła mnie w obie ręce i zaniosła pod choinkę. – Kochany pierniczku, bardzo bym chciała widzieć cię przez cały rok, codziennie od rana do wieczora, lecz wiem gdzie jest twoje miejsce. – Ostrożnie złapała mnie za czerwoną kokardkę i zawiesiła na choince. Wtedy spełniło się moje marzenie, w zasadzie spełniły się dwa moje marzenia. Ja, mały, ostatni ze wszystkich pierniczek, mogłem przeżyć wszystkie ludzkie uczucia. A trwało to zaledwie jeden dzień. Ale ta opowieść jeszcze się nie kończy. Widziałem wszystkie święta Marysi, jej córki i wnuków. Przeżyłem zarówno bogate, jak i biedne, skromne święta, lecz nigdy nikt nie widział takiej miłości, jak ja w oczach całej ich rodziny. Przekazywany z pokolenia na pokolenie, zawieszany zawsze na choince, widziałem również święta w czasie drugiej wojny światowej, gdy rodzina Walewskich spędzała ten magiczny dzień w piwnicy z kromką chleba, ujrzałem to uderzające podobieństwo Janeczki do mojej małej Marysi, tak nieprawdopodobne, że nie czułem nawet różnicy miejsca i czasu, czułem tylko ten zapach pomarańczy i goździków oraz miłość, prawdziwą miłość. Teraz, w roku 2008, gdy do świąt został tylko miesiąc, leżąc w pudełku z bombkami rozmyślam o Marysi i o jej poświęceniu dla mnie. Ona tak mnie rozumiała…

Julia

Cieszę się, że moje wnuki obdarowują nas tym, co mają dla nas najlepsze, sercem, umiejętnościami, często wykonują wszystkie prezenty same, wtedy skrzętnie je zbieram, wkładam w teczki, powstaje specjalne archiwum, a gdy dorosną oddam im te skarby poukładane w pięknych albumach, aby ich dzieci gdy dorosną mogły się nimi cieszyć. W ten sposób kultywuję tradycję, przekazuję wartości, które dla nas starszych są warte o wiele więcej niż prezenty kupowane w sklepach. A każdy prezent wykonany przez nich własnoręcznie jest bezcenny!

Wesołych  Świąt, szczęśliwych,

Rodzinnych, z ogromem miłości

Dla naszych Dalszych i bardzo Bliskich

Wasza Jadwiga

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.