Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Archiwum kategorii ‘Tradycje’

Gabi moja wnuczka i lipican w Piber

Gabi moja wnuczka i lipican w Piber

Stadnina w Piber ( na zdjęciu moja córcia Agnieszka)

Stadnina w Piber ( na zdjęciu moja córcia Agnieszka)

Dzisiaj zapraszam wszystkich do lektury dla mnie szczególnej. Książkę dostałam od mojej córci, która od wielu lat jest miłośniczką koni. Dawno temu sama jeździła konno w maleńkiej stadninie w Pyrach. Zawoziłam ją swoim nowym samochodem, aby moje dziecko w czasach siermiężnego socjalizmu aby mogła realizować swoje marzenia. Później w wieku 17 lat pojechałyśmy na długą wycieczkę po Europie. Na rok przed maturą postanowiłam pokazać Agnieszce trochę świata, wtedy już zupełnie nieźle znała język angielski stąd mój pomysł. Kilka miesięcy przygotowań, setki telefonów, wiele rozmów, organizacja eskapady. W końcu wyruszyłyśmy. Pierwszy etap podróży Austria i Wiedeń. Kilka dni pobytu. Kunstmuseum, obrazy, Peter Breughel, Caravaggio, Rembrandt, Rubens,  sami najlepsi, zawrót głowy, który najpiękniejszy,? Na drugim piętrze

lipicany w stajni Piber Austria

lipicany w stajni Piber Austria

dziesiątki obrazów Canaletta. Uczta dla ducha, uczta dla ciała a w głowie szum!

W końcu Hofburg i Hiszpańska Dworska Szkoła Jazdy. Niestety nie było nam dane zobaczyć występów tańczących koni. Były wakacje i konie wraz jeźdźcami zwanymi Berajterami były na wakacjach. Oczywiście wtedy nie wiedziałyśmy gdzie! Nasza wiedza dotyczącą Hiszpańskiej Dworskiej Szkoły Jazdy była minimalna.

Po wielu latach marzenia o koniach stały się faktem, a pobyty w Wiedniu zaowocowały ponowną wizytą w Hofburgu, udziałem w pokazach białych tańczących koni lipicanów, o których wiemy już znacznie więcej. Białe ogiery, konie o krwi „bardziej niebieskiej” niż jakiekolwiek inne, wyhodowanych przez koniuszych Habsburgów pod koniec XVI wieku w słoweńskiej Lipicy. Tutaj w Wiedniu tańczyły do muzyki Haendla, Chopina Straussa.

„..Tradycję hodowli tych koni zainaugurowano gdzieś w roku 1580 przywiezieniem dziewięciu andaluzyjskich, (dlatego przymiotnik „hiszpańska”) ogierów reproduktorów, jako protoplastów cesarskiej rasy koni, którą zamierzano

Frank Westerman Czysta Biała Rasa

Frank Westerman
Czysta Biała Rasa

wyhodować: o atletycznej budowie i dobrych manierach, godnych Domu Habsburskiego. Lipizzans are human beings like us ”- ciągnął konferansjer….Powtórzył to twierdzenie w poważnym języku niemieckim , bez wyjaśnień i bez ironii. Mieliśmy zobaczyć białe ogiery, które umiały tańczyć walc wiedeński, niebawem zaś, jako punkt kulminacyjny przewidziano skoki baletowe, na przykład kurbetę czy kapriolę – figury „szkoły nad ziemią”

Dlatego postanowiłam zaprosić was do przeczytania książki Franka Westermana pod tytułem „Czysta Biała Rasa”. Urodzony w 1964 r  autor jest Holendrem, pisarzem, dziennikarzem, korespondentem zagranicznym. Pracował w byłej Jugosławii a także w Rosji. Był jednym z dwóch holenderskich dziennikarzy, którzy dotarli do Srebrenicy po masakrze w 1995 r. W Polsce ukazały się jak dotąd dwie jego książki „Inżynierowie Dusz” i „Ararat”.

Dla autora głośnych „Inżynierów dusz” pretekstem do snucia opowieści o XX-wiecznej Europie i ślepych uliczkach, w które brnęła nauka, stała się historia koni rasy szlachetnej, można powiedzieć arystokracji końskiej -lipicanów.

W czasie wojen napoleońskich kilkakrotnie je ewakuowano.  Cesarstwu Austrio- Węgierskiemu jak i słoweńskiej stadninie kres położyła – pierwsza wojna światowa. Później odnowił ją Mussolini, ale konie „rozpierzchły się” po Europie, a nawet debiutowały w Hollywood. Historia lipicanów splata się także z dziejami III Rzeszy – Hitler ściągał je, bowiem z byłej monarchii w głąb Niemiec, jego naczelny koniuszy pracował zaś nad wyhodowaniem idealnego konia

Piber stajnie klacze i źrebaki brązowe

Piber stajnie klacze i źrebaki brązowe

wojskowego. Na kartach książki Franka Westermana pojawiają się także marszałek Tito i wojna w byłej Jugosławii, obozy zagłady, niesławny Łysenko oraz propagatorzy rasowej czystości.

Holender nie unika, dydaktycznych banałów (główny wniosek: istotą człowieczeństwa jest działanie wbrew naturze). Rezultaty dziennikarskiego śledztwa Westermana są bardzo ciekawe. Udaje mu się odtworzyć zawiłe i fascynujące losy lipicanów podczas II wojny i tuż po niej.

Podtytuł książki Franka Westermana brzmi „Cesarskie konie, genetyka i wielkie wojny” – i opisuje on idealnie zawartość książki. Wraz z autorem udajemy się na wycieczkę do współczesnych stadnin, słuchamy wykładów o Mendlu, Darwinie, Lamarcku o propagandzie totalitaryzmów.  Najwięcej miejsca jednak zajmuje historia wojennych tułaczek koni, jako ze lipicany uciekały przed wojnami, co najmniej czterokrotnie. Jak wysoko je ceniono skoro zawsze znajdowano kogoś, kto ryzykował życiem dla bezpieczeństwa stada?

Piber stajnie lipicanów

Piber stajnie lipicanów

Na łamach książki autor prowadzi nas nie tylko trasami ucieczek koni lipicanów, ale także zgłębia naturę ludzi. Jego niedopowiedziane pytania, i odpowiedzi, które budzą jeszcze więcej wątpliwości.

Co takiego znajdujemy w białych ogierach, (które rodzą się czarne, lub brązowe, aby po kilku latach stać się siwymi, pięknymi końmi), że armia amerykańska w czasie II wojny światowej naraża swoich żołnierzy w akcji ewakuacji stadniny lipicanów?

Cóż jest w nich takiego, że wielu totalitarnych przywódców państwowych uważało je za dobro strategiczne? Być może chodzi o niezwykłe przymioty charakteru, może o dystyngowany wygląd, (choć, jak pisał autor cytując jednego z rozmówców, każdy hodowca przyzna, że pod względem harmonii budowy lipicanowi daleko do ideału) a może po prostu o to, że biały ogier karnie wykonujący swój taniec był dobrem luksusowym, wyznacznikiem statusu? Cóż, na to pytanie czytelnik musi już odpowiedzieć sobie sam.

Znajdujemy również wątki osobiste, relacje i radość dziecięcych lat opisujących młodość autora mieszkającego wówczas w pobliżu szkółki jeździeckiej, w której przypadkowo przebywał jedyny w Holandii rozpłodowy ogier lipicana.

Piber a lipican jeszcze nie jest dorosły na zdjęciu z Michałem

Piber a lipican jeszcze nie jest dorosły na zdjęciu z Michałem

Ewolucja lipicanów zazębia się z tragiczną historią, początek dwudziestego wieku przynosi totalitarne ideologie i dwie wojny totalne, rodzi się idea eugeniki. Już sam tytuł książki Westermana sugeruje raczej próby wykrystalizowania czystej rasy aryjskiej niż szlachetnego wierzchowca. Autor nie ukrywa paraleli pomiędzy założeniami habsburskich koniuszych a nazistowskich specjalistów od genetyki. Projektowanie nadczłowieka nie różni się niczym od hodowania nadkonia (überpferd?).

Hiszpańska Dworska Szkoła Jazdy, koń w charakterystycznej lewadzie

Hiszpańska Dworska Szkoła Jazdy, koń w charakterystycznej lewadzie

„Czysta biała rasa” wciąga. Pisząc historię koni, Westerman pokazuje hitlerowską ideologię, powstania i upadki władców i monarchii oraz wojenną zawieruchę z biernej perspektywy białego lipicana.   Jeden z bohaterów jego książki trafnie ocenia: „Gdy dotykasz lipicana, dotykasz historii”. Europy, wojen napoleońskich, Habsburgów, I wojny światowej, Hitlera, amerykańskiego generała Pattona. To Patton tak naprawdę uratował Szkołę i lipicany przed śmiercią albo zjedzeniem przez bratnich żołnierzy z Armii Czerwonej. Szkoła może dziś spokojnie świętować prawdopodobnie, dlatego, że wprost nie kojarzy się z nazizmem.

koń lipicański z Agnieszką w Piber

koń lipicański z Agnieszką w Piber

Hitler, Austriak z urodzenia, nie lubił koni, może ich się bał? Był wegetarianinem i wolał Blondie, owczarka niemieckiego. Poza tym hitlerowscy ideolodzy potrzebowali niemieckiego konia, a nie austriackiego, białego konia o czarnych oczach. Od 1938 do 1945 r. jeźdźcy ponoć tylko raz w czasie pokazu powitali hitlerowskich notabli salutem „Heil Hitler”. Stadninę lipicanów mieli również Nicolae i Elena Ceausescu. Białymi końmi w zaprzęgach szczycili się liczni dyktatorzy z Trzeciego Świata. Ronald Reagan zażyczył ich sobie na uroczystości zaprzysiężenia na prezydenta USA. Jakoś tak się stało przez wieki, że stały się symbolem prestiżu i władzy. Lipicany to zaledwie sześć  linii krwi o imionach ojców: Conversano, Favory, Pluto, Neapolitano, Siglavy i Maestoso. Były założycielami sześciu dynastii w obrębie rasy. Ich

Stadnina koni lipicańskich w Piber

Stadnina koni lipicańskich w Piber

imiona przechodzą z pokolenia na pokolenie. Czerwcowy pokaz odbył się na świeżym powietrzu – na reprezentacyjnym Heldenplatzu (placu Bohaterów). Przewodniczyła mu księżna Helena, najstarsza córka króla Juana Carlosa I Burbona, siostra obecnego króla Hiszpanii Filipa VI. Po pokazie goście – we frakach albo długich sukniach – przeszli parę kroków do cesarskiego Hofburga, gdzie od 450 lat mieści się Szkoła.  Tam pokazy rocznie ogląda około trzystu tysięcy turystów, a zobaczyć balet lipicanów to zobaczyć cesarski, konserwatywny Wiedeń. Docieramy do muzeum Albertina, obok  inne wizytówki starego Wiednia: hotel Sacher i Opera. Przed Albertiną na placyku skromny, ale wymowny pomnik, a właściwie instalacja. Dwa głazy z kamieniołomów obozu koncentracyjnego Mauthausen. Wmontowane w głazy monitory. Przed nimi rzeźba (z drutu

Ujeżdżalnia w Piber

Ujeżdżalnia w Piber

kolczastego) – postać człowieka czołgającego się po chodniku w upokarzającej pozie. To wiedeński Żyd. Na ekranach zmontowane kroniki filmowe z 1938 r., roku anschlussu Austrii do III Rzeszy. Na ekranach non stop widać twarze śmiejących się wiedeńczyków – zachwyconych, że Żydzi czyszczą ich chodniki. Przypomina mi się książka, o której pisałam- Edmunda de Waala „Zając o bursztynowych oczach”, a pomnik? Nie daje spokoju, tak jak porywająca historia białych lipicanów.

Zosia moja chrzestna córka

Zosia moja chrzestna córka

Moja siostra cioteczna Zosia, córka ciotki Jadzi była ładną miłą dziewczyną młodsza ode mnie, urodziła się w 1955 r. Zawsze wydawała mi się trochę za cicha i za spokojna, ale wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że Zosia ma ciężką wadę serca. Oczywiście nasza babunia opiekowała się Zosią najlepiej jak umiała, ale Zosia i tak nie była nigdy żywym srebrem, powolutku snuła się po gospodarstwie, zaś jej matka zawsze zrzędziła, że jej córka nie jest dość robotna. Kilka lat później, gdy Zosia chodziła już do szkoły podstawowej nagle zemdlała w klasie, zrobił się szum, ktoś dał znać babci, Jadzia zaprzęgła furmankę i pojechała po córkę do szkoły, ale jej nie zastała w klasie. Wychowawczyni wezwała karetkę, która po godzinie dotarła do szkoły, badania wykazały, że serce Zosi nie pracuje prawidłowo. Postanowiono zabrać ją do szpitala do Ostrowca Świętokrzyskiego.

Następnego dnia Jadzia spotkała się z lekarzem prowadzącym. To co usłyszała nie było optymistyczne. Od tej pory moja siostra była pod szczególną opieką szpitalnych kardiologów. Po dwóch czy trzech tygodniach postawiono diagnozę, stwierdzając, że jest jeden lekarz w Warszawie, profesor Manteuffel kardiochirurg, znakomity specjalista, który mógłby pomóc.

Był rok 1968.

Miałam zaledwie dwadzieścia trzy lata, gdy ciotka Jadzia zadzwoniła i powiedziała, że Zosia ma skierowanie do szpitala do Warszawy, i musi być tam przyjęta w celu zdiagnozowania. Ponieważ telefonowała z poczty w Sadowiu, nie była zbyt rozmowna, powiedziała tylko, że zaraz wyśle skierowanie i papiery, które otrzymała od lekarzy w Ostrowcu i prosi abym zajęła się sprawą. W ze skierowaniem w dłoni dotarłam do szpitala przy Płockiej.

Pana Profesora Manteuffla poznałam osobiście, gdy starałam się umieścić Zosię w szpitalu wolskim na oddziale kardiologicznym. Nie było to łatwe zadanie, ale wierzyłam, że skoro jej przypadek jest trudny, to wymaga najwyższych umiejętności lekarskich. Siedziałam na korytarzu oddziału przez kilka godzin, wiedząc że życie siostry zależy od moich umiejętności przekonywania. W końcu przyszedł jakiś lekarz, zainteresował się mną, wypytał i odszedł, zabierając skierowanie i załączone dokumenty. A potem pojawił się starszy pan z wąsikiem, w białym kitlu, na nosie miał w grube okrągłe okulary, w ręku trzymał dokumentację Zosi. Zaprosił mnie do skromnego pokoju. Wypytywał szczegółowo o siostrę. Opowiedziałam, że mieszka na wsi, choruje na serce i dostała skierowanie ze szpitala w Ostrowcu Św. właśnie do Warszawy.  Mówiłam dużo, szybko, z wypiekami na policzkach. Tak bardzo chciałam go przekonać o konieczności leczenia Zosi tutaj w szpitalu, tylko w tym, w żadnym innym! Miły pan, siwiuteńki, o uważnym spojrzeniu cierpliwie mnie wysłuchał. Zakończyłam swoją przydługą opowieść i na koniec widowiskowo się rozpłakałam, pewnie z nerwów.

Mężczyzna wziął mnie za rękę, pogładził, uśmiechnął się takim nieobecnym uśmiechem i w końcu powiedział:

– Dziecko, no to przywieź tę swoją siostrę do nas. Zobaczymy, co się da zrobić.

Ktoś wszedł do pokoju i powiedział:

– Panie profesorze, czekamy na pana!

„Panie profesorze? Boże, z kim ja rozmawiałam?”. W końcu nie wytrzymałam i zapytałam:

– To pan, pan jest tym profesorem? A ja panu tyle głupot naopowiadałam! Przepraszam! Zajęłam panu drogocenny czas, dlaczego pan mi nie przerwał?

– Dziecko, wiedziałem, że nie zdajesz sobie sprawy z tego, z kim rozmawiasz, ale tak żarliwie przekonywałaś mnie o konieczności zaopiekowania się twoją siostrą, że nie mogłem ci przerwać, dlatego wysłuchałem cię i wiem, że podjąłem dobrą decyzję, zmykaj i przywieź ją jak najszybciej. Wszystkie formalności załatwisz na izbie, tam będzie czekała odpowiednia informacja, pamiętaj jak najszybciej!

Zosia w Warszawie Ogród Saski

Zosia w Warszawie Ogród Saski

Zosia wiele razy przyjeżdżała do szpitala. Zawsze jej towarzyszyłam. Pierwszy raz, ten najważniejszy, leżała ponad trzy miesiące. Przychodziłam do niej raz w tygodniu, poza mną oczywiście moja matka, a raz nawet przyjechała na kilka godzin ciocia Jadzia. Kiedyś znowu przyjechała do Warszawy na konsultację u profesora. Zosia spędziła kilka dni w szpitalu. Odebrałam ją i razem pojechałyśmy do centrum Warszawy. Szłyśmy koło Pałacu Kultury i Nauki, gdy Zosia zatrzymała się przy jednym z Cyganów sprzedających patelnie. Jadziuńku, kupię ci tę dużą, będziesz miała ode mnie pamiątkę.

-Co ty mówisz dziewczyno? Jaka pamiątkę? Odpowiedziałam

Zosia kupiła wielką jak bochen chleba cygańską patelnię wręczając mi uroczyście. Następnego dnia pojechała autobusem do Ostrowca. Ciotka Jadzia czekała na swoja córkę.

Kilka dni później byłam umówiona z profesorem w Szpitalu na Płockiej.

Niestety, nie dawano Zosi nadziei.

Profesor, pod którego opiekę trafiła, powiedział mi 19 sierpnia 1970 r:

– Pani Jadwigo rokowania są bardzo złe. Nasza Zosia ma trudną nieoperowalną wadę serca. Jedynie, co można byłoby zrobić, to przeprowadzić transplantację, ale niestety nie u nas…

Wiedziałam o prof. Christiaanie Barnardzie z kliniki w Kapsztadzie, który w latach sześćdziesiątych przeprowadzał pierwsze transplantacje serca, było o tym głośno w prasie i telewizji, ale dla nas było to nieosiągalne.

anioł Cmentarz Kensal LondynWyszłam ze szpitala na chwiejnych nogach. Byłam w dziewiątym miesiącu ciąży.

Zosia umarła w Opatowie, niedaleko Kolegiaty. Wracały do domu furmanką razem z ciotką Jadzią. Kasztan przystanął na chwilę, aby odpocząć, ponieważ furmanka była ciężka. W tym miejscu akurat stał kiosk z napojami i słodyczami. Ciotka kupiła oranżadę i obydwie popijały. Zosia, uśmiechnęła się, westchnęła, upadła na siedzenie, chwilę patrzyła na matkę, zamknęła oczy i zakończyła swoje krótkie, piętnastoletnie życie. Na nic zdały się matczyne krzyki, karetka z lekarzem, po którą ktoś pobiegł. Był maj, świeciło słońce, ptaki świergotały radośnie, jakby chciały powiedzieć, chodź Zosiu do nas, zaniesiemy ciebie daleko.

Nie byłam na pogrzebie. Dzień po wizycie w szpitalu, po rozmowie z profesorem, urodziłam córkę Agnieszkę.

Zosia, jako pierwsza z rodziny została pochowana na opatowskim cmentarzu.

Po niedzielnej mszy w Kolegiacie Opatowskiej chodziłam na pobliski cmentarz.   Odwiedzałam groby najbliższych, Zosi mojej ciotecznej siostry, która zmarła w wieku piętnastu lat. Wielu moich krewnych leży na cmentarzu w Grocholicach, ale ja i tak modliłam się za nich tutaj, przy grobie Zosi, której śmierć bardzo przeżyłam.

Moja patelnia otrzymana od Zosi służyła mi przez wiele lat, ale kiedyś zdałam sobie sprawę, że jej nie ma, zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach.

Starorzecza

STARORZECZA Antoni Kroh

STARORZECZA
Antoni Kroh

Dziś chciałabym polecić wszystkim książkę Antoniego Kroha pod tytułem STARORZECZA, wydaną w roku 2010 przez Wydawnictwo Iskry. Cieszę się, że wpadła mi w ręce. Do tej pory nie znałam twórczości Kroha, urodzonego w dniu 16.08.1942. w Warszawie, pisarza, znakomitego etnografa z wykształcenia, historyka, badacza, tłumacza literatury słowackiej i czeskiej, wybitnego szwejkologa. Antoni Kroh pracował w Muzeum Tatrzańskim w Zakopanem oraz w Muzeum Okręgowym w Nowym Sączu. Był komisarzem wystaw Łemkowie, Duchy epoki, czyli pierwsza wojna światowa trwa do dziś. Wykładał w Colegium Civitas.

Opublikował m.in.: studium etnograficzne Współczesna rzeźba ludowa Karpat Polskich, książkę Sklep potrzeb kulturalnych na temat kultury Podhala, będącą zarazem wspomnieniem z dzieciństwa w Bukowinie Tatrzańskiej, zbiór esejów na temat relacji polsko-czeskich O Szwejku i o nas. Jest autorem nowego tłumaczenia Losów dobrego żołnierza Szwejka czasu wojny światowej Jarosłava Haška.

Starorzecza to porywająco napisany tom wspomnień, jest portretem pokolenia Polaków żyjących w Polsce powojennej, lecz tradycją rodzinną i cywilizacyjną osadzonych w czasach przed II wojną światową. Cytuję za Newsweek z roku 2010:

„…To opowieść o losie ziemian i przedwojennej inteligencji w Polsce Ludowej na przykładzie rodziny autora i znajomych. Takich jak ciocia Wanda, synowa gen. Lucjana Żeligowskiego.

Na pogrzeb teścia ubecy zawieźli ją z Rakowieckiej, gdzie znęcał się nad nią sam Różański. Parę lat później wpadł na nią w tramwaju, poznał i „gwałtownie ruszył do wyjścia”. Ale do płaczu doprowadzali ją „koledzy z biura”. Kiedyś jeden zapytał:Wanda, znasz bajkę o dupie? – Nie. – To przeczytaj swój życiorys.

Kroh wyjątkowo dużo pamięta. Wie na przykład, że inteligent pracujący” to wcale nie wynalazek PRL, tylko zbitka pojęciowa z socjalistycznej prasy z 1920 roku („Kto poszedł na front – A kto w domu siedzi? Na ochotnika poszedł robotnik, rzemieślnik, student, inteligent pracujący”). Wie, że człowiek pracy” narodził się w latach 30. w środowisku sanacyjnej organizacji Legion Młodych, że Polska Ludowa pochodzi z przedwojennego słownictwa ludowców, a „zwracanie się do siebie per obywatelu, per wy obowiązywało w Pierwszej Brygadzie Józefa Piłsudskiego, podobnie jak symbolika orła bez korony”. Milicja Obywatelska to oddziały samoobrony powoływane w 1918 roku, a zapluty karzeł reakcji” pochodzi z wypowiedzi Józefa Piłsudskiego na bankiecie w hotelu Bristol w 1923 roku.

– Czy mogę wziąść cukierka?

– Nie możesz WZIĄŚĆ, możesz WZIĄĆ, WZIĄĆ!

– A tatuś Marka mówi WZIĄŚĆ.

– Ale ty nie jesteś tatusiem Marka i będziesz mówił WZIĄĆ.

– To ja powiem tatusiowi Marka, żeby też mówił WZIĄĆ.

– Broń cię Panie Boże!

– Dlaczego?

– Bo nie wypada, żebyś poprawiał tatę twojego kolegi. Byłoby mu przykro. Niech mówi, jak mu wygodniej, jak go rodzice uczyli” – tłumaczyła babcia Antosiowi.

Zaś pół wieku później Kroh stwierdza z emfazą: „Wielki awans cywilizacyjny robotników i chłopów w drugiej połowie dwudziestego stulecia wydaje mi się jednym z najdonioślejszych punktów zwrotnych w całej tysiącletniej historii kultury polskiej”. Produktem ubocznym tego awansu jest jednak półinteligent – „niedouczony, nieoczytany, bez kindersztuby, bez biegłej znajomości języka polskiego w mowie i w piśmie, za to również bez kompleksów”.

Awans robotników i chłopów (innymi słowy: „przemiana wołów roboczych w świadomych współgospodarzy kraju, – czyli spełnienie marzeń szlacheckich inteligentów”, jak pisze Kroh) był postulatem ruchów socjalistycznego i ludowego od początku ich istnienia w XIX w. Historia sprawiła jednak, że ten awans dokonał się według sowieckiej recepty, ze wszystkimi tego konsekwencjami, spośród których fakt, że zdecydowana większość Polaków mówi „matematYka”, zamiast „matemAtyka”, to naprawdę pikuś. Kroh nie zaprząta jednak uwagi czytelnika niewczesnymi rozważaniami, co by było gdyby, nie płacze nad rozlanym mlekiem. Pisze prywatną historię PRL, dowcipną – i niezwykle obszerną (600 stron!) – opowieść o niewesołych czasach.

Unika uogólnień, skupia się na szczegółach. W młodości sekretarzował Melchiorowi Wańkowiczowi, a że znał z przekazów rodzinnych historie opisane przez nestora polskiego dziennikarstwa w „Zielu na kraterze”, to i wyjątkowo wcześnie odkrył, że tzw. literatura faktu to bujdy na resorach. „Janusz wył ze śmiechu” – pisze Kroh, wspominając, jak jego przyjaciel odczytywał na głos, co zabawniejsze (niestety, humor nie był zamierzony) fragmenty tej książki o postawach młodzieży patriotycznej podczas okupacji. Nikt jednak nie prostował idiotyzmów Wańkowicza, (który realia okupacyjne znał tylko ze słyszenia, bo wojnę przeżył na Zachodzie), „żeby nie robić przyjemności komunistom”. I tak już zostało, książka do dziś jest lekturą szkolną…” Starorzeczom to nie grozi.

Rodzina autora była, jak się to na ziemiach polskich często zdarzało, mieszana: z jednej strony Lechniccy, szlachta herbowa, z drugiej warszawscy ewangelicy z korzeniami niemieckimi. Lechniccy byli przed wojną bardzo zaangażowani w politykę – senatorowie, ministrowie, urzędnicy państwowi, wojskowi różnych rang. Krohowie z kolei to rzemiosło, nauki ścisłe.

Kroh opisuje czasy nieodległe, o których wiemy niemało – z lektur, świadectw, rodzinnych przekazów, nawet własnych doświadczeń. Okresowi Dwudziestolecia przeciwstawia czasy komunistycznego absurdu – był jego uważnym świadkiem, wnikliwym i pamiętliwym, wyłapującym głupoty małe i duże, tłumaczącym, jak można było zachować indywidualność w systemie zaprogramowanym na glajchszaltowanie. Rozdziały poświęcone inteligencji pracującej czy pieniądzom (wykład dotyczący boków, fuch i chałtur) więcej mówią o wesołej teorii i smutnej praktyce socjalizmu niż prace profesjonalnych historyków.

„Starorzecza” są nietypową książką. Autobiografie czy biografie pisane są zazwyczaj chronologicznie. Tutaj narracja wije się zakolami jak meandry rzeki, czasem zbacza w dygresje, w których się urywa, a później dany wątek powraca jeszcze w innym rozdziale.

Autorowi udało się napisać książkę o charakterze wspomnieniowym, ale jednocześnie taką, co to się ją czyta jak najlepszy bestseller. W książce znajdziemy wiele dykteryjek, humoru czy anonimowych wierszyków z czasów PRL, jak choćby ten z 1950 r., który warto ocalić od zapomnienia:

Przełożonych się nie lękaj

Mało pracuj dużo stękaj

Nie krytykuj nie podskakuj

siedź na dupie i przytakuj

Nie przejmuj się swoją rolą

Bo i tak Cię opierdolą

Nie przejmuj się swoją pracą

Bo i tak ci gówno płacą

Za pięć trzecia bierz

kapotę pierdol biuro i robotę

Tak dożyjesz starczej renty

nigdy w dupę nie kopnięty.

Antoni Kroh, Starorzecza, Wydawnictwo Iskry 2010

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.