Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Wpisy oznaczone ‘Zofia Zółtańska’

Andrzej z misiem panda wykonanym z kurczaka11.01.1986 Lotnisko Czangdu  

Rano o 8.00  śniadanie, tym razem europejskie: grzanki, masło, dżem, jajecznica, kawa, herbata. O 8.50 autokarkiem i samochodem Toyota jedziemy na lotnisko. Krótka odprawa biletowo bagażowa i jesteśmy w poczekalni. O godz.10.10 – odlot, ale tylko teoretycznie, ponieważ jest 13.30 A my ciągle czekamy, po obiedzie to prawda, ale czekamy. Znowu przegryzka: ryż, mięsko i papryka i coś jeszcze, cola i znowu czekamy. W międzyczasie rozmawiam z zawodnikami, ciekawe są ich spostrzeżenia na temat Chin. Pobyt na lotnisku kończymy o godz.17.44. Przyjechano po nas i wróciliśmy do hotelu Jin Yian, kolacja o Prezes i znak szczęścia dla polskiego badmintona19.00 Składająca się z ryżu, ostrej potrawy, papryki z mięsem, ryby smażonej na ostro, zupy warzywnej orzeszków z ostra przyprawą, szpinakiem, kapusty pekińskiej z wody, i soku pomarańczowego w puszkach. Idziemy do pokoju, Rysiek, Jurek, Andrzej Jola Shi Pin i ja wypijamy po szklaneczce wódeczki z sokiem i Jola tłumaczy nam chińskie znaczenie naszych imion. Mnie wychodzi, ze jestem prawa moralność, jedyna blokada. Co to znaczy, nawet nie usiłuję dochodzić, cokolwiek to znaczy idę spać zmęczona głównie wielogodzinnym oczekiwaniem.  W telewizji pokazują urywki naszego meczu oraz mecz Bożeny, w którym wygrała z chińską zawodniczką, wiadomość na miarę sensacji. Pokazują też Andrzeja i mnie. Niestety komentarza nie uchwyciłam, chyba za mało znam słówek w języku chińskim. 

12.01.1986 r.  

Śniadanie zjadamy na lotnisku: jajka sadzone, ciasta z nadzieniem, ciasto francuskie, rolady i kokosanki. No i zamiast o 7 rano odlatujemy o 8.44, zamiast wczoraj to dzisiaj i zamiast do Wu-han to do Czangsza. Niech będzie, aby do przodu, aby szczęśliwie, właściwie, co to za różnica gdzie lądujemy (oczywiście na lotnisku), i tak tu nie byliśmy, więc radość duża. Na lotnisku oczekuje spora grupa. Jedziemy do hotelu Hunan Lotus Hotel prosto na obiad:   Zupa warzywna, ryba w sosie, zapiekanki w sosie pomidorowym, kapusty, kiełbasy, ostrego chrzanu, piwa, lemoniady.

Program pobytu przedstawia się następująco:

12.01 – godz. 12.00 –obiad
15.30 Trening na hali gdzie będziemy grali mecz
19.00 Kolacja

13.01 – 8.00 Śniadanie
9.00 – 11.00 Trening w szkole
12.30 Obiad i zwiedzanie fabryki haftu i porcelany
17.00 – 19.00 Oddzielny trening zawodników polskich
19.30 Kolacja

14.01 – 8.00 śniadanie
9.00 – 11.00 trening
12.00 obiad i zakupy
17.00 lekka kolacja
19.00 oficjalny mecz

15.01 – 7.00 śniadanie
8.00 wyjazd na lotnisko
10.00 odlot do Pekinu

mecz P-ChrlUstalamy ilość meczy: 2 gry pojedyncze mężczyzn, 1 gra pojedyncza kobiet, 2 gry podwójne mężczyzn, 1 gra podwójna kobiet, 2 mixty razem mecz na 8 gier. Reprezentacja Chin składa się z 3 kobiet i 4 mężczyzn.

13.01.1986

8.00 śniadanie składające się z:  jajka sadzone, grzanki, schab w plastrach, sałatka owocowa, kawa, mleko.  

Po ustaleniu planu pobytu zawodnicy jadą na trening, my z Andrzejem zwiedzamy szkołę sportową Prowincji Czangsza. Szkoła nowoczesna, uczy się w niej 600 osób, z czego 200 studiuje na Akademii Wychowania Fizycznego, pozostali w klasach sportowych różnych dyscyplin sportu. Nas interesuje oczywiście badminton : i-mał-czo.  Hala do badmintona ma 12 boisk, kilkunastu trenerów, zajęcia na hali odbywają się przez cały dzień, zmieniają się tylko składy grup i prowadzący trenerzy. Hala nie ogrzewana. Dyscypliny sportowe: gimnastyka artystyczna, judo, zapasy styl wolny i klasyczny, badminton, motocross, piłka nożna kobiet, tenis i strzelanie (trap i skeet), go i krótkofalowcy. Szkoła położona jest na 700 ha, nowoczesna dwupiętrowa hala sportowa w budowie. Spotykamy Rektora i Kierownika Wychowania Fizycznego – otrzymują od nas pamiątkowo proporce ręcznie haftowane na jedwabiu. Zajęcia w szkole średniej odbywają się wg planu do południa nauka po południu trening trwający 3, 5 godziny. Wyższa Uczelnia – trening rano 3 godziny, nauka po południu i trening 28 0 30 godzin tygodniowo, po 5-6 godzin dziennie. Oprócz treningów zajęcia z psychologii, anatomii, fizjologii i inne.  Uczniowie przychodzą do szkoły w wieku 13-14 lat, w zasadzie po szkole podstawowej, tu kończą popularną (podstawową, jeżeli jej jeszcze nie ukończyli), szkołę średnią, która trwa 3 + 3 lata. Pierwsze trzy to ukończenie tak zwanej szkoły zawodowej, nauczenie dobrej techniki w danej dyscyplinie sportu oraz następnie przygotowanie do egzaminu do szkoły wyższej, która trwa 4 lata. Najlepsi zawodnicy są wyselekcjonowani i jada do Pekinu, kwalifikują się do kadry narodowej i reprezentacji Chin. Pozostali zostają nauczycielami wf lub trenerami. Takich szkół prowincjonalnych jest w Chinach 27 x 8 lub 9 szkół w danej prowincji, wszystkie pracują w ten sam sposób. W szkołach prowincjonalnych oprócz techniki rozwija się cechy motoryczne: szybkość, wytrzymałość, skoczność, prowadzone są badania naukowe z użyciem odpowiednich urządzeń. Z rozmowy z trenerem dowiadujemy się, że w badmintonie organizowane są ogólno chińskie turnieje, w których staruje 20 na 30 prowincji (27 prowincji i 3 miasta wydzielone). Każda prowincja ma prawo zgłosić do 12 zawodników i 12 zawodniczek w poszczególnych grach (pojedyncza kobiet i mężczyzn, podwójna kobiet i mężczyzn i mixty).  Zawodnicy podzieleni są na grupa A – 32 osoby, B – pozostali. Najlepsi wygrywający zawody kwalifikują się do kadry w Pekinie oraz maja prawo otrzymywać stypendium.

12.30 Obiad, beznadziejny, w zasadzie nie ma, co o nim wspominać, bo ryż i do tego 2-3 przyprawy, piwo i sok. Tyle.    Po obiedzie jedziemy na wycieczkę do fabryki haftu na jedwabiu. Fabryka to raczej manufaktura zatrudniająca 30-40 osób. Ludzie jak one to haftują! Haft na jedwabiu, figura starca zdrowia to od 2 do 4 tygodni codziennej 12 godzinnej pracy. Odhaftowywują duże wzory z książek, starodruków. PIĘKNE, ale ceny też są cholerne. W sumie ciekawe, nawet bardzo, ale drogo, o matko i córko. Wcale się nie dziwię, jeżeli jeden z obrazków na jedwabiu Pani haftowała 4 miesiące. Następnie jedziemy na trening i do hotelu. Około 17.45  Jesteśmy przygotowani do kolacji, ale okazuje się ona kolacją przywitalno-chyba pożegnalną. O godz.18.30 autobus zabiera nas do innego hotelu. No tak, kuchnia tu jest wyśmienita. Na powitanie częstują nas motylem ma talerzu, który wykonany jest z różnego rodzaju plastrów mięsa, nie mam aparatu, więc i zdjęć też nie ma, wielka szkoda. W kolacji uczestniczą Przewodniczący Komitetu Prowincji Hunan, Dyrektor Międzynarodowego Działu, trenerzy, Wice Przewodniczący. Siedzimy przy stole 8 osobowym razem z Ryśkiem Andrzejem, trenerami. Dwa inne stoły wg tych samych zasad zawodnicy polscy i chińscy. Potrawy serwują pyszne, Shi Pin czyli Jola tłumaczy mi w biegu. Orzeszki, żołądek krowy cieniutko pokrojony- pyszny, wołowina na ostro, naleśniki z kaczką cienko pokrojoną i z sosem, sojowym i pędami czosnku, ryba, zupa w wielkim naczyniu gotowana na stole (jakby fondue z warzywami, mięsem, makaronem sojowym, trepangi, piwo, wódka wyrabiana w tej prowincji. Jedzenie bardzo Pamiątkowy proporzec PZBadsmaczne. Po kolacji jest wymiana upominków. Pan Przewodniczący otrzymuje haftowany proporzec z emblematem Polskiego Związku Badmintona na biało czerwonym jedwabiu, ( ale się dobrze dopasowaliśmy), pan dyrektor polski upominek, ale już niestety nie pamiętam dokładnie, co, my zaś otrzymujemy talerze z chińskimi malunkami. Cały czas trwają toasty, ja piję wino, Andrzej wódkę, Rysiek piwo a Jurek i to i to.  Wódka tej Prowincji jest bardzo podobna do wódki mał-taj. Ja nie mogę jej przełknąć ani z powodu smaku ani z powodu zapachu, no wraca mi się szybciej niż odrzutowiec, niż się ją łyka, więc nie piję. Bankiet kończy się o godz.21.40 Jedziemy do Hotelu i zjeżdżamy do barku. Pijemy po drinku, zawodnicy colę. O 22.00 Zawodnicy wracają do pokojów my rozmawiamy z Duńczykiem, Niemcami oraz Chińczykiem z Hong Kongu. O 23.30 Idziemy spać. Aby nie było tak smutno i nudno tańczymy po kilka tańców, w tym rock and rolla ku zachwytowi tutejszych, którzy tańca nie znają, gdyż był zakazany jeszcze 3 lata temu. Teraz już nie, teraz wolno tańczyć! Teraz Partia zinterpretowała rewolucje Kulturalną i teraz właśnie można tańczyć, chodzić do restauracji, mieć prywatny business. To naprawdę zadziwiający Kraj. Restauracyjki mnożące się na kilku metrach. Gotują w beczkach po ropie, które używają zamiast kuchni. Garnki okopcone jak sagany, extra. Na ulicach tłumy, jedzenie jest smaczne, pożegnalna kolacjaklientów wielu. Tylko ja jakoś nie mam ochoty niczego próbować, może szkoda?

14.01.1986 r

8.00 śniadanie

9.00 Trening, a my z Andrzejem do miasta na szybkie zakupy. Kupuję sobie porcelanowe filiżanki, jedwab, i kilka drobiazgów na prezenty. W końcu po raz pierwszy spóźniam się na obiad, który jest bardzo kiepski, nawet nie zanotowałam, co podano. Po obiedzie znowu zakupy. Jestem tak zmęczona, że zdycham, a zdycham, bo mnie boli głowa. Zmarzłam jak grom, ponadto pada deszcz. Kolacja o 17, nie jest warta nawet odnotowania. W tym hotelu kuchnia jest kiepska, dlaczego bo dania są ciemne, co oznacza właśnie kiepską kuchnię bez żadnego wyrazu, patrzcie, jakim koneserem kuchni chińskiej się stałam po niespełna dwóch tygodniach pobytu.  O 18.00 Jedziemy na mecz, podczas którego robię te właśnie zapiski.

Mecz rozpoczynamy uroczystym wejściem trzymając się za ręce podniesione do góry. Prezentacja obu zespołów, wymiana proporczyków i drobnych prezentów. Mecz Jacka Hankiewicza bardzo się podoba, nieśmiałe wołanie z trybun Puola, Puola, (Polska, Polska) fragmenty meczu Jacka wyśmienite. Na Hali bardzo zimno, temperatura nie przekracza 9 stopni. Siedzę w palcie i jest mi zimno.Z ust leci para widać jak oddycham. Siedzimy na trybunie honorowej. Mecz jest transmitowany przez dwa kanały telewizyjne. Po mojej prawej stronie siedzi Andrzej, tłumaczka, Przewodniczący Komitetu Sportu, Dyrektor Międzynarodowego Działu, po lewej Przewodniczący Badmintona, trenerzy i Pan z Quijyang. Kochany chłop, przywiózł pozostałe zdjęcia z Quyijang oraz znad wodospadu. Mecz przegrany właściwie bez dłuższej historii. Daleko jeszcze do mistrzów, długa i żmudna droga. Praca, praca, praca. Wiele lat pracy! Pakowanie, mycie głowy i w końcu o pierwszej z minutami idę spać. 

15.01 
7.30 śniadanie jajka sadzone, kawałek szyneczki, kawa, herbata, mleko tosty.
8.00 Wyjazd na lotnisko.

No i żadna siła nam nie pomaga, niestety. Jest już 16.30, a my cały czas siedzimy na lotnisku. Co prawda mieliśmy wyjechać o 8.00 ale wyjechaliśmy o 11.00. Kilkadziesiąt ładnych godzin spędzamy na lotniskach przytupując, bo tu też jest chłodno. Chłopaki z Prezydentem grają w karty a my uczymy Chinki języka polskiego. Cała ekipa chińska jest z nami i cierpliwie czeka do godz. 16.00 na nasz samolot. Właśnie teraz odjechali. Podobno mamy wylecieć o 19.00, ale czy na pewno? Jutro, jeżeli dolecimy do Pekinu, wycieczka na Wielki Chiński Mur. Ale na razie trzeba dolecieć. Dla Taty kupiłam wódkę Małtaj w pięknej porcelanowej butelce, to chyba ze względu na tę butelkę dokonałam zakupu. Gdybym mogła kupić to, co widziałam i było piękne musiałabym chyba kupić samochód, aby to przepchnąć do Polski. Na lotnisku jemy obiad, zupełnie dobry: zupa w kociołku, trepangi, ryż, na ostro wołowina, bambus z mięsem, bułki na parze, piwo, lemoniada. Wszyscy mają już dosyć czekania i bardzo chcemy odlecieć do Pekinu. Chiński mur jednak nas ciągnie.

Wczoraj po meczu był wspólny poczęstunek: ciasto, lemoniada, kawa i wódka, małtaj ale ta z Hunan. Ja nie mogę tego nawet powąchać. Andrzej musiał pić toasty, Rysiek wypił jeden, a Jurek powiedział, że wszystkie rozkazy Andrzeja ma gdzieś, nie sprecyzował dokładnie gdzie, ale i tak się domyśliliśmy. On tego nie może nawet na odległość powąchać. Pewnie mu zaszkodził przedwczorajszy bankiet, kto to wie?

W dalszym ciągu czekamy…

Do 20.00 – Startujemy po kolacji składającej się z ryżu, jakiś grzebyków – nie jem, jajecznicy, marchewki z mięsem, makaronu sojowego na ostro, trepangów, ryby w całości, zupy z jajecznicą w środku, frytek mięsnych, wątróbki z pędami czosnku, piwa i mandarynkowego napoju, oraz kapusty pekińskiej.

 W Pekinie jesteśmy o 24.00

Bardzo zmęczeni. Mam pięknie spuchnięte nogi i ręce. Ledwie myślę.Szybko, załatwiam karty i pokoje.

Już w pokojach, szybkie pranie i spać.  

Cdn.

przed meczem wymiana upominków Andrzej i pan przewodniczącyTłum towarzyszy nam wszędzie i jest bardzo miły, tylko czasami nas dotyka i chce robić zdjęcia. Pomagają nam kupować, wybierać, sprzeczają się o cenę. Jestem jedyną tak dużą kobietą na ulicy i w sklepach. Mam granatowy płaszcz, kapelusz i długie, jasnoszare buty. Marzyłam o kimonie, ale tutaj są takie dla małych pań, szkoda. Idziemy na pocztę, no raczej brudno, a klej stoi na dużym stole w dużej misce i palcami się go wybiera, by przylepić znaczek. Higienicznie nie jest, ale znaczek się trzyma. Ceremoniał lepienia znaczków powtarzamy wiele razy, gdyż wszyscy wysyłamy po kilkanaście pocztówek. Z poczty idziemy na chwilę w miasto. Tłumy ludzi, robię kilka zdjęć i już musimy jechać po zawodników, aby zdążyć z nimi na kolację. Dzisiaj mamy ryż, ziemniaki smażone, „gąbkę” czyli chleb sojowy z grzybami mun. Niestety ja tego nie jem, nie smakuje mi, choć danie jest pełne witaminy B. Kotlet schabowy w sosie pomidorowym, golonka z puszki, zupa z makaronem sojowym i krewetkami, kalafior z suszonymi krewetkami, lemoniada, piwo dla kierownictwa (Cinq tao beer – jest naprawdę dobre) oraz mandarynki. Po kolacji pojawia się główny kucharz z zapytaniem czy nam smakowało. Pokazuje swoje zdjęcie razem z Zosią, prosi o autograf. Uciechy co niemiara. w środku trener kadry narodowej Ryszard BorekOklaski dla pana kucharza oraz zdjęcie, co sprawia mu dużą przyjemność. Po kolacji szybko do hotelu po sprzęt sportowy i na halę. Jutro gramy tutaj mecz, więc dziś musimy „ograć” halę z zapalonymi światłami. Po powrocie do hotelu „starszyzna” spotyka się u Andrzeja. W pokoju dyskusja o…  o dziwo o badmintonie, przy szklaneczce czerwonego wina. Idziemy spać. Tym razem noc spokojna, bez bębnów, patelni i innych tego typu narzędzi. Ale nie śpię do 3.30, a gdy tylko zamykają mi się oczy, ktoś zaczyna walić w drzwi. Jest 7.11 – to Rysiek. 

6.01.1986 r.  

Wszędzie częstują nas herbatą. Jest pyszna, szczególnie ta jaśminowa. Chińczycy twierdzą, że oczyszcza głowę i rozum i wszystkie brudy schodzą do żołądka. Mądre to. W maleńkim kantorze herbacianym widzę ponad 15 różnych rodzajów herbat. Dowiaduję się, że herbatę Yunnan (w tym czasie najbardziej poszukiwana herbata w Polsce) piją tylko ludzie mieszkający na północy Chin, w Tybecie, Mongołowie, no i Polacy. Jest to herbata ciemna, szkoda że takiej w Polsce nie ma. Herbata jaśminowa to suszony kwiat jaśminu, ale w bardzo specjalny sposób. Tę herbatę pije się na okrągło i wszędzie. Wszędzie, gdzie przyjeżdżamy, stoją kubeczki z przykrywką i w nich podaje się herbatę jaśminową. A może my wyglądamy na takich, co toksyny muszą wypłukać do żołądka? Nie wiem. Piję, bo mi smakuje. Teraz też, dopieco co weszliśmy na halę i już trzymamy kubki w rękach. Siedzimy na głównej trybunie, chwila przed meczem. Ja piszę,  Andrzej też, a herbata przed nami. Dzisiaj wieczorem na tej właśnie hali gramy mecz Chiny-Polska, a właściwie reprezentacja Quiyang – Polska. Marzenie? Wygrać jeden lub dwa pojedynki – oto są nasze skromne marzenia. Śniadanie. Dzisiaj jajka sadzone, bułeczki słodkie, masło, dżem, placuszki smażone polewane miodem, ja oczywiście ze swoją kawą. Dzisiaj pozostaję w hotelu z zamiarem snu, ale w ciągu  półtorej godziny 8 osób przychodzi z różnymi sprawami. Ha, no cóż, takie jest życie kierownika ekipy, nic nowego. Mimo tego odpoczywam. 

Na obiad o godz. 12.00 jemy potrawy wyśmienite, serwowane w następującej kolejności: zupa z kapusy pekińskiej, kurczak, schab, flaki z ośmiornicy (niestety nie jem), mięso wieprzowe z bambusem – pyszne, ziemniaki, ryż, makaron, mandarynki, lemoniada i piwo. Po obiedzie mamy około dwóch godzin czasu wolnego. Idziemy na miasto i trafiamy przez przypadek na bazar. Zupełnie inny ten bazar od naszych. Piękne są wagi, z których korzystają sprzedawcy (na zasadzie pracy dynamometru). Ludzie kupują mięso a ja stoję i obserwuję: pani prosi o żeberka, sprzedawca waży na swoim dynamometrze, pani wyciąga haczyk wbija w żeberka, wiesz mieso na bagażniku roweru i odjeżdża, a mięsko dynda sobie z tyłu ( a może się panieruje?),.Wracamy do hotelu, odpoczywamy przed meczem, a o godz.18.00 jedziemy na wcześniejszą kolację, na której mamy kaczkę, frytki, kurczaka na ostro, kotlet mielony, mandarynki, lemoniadę i ewentualnie piwo. Do hotelu i biegiem o godz. 19.00 do autobusu na mecz. Witają nas najwyżsi rangą przedstawiciele prowincji: Prezydent, Przewodniczący Honorowy, Wice Gubernator, Gubernator, Przewodniczący Komitetu Badmintona, sekretarz generalny badmintona, kilkanaście osób im towarzyszących oraz sekretarz generalny piłki nożnej. Przed meczem przez dwa dni odbywało się szkolenie siedemnastu sędziów, ponieważ dotąd nie rozgrywano oficjalnych zawodów i sędziów nie mieli.   

mecz Polska Chiny -QuiynagWynik meczu  Polska-Chiny                                                8 : 0

Grzegorz Olchowik      Lud Kuc Hui                                  8/15 , 7/15

Jacek Hankiewicz       Ye Czang Cin                                12/15, 6/15

Ewa Wilman                Yang Fue Mei                               0/11 , 2/11

Bożena Siemieniec       Huang Wei                                    3/11, 4/11

Hankiewicz/Olchowik  Peng Zhu Cin/ Czang Yu Sin    11/15, 15/17

Rduch/Czekal              Yang Hui Ping /Sun Yi Min        2/15, 2/15

Siemieniec/Żółtańska  Yang Wen Hui/Pen Zhu Cin      1/15, 9/15

Hankiewicz/Wilman    Peng Zhu Cin/ So Liu Zhu         9/15, 17/18  

Publiczności jest bardzo dużo, jak na nasze warunki, około trzech tysiący osób. Temperatura na hali w granicach od 0 do -3 stopni. Wszyscy ubrani zimowo – ja w granatowym kostiumie z białą różą w klapie. Przegrywamy mecz, ale jesteśmy zadowoleni. Jacek Hankiewicz gra z Grzegorzem Olchowikiem w debla i bardzo podoba się publiczności, szczególnie jego jump (wyskoki, poodczas którychwykonuje smecz) i smecze z końca kortu. Bardzo ładna gra zawodników, czego nie pokazują suche wyniki. Świetny mecz rozgrywa Ewa Wilman z Jackiem Hankiewiczem, drugi set zacięty i to daje nam nadzieję, że może kiedyś gra mieszana będzie naszą silną bronią(Dzisiaj już mogę powiedzieć, że nasz polski mikst Robert Mateusiak Nadia Kostiuczyk znajduje się na 8 miejscu na liście światowej).  

Badminton w Polsce istnieje w ramach organizacyjnych Polskiego Związku Badmintona od 1977 roku. My po raz pierwszy przyjechaliśmy uczyć się od mistrzów w dziewiątym roku istnienia Związku. Po meczu zmęczeni, ale też z nadzieją na kolejny, jeszcze lepszy mecz i z wiarą, że to co robimy może w przyszłości zaprocentować. Nawiązujemy serdeczne stosunki z gospodarzami. Jesteśmy chętni na wszystkie propozycje (czasami męczące), ale wiemy, że od tego, jakie wrażenie zrobi nasza ekipa, będzie zależała dalsza współpraca z Chińskim Związkiem Badmintona. Reagujemy na każdą sugestię, nie jesteśmy uniżonymi sługami, ale godnie reprezentujemy Polskę i uczymy się wszystkiego, co chińczycy chcą nam pokazać, tak w zakresie szkoleniowym, jak i kulturalnym. A teraz szybki prysznic i spać, bardzo rano, prawie w nocy, wstajemy przecież aby zobaczyć wodospad Aushun.  

7.01.1986  

stoją od lewej ja, Jola Shi Pin, Jurek Szuliński, z tyłu Rysiek i AndrzejWyjazd punktualnie o 6.00 rano. Jedziemy nasza Toyotą, do tego dwa busy Toyoty z zawodnikami i jedna Toyota dodatkowo z jedzeniem. Przez pierwsze pół godziny oglądam wszystko dookoła, jest jeszcze noc, mnóstwo Chińczyków biega rano lub ćwiczy qi gong. Jesteśmy na moment w jakimś maleńkim miasteczku na stadionie, starzy ludzie biegają na bieżni, wszyscy ćwiczą. Nie możemy skorzystać z wc, uprzedza nas chińska trenerka, dlaczego? Bo lepiej nie. Jedziemy już dalej, po drodze mijamy chłopów niosących swoje produkty na targ, dwa kosze zapakowane warzywami (rzodkiew biała, kapusta pekińska, kapusta), powieszone na bambusie. Poboczem drogi idą dzieci do szkoły, jest zimno, każde ma ponakładane kilka par podartych pończoch, na krótkim bambusie niosą przed sobą kociołek z ogniem. Do szkoły jest kilkanaście kilometrów. To nic, że daleko. Chęć nauki jest tak wielka, jak odległość szkoły od miejsca zamieszkania. Wszyscy wiedzą, że tylko w ten sposób mogą poprawić swój byt, a nauka otwiera drzwi. Motywacja ogromna, musisz się wybić spośród wielu milionów ludzi, walczysz o życie, o jedzenie, ubranie, wyjazdy, choćby i do innej prowincji. Po drodze usypiam, śpię aż do przyjazdu do jaskini smoka, gdzie otrzymujemy paczki z jedzeniem, słodkie bułki, ciasto biszkoptowe, mandarynki, lemoniadę i Nasza ekipa w grocie smokapiwo. Jest 8.00 rano (w Polsce 24.00), a my zgrabnie idziemy daleko w góry. O tym właśnie marzyłam. Grota smoka jest piękna, jeziorko, łódki, wpływamy do grot, których jest kilka. Podświetlono je kolorowymi światłami. W sumie pokonujemy 4,5 km. Potem znowu idziemy w góry. A jakże, aby popatrzeć z innej strony na te cuda, a jest rzeczywiście na co. W skałach wykute są poletka z uprawami ryżu i innych roślin, wyglądają pięknie, jak na kolorowych pocztówkach. Nasza reprezentacja badmintona w drodze w góry zobaczyć wodspad spotkanie z tubylcamiKażdy możliwy kawałek ziemi jest wykorzystany do granic możliwości. Jedziemy drogą, na której porozkładano dopiero co skoszony, dojrzały ryż. Ma brązowy kolor. Dopiero po wysuszeniu następuje młocka (młocka to nic innego, jak położenie ryżu na drodze, aby przejeżdżające samochody go wymłóciły!). Tak naprawdę dopiero biały ryż nadaje się do spożycia. W sumie średnio zabawne, ale prawdziwe.  Pamiętajmy, że to rok 1986, inna epoka, zupełnie inne czasy w Chinach, zmiany są jeszcze daleko przed nami. Bieda ludzka jest okropna, pralki, telewizory, radia to rarytas, a o mieszkaniu typu M2 lub M3 w ogóle nie można mówić, bo tych lepianek, co widzimy, nie można w ogóle nazwać mieszkaniami. Do wc nie wchodzimy, a nasi chłopcy cały czas nie odstępują dziewczyn i mnie. Dlaczego? – pytam. – Jak to? Przy was można normalnie oddychać, wy pięknie pachniecie, wszędzie brud. Pogoda piękna 20-25 stopni ciepła, nieźle jak na styczeń. Kwitną kwiaty, palmy, zielono, góry ogromne, jaskinie pięknie eksponowane, tylko czystości brak. Miną kolejne 22 lata i to nie będą te same Chiny! Ale to wszystko przed nami. Jesteśmy w styczniu 1986 r i wszystko to, co dobrego nastąpi, zdarzy się w kolejnych latach, bardzo, ale to bardzo szybko. Robimy wiele fotografii, reprezentacja chińska cały czas z nami, śmiechy, próby nawiązania kontaktów, miło i przyjacielsko. Jedziemy dalej, jakieś 40 km, nad wodospad Aushun, drugi co do wielkości po Niagarze na świecie.  Ale najpierw jemy obiad: puszki szynki, piwo, lemoniada i nasze paczki. Schodzimy na dół, wzdłuż ogromnej góry i z każdej strony podziwiamy wodospad, który z powodu ostrej zimy (+25) nie jest taki bogaty w wodę , ale i tak jest na co popatrzeć. Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia. Chińczycy robią nam tyle zdjęć. Jeżeli choć trochę dostaniemy, to i tak w życiu nie mieliśmy tylu kolorowych! Wchodzimy jeszcze po schodach we wnętrzu góry, po której spływa wodospad – huk ogromny, mokro, ślisko. No i ostatnia platforma. Znów przebiegamy dalej, aby jeszcze pod innym kątem i z innej strony popatrzeć na wodospad Huangguoshu. Słońce grzeje, więc pozbywamy się różnych ciepłych ubrań, które skrzętnie włożyliśmy. Schodzimy w dół. Dookoła drzewa, bambusy stare i młode oraz młodziutkie pędy, którymi się zajadamy. Przechodzimy przez mostek na rzece i znowu w jadwiga -Chiny zima w pełni nad wodospademgórę. Pan fotograf każe nam iść w dół pod sam wodospad, ale to jest ponad moje siły. Z dołu do góry, z góry na dół, zdjęcia, ujęcia, po pierwsze jam nie modelka, po drugie czy ja tu przyjechałam wspinaczkę górską uprawiać w górach wyższych od naszych Tatr? Wchodzę na górę, siadam i czekam na wszystkich spokojnie, dochodząc do siebie. I tak mam piękne widoki. Upał się zrobił sakramencki, a ja pod bananowcami i mandarynkami sobie leżę, ot bananowe życie! Wracają zawodnicy z szefostwem, a my, korzystając z magnetofonu zamontowanego w jednym z aut, wykorzystując nasze taśmy, dajemy pokaz tańca, który tutaj jest dozwolony już od dwóch lat. Uczymy go naszych chińskich kolegów, a o godzinie 16.30 odjeżdżamy. Jedziemy do Aushun, gdzie w restauracji dostajemy kolację: pawia pięknego, zrobionego z bambusa, pędów soi, grzybków, liści selera, jajek przepiórczych, przepiórki (podana cała, z głową), boczek a la guma, mątwę czyli ośmiornicę, kompot owocowy, jajka z pocukrzonymi żółtkami, kurczaki a la kurczak Aerofłot (nie do ugryzienia), rybę na słodko, groszek zielony z sosem, ryż, trepangi (ogórki morskie) z przeróżnymi różnościami. Jem je, bo są bardzo smaczne. Jest wódka małtaj i piwo. Do wódki mam stosunek pejoratywny, nie mogę wąchać nawet, nie mówiąc o piciu. Po przedstawieniu nam kierownika restauracji wydającej tę kolację i miłym powitaniu, Andrzej z Jurkiem wychylają obowiązkowo kieliszek małtaj za przyjaźń. My z Ryśkiem oczywiście piwo. Po kolacji, w oczekiwaniu na samochody i pozostałe osoby, prowadzimy kurs tańca. W hotelu jesteśmy o godz. 22.00. Jutro rano odlatujemy do następnego miasta, więc jeszcze szybkie pakowanie, uzupełnienie notatek i spać. 

ps. Niektórych może zadziwić, ze tyle razy podaje różne przepisy oraz dania serwowane nam w restauracjach, stołówkach , czy też podczas oficjalnych spotkań. Musze się wytłumaczyć: jest dwa lata po zdefiniowaniu rewolucji kulturalnej i naprawdę prosze mi wierzyć nie wszyscy maja co jeść, a jedzenie jest podstawa egzystencji dla chińczyków i jest tak samo ważne jak praca dzieci czy rodzina. Zresztą największym swietem jakie mozna sobie wyobrazić jest dzień wolny od pracy (dla każdego zakładu pracy przypada on innego dnia, i możliwość zaproszenia przyjaciół na  np. śniadanie na godz.6.00 rano do restauracji, dlaczego na 6.00 , bo inne godziny są już zajęte!

cdn

1 – 17 stycznia 1986 r.   

Na lotnisko jedziemy samochodem Andrzeja o 7.30. Mam 3 duże i dwie podręczne torby. Po drodze zabieramy Zbyszka, który zabierze mój samochód wraz z dowodem rejestracyjnym i odstawi na parking. Odprawa bagażowa dwunastoosobowej ekipy: 9 zawodników, trener R. Borek, J. Szuliński, Prezes, i ja. Mamy 211 kg nadbagażu. Załatwiam formalności oraz wykupuję nadbagaż na powrót. Jeszcze tylko formalności paszportowo-celne i za chwilę siedzimy na starym lotnisku Okęcie – na hali odlotów, bo nasz lot znacznie opóźniony, ale ile, nie wiadomo. Na lotnisku nikt nie pracuje. Siedzimy wszyscy: stewardessy siedzą, my też, w Pewexie nie ma żywej duszy. O 10.00 otwierają restaurację, więc idziemy na śniadanie. Potem znowu wracamy, coś tam pijemy i już jest 14.00. Dają nam obiad. A o 15.00 odlot do Moskwy, w której lądujemy o dziewiętnastej. W Moskwie wszystko idzie sprawnie i już po godzinie jesteśmy po odprawie i pijemy szampana. Czekamy na samolot z Helsinek, a właściwie na pasażerów i tak to trwa do jedenastej wieczorem. I o dziwo w końcu odlatujemy. Przed nami prawie osiem godzin lotu. Wchodzimy ostro na naszą wysokość, dziewczyny są bardzo zmęczone i od razu zasypiają. Trenerzy wyglądają przez okno. Po godzinie stewardessy serwują wodę i soki za darmo, a alkohol za pieniądze. Na kolację kurczak. Już drugi w dniu dzisiejszym i niestety nie jest to danie dla mnie. Lecę do toalety. I tak kilkanaście razy. Po herbacie mogę zasnąć. Śpię na dwóch fotelach. Samolot leci równo, ale jak pomyślę, że pode mną nie ma nic, to znowu mi niedobrze. Więc nie myślę. O piątej z minutami, czyli o trzeciej naszego czasu, podają śniadanie, dla mnie tylko kawa, bo lubię, jedzenie omijam szerokim łukiem. Lądowanie dobre, tylko buja. Jest 3 stycznia 1986 r. Stewardesa rozdaje deklaracje zdrowia i celne. Wypisuję i oddaję, aby wszyscy mogli prawidłowo wypełnić swoje druki. Niektórzy tak się zapędzają , że przepisują moje stanowisko pracy – sekretarz generalny. Fajnie, sami się z tego śmieją. Jest dwunasta czasu chińskiego, a piąta rano czasu polskiego, lądujemy i za dwadzieścia minut witamy się z naszymi gospodarzami. Jest Pani Lu Shengrong – Madame Lu, późniejsza Pani Prezydent Międzynarodowej Federacji Badmintona i Shi Pin – czyli Jola, nasza tłumaczka, Chinka, pracowniczka Radia Pekin, która świetnie zna język polski. Jemy obiad, taki europejsko-chiński i jednogłośnie stwierdzamy, że od wieczora jemy tylko chińską kuchnię. Do hotelu Yan JIN jedziemy autobusem. Szybkie zakwaterowanie, jeszcze szybsza kąpiel i od pierwszy dzień zakazane miasto (Imperial Palace) cała polska reprezentacja w badmintonie 1986razu ruszamy do Pałacu Cesarskiego. Imperial Palace.  Pałac ogromny, piękny, robi wrażenie, kilkaset budynków, ponad 9000 komnat. Wspaniały: czerwień i złoto, pagody. Wszyscy myślą o tym samym – czy rzeczywiście tu jesteśmy? Wracamy do cieplutkiego hotelu. Kupuję mapę Chin, Pekinu – Beijng, a o siódmej kolacja, wszyscy mają zabawę, bo jemy po raz pierwszy w życiu pałeczkami. Nikt z nas nie umie się nimi posługiwać, dlatego jest zabawnie. Wszyscy cieszą się jak dzieci jedząc bardzo dobre dania kuchni chińskiej. Po kolacji szybko spać, za oknem monsunowy wiatr, a raczej wietrzysko. Można powiedzieć, że wszyscy zasypiamy na stojąco, bo to już dwie doby na nogach, a zawodnicy przecież jechali do Warszawy z całej Polski.  Pobudka o siódmej rano. Mieszkamy w hotelu średniej kategorii, tapczany, w pokojach ciepło, łazienka, a w niej karaluchy – trzeba będzie się przyzwyczaić. Na stoliku w pokoju stoi wielki termos z gorąca wodą, filiżanki z chińskiej porcelany i herbata jaśminowa. Zaparzam i od razu lepiej. Po śniadaniu wyjeżdżamy na lotnisko. Po drodze wstępujemy do sklepu, kupujemy zeszyty (wszyscy chcą prowadzić dzienniki podróży). Wiatr ogromny, sypie piaskiem. Ludzie chodzą w specjalnych maskach z szalami owiniętymi dookoła głowy. Jeszcze wczoraj wywoływało to uśmiech, dzisiaj rozumiemy dlaczego. Na ulicach ogromny ruch, wszędzie rowery, rowery, rowery i rzeka ludzi. Zresztą ludzi jest dużo i wszędzie. Na lotnisku, w restauracji, na ulicy. Ubrani bardzo skromnie, ale ciepło. Spódnicę noszę tylko ja. Wszyscy w spodniach i w kurtkach prawie jednakowych, najczęściej zielonych, pikowanych. Czekamy na odlot naszego samolotu, więc możemy się trochę porozglądać. Podczas obiadu Shi Pin przedstawia nam plan podróży: Z Pekinu (Beijing) lecimy do Guiyang – stolicy prowincji Guizhou, stąd do Chengdu,  stolicy prowincji Sychuan, następnie do Wuhan, stolicy prowincji Hubei i do Czangsha – stolicy prowincji Hunan. Zapowiada się długa wyprawa, przygoda sportowa w sercu światowej szkoły badmintona. Obiad w restauracji jest bardzo smaczny. Składa się z przystawek: zimnego mięsa pokrojonego w cieniutkie plasterki, grzybków, słodkiej kiełbasy, ryżu, pędów czosnku z bambusem i mięsem, pysznej ryby na słodko, kalafiora z grzybkami i sosem, krewetek z pędami bambusa w sosie.  Lot opóźniony o cztery godziny. Samolot Ił 18 – lot dobry i pierwsze 1600 km za nami. Na lotnisku witają nas osobistości lokalnych władz: szef badmintona, kilka osób z Miejskiego Komitetu Kultury Fizycznej, mecz P-Chrli prasa. Nasz Prezes ma dużo roboty, wywiady, zdjęcia, herbata powitalna na lotnisku, pytania, i w końcu lądujemy w hotelu. Jest 40 minut po północy. Jemy kolację. O ósmej Rysiek budzi nas wszystkich (ja śpię, bo wzięłam coś na sen). Quiyang jest piękną prowincją z kopalnią węgla kamiennego. Występuje tu roślinność tropikalna. Jest dość ciepło, bo plus dwa stopnie. Podczas śniadania ustalamy plan na następne kilka dni: od 4.01 do 7.01 posiłki, godziny treningów, w czasie wolnym trochę zwiedzania. 6 stycznia o 19.00 pierwszy mecz Polski z reprezentacją Prowincji Quiyang. Jako szef organizacyjny uczę się kilku słów po chińsku: nihao – dzień dobry, sie, sie – dziękuję, tui buci – przepraszam, ho ho – dobrze, mei kłen szi – nie szkodzi, hłen fa czio –zmiana, mał czio – badminton, czung ło – Chiny, koi koi – można, taja – słońce, czange – śpiewać, łomen dzo – idziemy, la shu shin – dziadek zdrowia, czin cuo – proszę siadać. Pierwsze śniadanie w Quiynag nas rozczarowuje, ponieważ gospodarze chcąc nas ugościć,  podają europejski powitanie Jadwiga Ślawska sekr.gen PZBadposiłek. Wiemy, że oni takiego śniadania nie jedzą – jak to powiedziała Shi Pin – takie śniadanie jedzą w Mongolii. No cóż, ok, więc dziękując serdecznie za ukłon w stronę Europy prosimy za pośrednictwem Shi Pin o serwowanie nam typowo chińskich posiłków. Wywołujemy ogólne zdziwienie, ale przyjęte z aplauzem. Tym razem jedziemy do hotelu zabrać nasz sprzęt sportowy i jazda na halę, ale tu niespodzianka. Czeka na nas herbata, i nie ma mowy o tym, aby jej nie wypić. Nie chcemy być niegrzeczni, wypijamy i szybko na halę. Kolejna niespodzianka. Na hali zimno, gorzej niż na dworze. Rysiek Borek prowadzi trening, notuje Jurek Szuliński, no i ja. Jest prasa i telewizja. Pod trybunami siedzą chińscy trenerzy, organizatorzy, dyrektor turnieju, zastępca i pracownik. Biorąc pod uwagę wcześniej spotkanych pięciu organizatorów i szefa, który nimi dowodzi, grupa liczy tyle osób, ile u nas pracuje przy organizacji międzynarodowych mistrzostw Polski, ogromnego turnieju z udziałem 31 państw z całego świata. No i refleksja… ich jest więcej niż nas w Polsce i to ile razy! Stolica Quiyang liczy 1,5 miliona ludzi, a cała prowincja około 110 milionów. W porównaniu do Polski liczącej wtedy 37 milionów i Warszawy 1,5 miliona ludzi. Program meczu na dwóch kortach ustala osiem osób: na korcie pierwszym gramy grę pojedynczą mężczyzn, kobiet, grę podwójną mężczyzn i mieszaną, a na korcie drugim: grę pojedynczą kobiet, mężczyzn, podwójną kobiet i podwójną mężczyzn.  

Po treningu jedziemy do hotelu i stamtąd na obiad. Ba, nawet jest to fajne, ponieważ ciągle jeździmy przez całe miasto i mamy dodatkowo wspaniałą wycieczkę. Miasto typowo azjatyckie, małe sklepiki, tłumy ludzi, tysiące rowerów, riksz, wózków ciągniętych przez ludzi. Właściwie bieda, i to duża. Moda raczej nie istnieje, nosi się to co w sklepie, zaś w sklepie jest wszystko, ale przecież to jest Azja i to rok 1986. My jesteśmy pierwszą sportową delegacją z Europy w tym mieście – należy dodać pierwszą po zakończeniu rewolucji kulturalnej. Wracając do mody. Zestawienie zielonego z purpurą to norma, a do tego zielony płaszcz, wszystkie kobiety noszą spodnie, tylko latem sukienki. Robimy zdjęcia, dużo zdjęć, brakuje nam filmów i coraz to kupujemy nowe. Zdjęcia pod palmami, zdjęcia na ścieżce zdrowia – ja ją tak nazwałam, gdyż był to park z górami, schodami i mnóstwem zakrętów. Idziemy do góry, po drodze mijamy pagody, pawilony, znowu zdjęcia. Wreszcie koniec wspinaczki – w palcie i ciepłych butach – bardzo niewygodnie, ale za to na górze na wysokości, nie wiem jakiej, w każdym bądź razie bardzo wysoko stoi Świątynia Wielka i Szczęśliwa (szczęśliwa chyba dla tych, którzy tu dotarli!). Oglądamy salę Buddy, wystawę drzewek bonzai, kilka zdjęć i idziemy dalej. Ja już siedzę w samochodzie i spisuję dania obiadowe, które Jola – Shi Pin mi dyktuje. A więc: ryż rozmaitości, mięso w łodygach selera, mięso z marchewką i kalafiorem, ryba smażona w sosie, kurczak w sosie specjalnym smażony w oleju, zupa jarzynowa, mandarynki prawie prosto z drzewa, bo jest właśnie sezon na świeże, pyszne i bardzo soczyste. Cała ekipa idzie jeszcze wyżej, oglądać krajobraz miasta. Ja mam dość. W życiu nie lubiłam gór i nie polubię ich już nigdy (na treningach wysokogórskich wiele lat temu, trenując swój sport, przebiegłam nasze Tatry, widząc co najwyżej stopy koleżanki biegnącej przede mną i to mi wystarczy do końca moich dni). Z góry podobno krajobraz miasta jest zupełnie inny. Widać tylko ogromne bloki i nowoczesne miasto. 

cdn

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.