Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Wpisy oznaczone ‘ul. Młynarska’

Wspomnienia, wspomnienia, moje wspomnienia opublikowane trzy  lata temu zostały zauważone przez jednego z redaktorów odpowiedzialnych za wydanie materiałów o Dzielnicy Warszawa Wola. Dla potrzeb tego wydawnictwa przygotowałam poniższy tekst, który w nieco zmienionej formie wysłałam  panu Jarkowi odpowiedzialnemu za zebranie wspomnień mieszkańców Woli byłych i obecnych. Mój wpis nie jest tym samym który opublikowałam wcześnie, są to moje wspomnienia widziane oczami małej dziewczynki, która tak właśnie zapamiętała tamten czas. Pozdrawiam serdecznie i życzę miłej lektury.

Ulica Wolska  42

Jesień,jest czasem wspomnień, nie tylko związanych ze zbliżającym się Świętem Zmarłych z łaciny nazywanym Omnium Festum Sanctorum. Pierwszy dzień listopada  -jest dniem  wolnym od pracy, co powoduje, że  podróżujemy,  aby odwiedzić groby swoich bliskich. Odwiedzamy cmentarze, spotykamy się z bliskimi i przy świątecznym obiedzie wspominamy dawne czasy, wojenne i powojenne, spotkania rodzinne jak również niezwykłe wydarzenia rodzinne wydarzenia.  Takim wydarzeniem w naszej rodzinie był po wojnie powrót rodziców do Warszawy. Młodzi ludzie w wieku dwudziestu i dwudziestu dwóch lat obydwoje, którzy całą swoja młodość spędzili na robotach przymusowych chcieli wrócić do Polski do Warszawy rodzinnego miasta mojego ojca. Łatwo nie było. Po powrocie znaleźli chwilowy przystanek u mojego dziadka, który mieszkał na Woli przy ul. Ogrodowej.  Rodzina dziadka Benedykta od niepamiętnych czasów mieszkała na Woli, która była dla nich najpiękniejsza. I choć przed wojna wszyscy mieszkali przy ul. Młynarskiej 1, po wojnie znaleźli się w stareńkim domu stojącym przy Ogrodowej 32 (dzisiaj tego domu już nie ma). Ich kamienica została zbombardowana podczas Powstania Warszawskiego.

Wróciliśmy do Polski. Cała nasza trójka. Warszawa zrujnowana, niezniszczonych kamienic jak na lekarstwo. Pierwszym naszym „mieszkaniem „ był pokój zajmowany wspólnie z dziadkami. Na krótko. Ojciec, który był kierowcą i dostał pracę w MZK postanowił poszukać „odpowiedniego” lokalu, który można byłoby wyremontować własnym sumptem. I tak znaleźliśmy się na ul. Wolskiej.

Moje wspomnienie naszego pierwszego „mieszkania” sięga roku 1948. Pamiętam ten zniszczony wielki dom. Zniszczony, a dla mnie po prostu stary i niewyobrażalnie wysoki, liczył sześć wysokich pięter takich, po co najmniej trzy metry wysokości każde, wszyscy nazywali go „mrówkowcem”  tyle osób w nim mieszkało.

Każdy nowy lokator remontował sobie kolejny wolny pokój. Pokoje były ogromne tak mniej więcej 10-12 metrów kwadratowych każdy.

Moja rodzina znalazła loku nadające się do remontu,   kolejny wolny pokój na szóstym piętrze. Dlaczego na szóstym? Bo to było jedno z nielicznych pięter niezbyt  mocno zbombardowane, nadające się, aby wejść klatką schodową, która pośrodku miała wolna przestrzeń a przylegające do ścian schody nie uległy zniszczeniu.

W ten sposób można było wejść na swoje piętro. Ze względu na to, że schody nie miały poręczy, każde wejście były bardzo niebezpieczne. Pamiętam, gdy mama wnosiła mnie na rękach, lub kazała mi iść przy samiuteńkiej ścianie nie patrząc w dół. I szłam, wchodziłam na to wysokie piąte piętro.

Prace remontowe trwały kilka tygodni, ja młoda dama trzy letnia towarzyszyłam rodzicom w każdej wyprawie do „nowego” domu.

Po podniesieniu zniszczonego stropu, dobudowaniu brakującej ściany, wykorzystaniu jakiejś w miarę niezniszczonej framugi „weneckiego” okna, które otwierało się na zewnątrz oprawieniu jej, oszkleniu, pokój stawał się w miarę dostosowany do potrzeb trzy osobowej rodziny. Tymczasem nastały jesienne chłody i przymrozki. Dziadek Benedykt zakupił dla nas na „Kiercelaku” „kozę” taki żelazny piecyk, i ten cenny ciężki prezent jak zdobycz niesłychaną wniósł na piąte piętro. Od tego momentu to znaczy gdzieś od listopada 1947 roku mogliśmy zamieszkać w „swoim mieszkaniu”. Jeszcze bez wody, jeszcze bez kuchni, no i bez toalety. Jedyna w miarę czynna mieściła się niemal na przeciwko naszego pokoju w ciemnym korytarzu, którego panicznie się bałam.

W tym miejscu powinnam również wspomnieć o osobach, które zamieszkały na „naszym piętrze. Szczytowy pokój zajmowali Zychowie, ich sąsiadami byli Radzikowscy czteroosobowa rodzina składająca się z matki, dwóch córek i wujka, którzy po stracie najbliższych w czasie wojny wspólnie zamieszkali.

Pierwszy rok naszego „koczowania” w apartamencie przy ul. Wolskiej 42 był bardzo trudny. Zima była mroźna, nasz pokój słabo ogrzewany  a postawiona ściana była szczytową gdyż następne mieszkanie było rozwalone podczas bombardowania. Ponieważ była zima, nikt nie chciał zaczynać robót budowlanych.  Na naszym piętrze byłam jedynym dzieckiem, którym zajmowały się trzy rodziny. Państwo Zychowie, Radzikowscy no i nasza trójka Mazanek.

Najbardziej lubiłam sąsiadów państwa Radzikowskich ( leżą na cmentarzu katolickim  na Woli). Matka, dwie córki i wujek, mieszkali w maleńkim 14 metrowym pokoju, Ale ich mieszkanie posiadało kuchnię z fajerkami opalaną węglem. Skąd brano ten węgiel? Raz w tygodniu przyjeżdżał węglarz wozem zaprzężonym w konia i sprzedawał węgiel na kubły.

Dlatego ten pokój był najcieplejszy, mieścił się pomiędzy dwoma wyremontowanymi pokojami a u cioć Halinki i Irenki było najcieplej i tam najbardziej lubiłam przebywać. Ciocia Halinka była krawcową i szyła sukienki, bluzki, spódnice. Bluzki  szyto  ze zdobytego nylonowego białego materiału spadochronowego. Ciocia Halinka była „artystką”. Wszystko umiała uszyć- na oko. Bez wzorów, bez form, patrzyła na panie i już wiedziała, co i jak. A że była bardzo sprawna manualnie piękne rysunki malowała na naszej ścianie w pokoju pokrytej mrozem i szronem.  Koza dawała trochę ciepła, ale nie na tyle, aby ogrzać ten mini pokoik. Nie pamiętam wydarzenia rodzinnego, które rozegrało się w naszym mieszkaniu. Znam go tylko z opowiadania rodziców. Nasza koza jedyne dobrodziejstwo, ekskluzywny przedmiot z „Kierdela” nie chciała się rozpalić. Ojciec zalał ją benzyną, płomień buchnął, rozpalił się, ale nie tylko, zapaliły się również moje piękne jasne loki, gdyż, jako niesforne i żywe dziecko byłam tuż przy nodze ojca, jego mokra ręka musiała mnie bezwiednie dotknąć, stąd błyskawiczny pożar mojej głowy, szybko ugaszony przez mamę. Oczywiście rozmów na ten temat było wiele, ani ojciec ani matka nie wiedzieli dokładnie jak to się stało, faktem jest, że moje włosy przez kilka miesięcy odrastały, ponieważ zgolono mi je do gołej skóry. No cóż….

Wujek Radzikowski był krawcem męskim, najczęściej nicował płaszcze wojskowe szyjąc z nich garnitury albo jesionki.

Moje pobyty u „wujostwa” były długie, aby w tym czasie moja matka mogła pójść po zakupy. Ciekawostką jest to, że żaden pokój nie miał podłogi. Wszystkie pokoje miały regularne „klepisko” glinę rozrobioną z wodą  wygładzoną i prawie poziomą. To klepisko było dla mnie wspaniałym miejscem zabawy. Nikt nie wie jak moje małe paluszki wygrzebały wielką dziurę, na środku tego pokoju, w która wpadały zarówno klientki cioci Halinki jak i wujka Radzikowskiego. Radość była ogromna, ale tylko moja.

W następnym roku 1949 na szóstym piętrze przybyło lokatorów, jedna rodzina z dwiema maleńkimi córeczkami chyba nazywali się Rostkowscy oraz „ pan krawiec z kąta”, który zajmował maleńki pokój na końcu korytarza i o dziwo też był krawcem. Jakoś tak na wiosnę ktoś wyremontował  zniszczone mieszkanie obok naszego pokoju i w ten sposób uzyskaliśmy dodatkowe ocieplenie.

Niestety w dalszym ciągu nie zreperowano klatki schodowej a wielka dziura pośrodku niej była bardzo ciekawa szczególnie dla mnie wtedy już trzyletniej osoby. Wymykałam się z domu, kucałam przy krawędzi tej pięknej ogromnej dziury i patrzyłam, co się dzieje na dole. W tej właśnie pozycji moja matka nakryła mnie i po cichuteńku zgarnęła znad tej krawędzi bez jednego słowa. Krzyk, jaki się później podniósł pamiętam do dzisiaj.  Nie wiem dokładnie, kiedy, ale po tym zdarzeniu jakoś bardzo szybko zniknęła dziura na klatce, którą zabezpieczono deskami i czymś jeszcze, ale wtedy przestała być taka ciekawa.

15 października 1948 urodził się mój brat Zbyszek i właśnie wtedy zostałam odprowadzona po raz pierwszy do przedszkola przy Zajezdni Tramwajowej MZK przy ul. Młynarskiej, ale o tym wiekopomnym wydarzeniu, o moich przedszkolnych doświadczeniach napiszę w następnym poście.

Wasza Jadwiga

 

 

 

 

Ostatnio zaproszono mnie do udziału w spotkaniu dotyczącym Warszawy i jej historii, ale… „Opowiem Wam o mojej Warszawie” to temat bardzo trudny, bo każda „moja Warszawa” to inny temat dla każdego z nas. Opowiadamy wtedy historię swoją na tle historii miasta i państwa. Zawsze jednak jest to nasza historia, która naszą pozostanie do końca.  Na moje spotkanie przyszło wiele osób, w tym kilka osób mi bliskich. Do tematu podeszłam starannie, segregując zdjęcia, jakie znalazłam we wszystkich albumach rodzinnych. Wybrałam tych zdjęć około 100 i na ich tle osnułam moją historię. Nie, proszę się nie martwić, nie będę nikogo zanudzać moimi opowieściami, ponieważ inaczej odbiera się opowieść na żywo, a inaczej napisaną, choćby i nie wiem jak najlepiej. Dlatego postaram się opisać kilka miejsc w Warszawie, które związane były z moim życiem, ale stanowią istotną część historii Warszawy.  Na początek opowiem o Woli i o ulicy Młynarskiej. Czy wiecie, że na początku XX wieku w okolicy Młynarskiej znajdowały się wiatraki i młyny? Stąd też wywodzi się nazwa ulicy. W 1903 uruchomiono remizę tramwajową „Wola”.  Ale wróćmy do wcześniejszych lat:

W latach 1845 i 1862 wybudowano w Warszawie pierwsze dworce kolejowe i uruchomiono najpierw Kolej Warszawsko – Wiedeńską, a następnie Warszawsko – Petersburską. Imperium Rosyjskie uzyskało kolejne połączenia z Europą Zachodnią. Biegnące przez Warszawę trasy rozdzielała Wisła. W roku 1859 rozpoczęto budowę stałego mostu łączącego oba brzegi miasta.  22 Listopada 1864 roku prace zakończono. Nowo wybudowaną przeprawę nazwano Mostem Aleksandrowskim, ale wśród warszawiaków przyjęło się mówić o moście Kierbedzia, zwanym tak od nazwiska konstruktora, Stefana Kierbedzia. Aby ułatwić pasażerom komunikację pomiędzy Dworcem Petersburskim i Warszawsko – Wiedeńskim, wybudowano pierwszą linię konnego tramwaju. Pojedynczy tor z mijankami miał długość 6.2 km i prowadził ulicą Targową, Aleksandrowską, Mostem Kierbedzia, Nowym Zjazdem, Krakowskim Przedmieściem, Królewską i Marszałkowską. Linię oddano do użytku 11 grudnia 1866 roku. Pierwsza linia elektryczna pojawiła się w mieście 42 lata później!  Po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku, magistrat Warszawy przejął zarządzanie tramwajami.

Zajezdnia przy ul. Młynarskiej

Na początku wieku, jeszcze dla potrzeb tramwajów konnych, przy ulicy Młynarskiej wybudowano remizę, którą w 1907 roku adaptowano dla potrzeb komunikacji elektrycznej. Po zachodniej stronie ulicy Młynarskiej powstała buda mieszcząca 56 wozów. Po przeciwnej stronie zbudowano Warsztaty Główne, które zajęły powierzchnię 3 tys. m2. We wrześniu 1939 roku bombardowania i ostrzał artyleryjski spowodowały zniszczenie osiemdziesięciu procent sieci, które po ustaniu walk naprawiono i tramwaje służyły Warszawie, także podczas okupacji. W dniu 1 sierpnia 1944 przeprowadzono mostami na Pragę dużą liczbę pociągów tramwajowych. Dzięki temu udało się uratować część taboru. Zajezdnia przy ulicy Młynarskiej bardzo szybko znalazła się w rękach powstańców. Pierwszego września wieczorem oddziały AK wraz z plutonem AL. porucznika „Stacha” Zbigniewa Pankowskiego, zajęły remizę tramwajową. Ulica Wolska już od 2 sierpnia była pod ostrzałem czołgów. Pomimo ostrzału żołnierze Parasola wraz z tramwajarzami przystąpili do budowy barykady. Wyprowadzono z zajezdni tramwaje wykolejono je i poprzewracano blokując całkowicie przejazd w kierunku wschód – zachód. Do budowy barykady użyto także szyn tramwajowych i płyt betonowych. Przed barykadą wybudowano rów przeciwczołgowy. Przez cały drugi dzień sierpnia, pomimo skomasowanych ataków wojska i czołgów, barykady nie udało się zdobyć. Następnego dnia Niemcy zaatakowali barykadę czołgami, przed którymi prowadzono ludność cywilną. Powstańcom udało się zaatakować czołgi butelkami z benzyną i korzystając z chwili popłochu odbić część zakładników.

Barykada przy Młynarskiej była raz w rękach Niemców, aby następnie przejść w ręce Powstańców. Kolejne odbicie barykady i znów wzmocniono barykadę tramwajami, a jednocześnie pogłębiono zasypany bombami rów przeciwczołgowy. Prace prowadzono nocą w świetle płonących domów przy ul. Wolskiej. Od czwartego sierpnia rano rozpoczęło się kolejne natarcie poprzedzone nalotem niemieckich samolotów. Przez cały dzień udało się utrzymać placówkę, a wieczorem w pobliskim młynie Michlera powstała słynna piosenka „Pałacyk Michla, Żytnia, Wola, bronią jej chłopcy spod Parasola…”

Niemcy ściągnęli posiłki i ciężkie czołgi, które piątego rano zaatakowały polskie stanowiska wypierając obrońców. Teren zajezdni został utracony. Tego samego dnia na placu zgromadzono ludność wypędzoną z okolicznych budynków. Stracono ponad tysiąc osób, a zwłoki spalono na tyłach remizy. Dzień 6 sierpnia przeszedł do historii, jako krwawa sobota. Tego dnia na terenach zdobytych Niemcy rozpoczęli masowo mordować ludność cywilną. W ciągu kilku dni w bestialski sposób zgładzono prawie 40 000 mieszkańców Woli. Budynki zajezdni zostały zniszczone i spalone. Zniszczono także tabor. Powstańcy przez kilka dni bronili ostatnich placówek na Woli. W walkach tych zasłynęły oddziały Parasola i Zośki.

Zapytacie mnie, dlaczego ta właśnie Zajezdnia Tramwajowa jest dla mnie taka ważna? Ano, dlatego, że na jej terenie po wojnie znajdowało się Przedszkole dla dzieci pracowników MZK i ja do tego właśnie przedszkola chodziłam. Przechodziliśmy z mamą cały teren Zajezdni, który w owych latach nie był otoczony żadnym płotem, a miły pan z wartowni witał nas uśmiechem i serdecznym: „Dzień dobry miłym paniom”… hm… paniom! Zajezdnia Tramwajowa mieściła się (i do tej pory mieści się w tym samym miejscu) na skrzyżowaniu ulic Młynarskiej i Wolskiej, gdzie pod numerem 42 mieszkaliśmy z Rodzicami. Po naszym domu zostało tylko moje wspomnienie, ponieważ został on wyburzony, a w miejscu tym umieszczono wielki kamień z napisem: „W tym miejscu w dniu 6 sierpnia trwały walki Bataliony Parasol o Pałacyk Michlera”. Ulica Wolska była niezbyt szeroką ulicą, pośrodku ułożono tory tramwajowe, obie ulice i ta w stronę Kościoła Św. Wojciecha i ta w stronę Śródmieścia były bardzo wąskie, a pojazdy, które po nich jeździły też nie były za duże (auta transportowe i wozy konne), a wokół kwartału ulic obejmujących ulice Wolską, Młynarską, Leszno i Staszica znajdowała się pętla tramwajowa dla niektórych tras tramwajowych ( Jedynki i Dwójki). Naprzeciwko naszego domu przy ul. Wolskiej 42 stał dom „Fabryka Franaszka”. Zygmunt Broniarek opisuje w swoich wspomnieniach, że w okresie międzywojennym (1918-1939), w Zakładach Obić Papierowych „u Franaszka” pracował jego ojciec, Wacław Broniarek. „Obicia papierowe” to była nazwa branżowa tapet, bardzo modnych wówczas. A ojciec pana Zygmunta był drukarzem obiciowym. Innymi słowy drukował tylko tapety. Ale za to, jak bajecznie kolorowe! Wyszukując materiały do przywołanych wspomnień, znalazłam też wspomnienia naszego wieloletniego pierwszego Ambasadora przy Watykanie pana Jerzego Kuberskiego, którego znałam osobiście, gdyż był Prezesem klubu AZS AWF Warszawa, a następnie Prezesem ZG AZS oraz Ministrem Oświaty. Będąc Ambasadorem przy Watykanie otrzymał On z Warszawy polecenie udekorowania Wielkim Krzyżem Powstania ojca zakonu jezuitów Józefa Warszawskiego, urzędującego na stałe w Watykanie. Ceremonia odbyła się w Kurii Generalnej Watykanu. „Z opowiadań współpracowników ojca Józefa – mówił Kuberski Błaszczykowi – wynikało, że był on człowiekiem niezmiernie zasłużonym, kapelanem jednego z oddziałów powstańczych. Kiedy Powstanie upadło, Niemcy wyprowadzali powstańców grupami z Warszawy ulicą Wolską do Pruszkowa. Na wysokości dawnej Fabryki Franaszka dokonywali selekcji. SS-mani wybierali część z nich i rozstrzeliwali na podwórku Zakładów Franaszka, a zwłoki palono. Kiedy zatrzymano grupę, w której był ks. Warszawski, oficer SS rozpoczął selekcję. Ojciec Józef pełnym głosem, po niemiecku, odezwał się do niego: – Co ty robisz, czy zdajesz sobie sprawę z tego, że jak zrobisz to, co zamierzasz, to twoja matka do końca życia nie będzie mogła spać? Ty chcesz tych niewinnych ludzi rozstrzelać?! Wtedy SS-man zapytał: – Kto to mówi? Kim jesteś? Skąd tak dobrze znasz niemiecki? – Jestem kapłanem katolickim – odpowiedział ojciec Warszawski – Ja w twoim kraju przez pewną część mojego życia się wychowałem, gdyż mój ojciec był górnikiem w Westfalii. Ja tam chodziłem do szkoły, znam bardzo wielu Niemców, dobrych ludzi, a ty jesteś straszny. Ty nie jesteś człowiekiem. Wtedy SS-man wydał polecenie żołnierzom, by pozwolili wyselekcjonowanym ludziom wrócić do ich poprzedniej kolumny i odstąpił od ich rozstrzelania. W ten sposób, o. Warszawski uratował grupę ludzi ( ponad tysiąc osób)  przed rozstrzelaniem”.

Po wojnie Fabryka Franaszka –  to Fabryka Fotochemiczna ul. Wolska 43/45. W Fabryce produkowano materiały światłoczułe na podłożu giętkim między innymi taśmy filmowe, fotograficzne, błony rentgenowskie.  Obecnie Fabryka Franaszka to ALMAMER – Wyższa Szkoła Ekonomiczna przy ulicy Wolskiej 43 w Warszawie.

Życzę Wszystkim udanego tygodnia, dobrej pogody i do usłyszenia

Wasza Jadwiga

http://projekt.malibracia.org.pl/aktualnosci/opowiem-ci-o-mojej-warszawie-spotkanie-z-jadwiga-slawska-szalewicz/

http://projekt.malibracia.org.pl/galeria-zdjec/5624358031523777569

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.