Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Wpisy oznaczone ‘tygodnik Nowa Wieś’

Przedstawiam kolejną rozmowę z panem Zbigniewem Adrjańskim przeprowadzoną tym razem przez panią Weronikę Gołębiowską. Wakacje trwają, niektórzy powiedzieliby jednak, że dobiegają końca, a ja tym razem zaproszę wszystkich  do Brześcia nad Bugiem, tego przedwojennego, w którym  było pięknie, czas jakby stanął w miejscu, że nie wspomnę o atmosferze, posłuchajmy, powspominajmy dajmy się ponieść czarowi Polesia: 

Weronika Gołębiowska: Pierwsza Pańska książka o Polesiu, pt. Wspomnienia z Polesia oraz inne dziwne opowieści, drukowana w odcinkach w miesięczniku „Nie z tej ziemi”, była swego rodzaju pamiętnikiem z Polesia, w którym Pańskie wspomnienia przeplatały się w różnymi opowieściami literackimi.  

Zbigniew Adrjański: Miesięcznik literacki „Nie z tej ziemi” redagował wówczas Adam Hollanek, znakomity pisarz lwowski, z którym się zresztą przyjaźniłem. Redagowałem w tym czasopiśmie kolumnę: „Opowieści nie z tej ziemi”. Wkładałem tam opowieści rodzinne – te, które zapamiętałem oraz te, które – co tu ukrywać – wymyślałem. Adam Hollanek bawił się zresztą moimi opowiastkami, sam był znakomitym twórcą tekstów fantastycznonaukowych, założycielem sławnej już wówczas „Fantastyki”. Inny natomiast lwowski pisarz, Janusz Wasylkowski, mam szczęście do Lwowiaków (uśmiech), zebrał inne moje utwory dotyczące Polesia i złożył z nich książeczkę: O batiuszce, co ptakiem latał, którą wydał w Instytucie Lwowskim w Warszawie.  

W.G.: Nie żal Panu tych rodzinnych opowieści, które nie weszły do zbioru opowiadań o Polesiu? 

Z.A.: Trochę żal, ale moje wspomnienia rodzinne to materiał na wielką sagę rodzinną, obejmującą okres co najmniej kilkudziesięciu ostatnich lat. A do książki O batiuszce… wydawca wybrał sobie tylko kilkanaście moich opowieści. I tyle!  

W.G.: Jakim miastem był przed wojną Brześć nad Bugiem? Jak Pan go wspomina? 

Z.A.: Dla mnie, małego wówczas chłopca, który nie widział przecież wielu innych miast polskich, Brześć był miastem pięknym. Prześlicznie położony, otoczony przez Bug i Muchawiec, schludny i czysty. Brześć palił się w swojej tysiącletniej historii ponad 100 razy. W ogniu płonęło i ginęło całe miasto. Za każdym razem odbudowywano je od nowa. Ostatnio został podpalony umyślnie przez Kozaków w 1918 roku, tuż przed odzyskaniem niepodległości. Po wojnie Brześć miał szerokie ulice, place, park miejski, dzielnice domów zabudowane od nowa. Wojsko, Twierdza w Brześciu, instytucje wojskowe i cywilne, odkąd Brześć nad Bugiem stał się miastem wojewódzkim, miały wielki wpływ na porządek w mieście. Być może określenie „Wenecja Wschodu” to lekka przesada, ale miasto piękniało w oczach. Polacy po 120 latach swego powrotu na tzw. Kresy Wschodnie bardzo zagospodarowali Brześć, zagospodarowali także całe Polesie bez uszczerbku dla przyrody i klimatu tego regionu. Istniał np. bardzo ciekawy, zaakceptowany przez Ligę Narodów w Genewie, plan zagospodarowania Polesia z wykorzystaniem jego naturalnych warunków przyrodniczych. Wszystko to przerwała wojna.

W.G.: A jak wspomina Pan życie artystyczne Polesia?  

Z.A.: Życie artystyczne Brześcia i Polesia to pytanie dla mnie, małego wówczas chłopca, zbyt trudne. Wiem, że w dużym stopniu rozwijał się  np. ruch teatrów amatorskich na Polesiu. Na palcach rąk i nóg nie naliczysz, ilu było sławnych śpiewaków w jednym tylko Brześciu nad Bugiem. Pani Wojtowicz, Pani Andrycz… Ale nie ta Andrycz, słynna do dziś aktorka, ale jej mama, która pięknie śpiewała na różnych wieczorkach towarzyskich. Zdzisław Salamonowicz jako młody aktor pięknie śpiewał w operetkach, które wystawiano w kinoteatrze „Świt”. Moja ciocia, siostra ojca, Władysława Owłoczyńska-Adrjańska była w Brześciu znaną śpiewaczką, chociaż pracowała w Izbie Skarbowej. Michał Sulej, organista w kościele Podwyższenia Pańskiego, prowadził różne zespoły wokalne, a po wojnie był znanym w Warszawie kompozytorem! Przychodził do niego regent chóru cerkiewnego Gradusow, który chciał pograć sobie „kamarinskoje” na organach i grał w rytmie czastuszki np. „Nikołaj dawaj zakurim”, „Nikołaj dawaj zakurim”. „Nikołaj dawaj zakurim”, „Nikołaj dawaj zakurim”. Wtedy w pobliskiej synagodze odzywał się kantor, tenor bohaterski, podobny zresztą do innego kantora z Warszawy, sławnego Mosze Kusewickiego, i śpiewał przepięknie „Wróć do Sorento”. Sam Kusewicki też przyjeżdżał do Brześcia, śpiewał dla Polaków i dla Żydów. Gromadził tłumy na swój przyjazd na dworcu w Brześciu. Jechał dorożką po ulicy Steckiewicza wśród pisków gimnazjalistek z żydowskiego gimnazjum Torbuta. Po przyjeździe do Brześcia Kusewickiego natychmiast pojawiał się Jan Kiepura – sam lub z Martą Egert. Rywalizacja pomiędzy Kusewickim a Kiepurą była „od zawsze”. Kiepura śpiewał z pomostu łączącego dworzec miejski z miastem: „Brunetki, blondynki, ja wszystkie was, dziewczynki, kochać chcę”. Damy w Brześciu farbowały sobie włosy na blond w zakładzie fryzjerskim pani Szmurło na Steckiewicza. Wariował, tradycyjnie już, pomocnik piekarski w zakładzie piekarskim pana Tarło. Ten znał na pamięć repertuar Kiepury i wydzierał się na cały Brześć: „Brunetki, blondynki, …”. Mistrz Kiepura był o te śpiewy trochę zazdrosny. „Czego on tak mordę drze” – mówił niezadowolony. Tym bardziej, że pomocnik piekarski też gromadził tłumy. Na Święto Morza w czerwcu organizowano w Brześciu, na Bugu i Muchawcu, pokazy w rodzaju karnawału weneckiego. Płynęły wieczorem różne pięknie oświetlone statki i stateczki, łodzie, tratwy, pomosty, na których wystawiano różne widowiska. Z Brześcia pochodził także Paweł Prokopieni (właściwie Paweł Prokopiuk), który został później sławnym śpiewakiem i pieśniarzem, jednym z pierwszych wykonawców „Czerwonych maków” w armii gen. Andersa. Na tzw. występy gościnne zjeżdżał często do Brześcia Teatr Wołyński z dyrektorem Aleksandrem Rodziewiczem na czele. Z Warszawy pojawiali się artyści Qui pro Quo i Morskiego Oka, którzy występowali w kinoteatrze „Świt”. Oczywiście, zjeżdżała na występy do Brześcia warszawska „Reduta”. W Brześciu działały także miejscowe teatry, tzw. amatorskie: polski, rosyjski i chyba dwa czy trzy teatry żydowskie. Pamiętam także przyjazdy cyrku Staniewskich oraz występy cyrku „Krona”.  

W.G.: Literatura o Polesiu jest raczej uboga. 

Z.A.: Raczej tak… Wileńszczyzna, Wilno jako miasto, przede wszystkim ma swoją literaturę, legendę, opisy historyczne, wspaniałe postacie filomatów i filaretów na czele zresztą z Poleszukiem, urodzonym w Zaosiu k. Nowogródka, Adamem Mickiewiczem, ma swoje sławne niegdyś Towarzystwo Szubrawców, Uniwersytet Wileński, sławnych Polaków, takich jak Józef Piłsudski. To samo dotyczy Lwowa, jego dziejów, wielkiej literatury i sztuki, a także humoru lwowskiego, który w Polsce słynie dotąd, i piosenek. Na tym tle to Polesie z Brześciem nad Bugiem to ziemia uboga. Melancholijna i smutna, jak opisuje ją Wincenty Pol w „Pieśni o ziemi naszej” lub Józef Ignacy Kraszewski, który z pobliskiej Białej Podlaskiej wybrał się na Polesie jakąś „czuhlajką” i dotarł nawet do Pińska, skąd uciekał potem przed komarami, gdzie pieprz rośnie. Potem jednak napisał rodzaj reportażu „Podróż na Polesie”, która trwała około dwóch tygodni, wyliczył tam dokładnie trudności bytowania w tej krainie. Oskar Kolberg, nasz wspaniały etnograf, który z kosturem w ręku przewędrował jak wiadomo cały kraj i zapisał 25 tomów „Pieśni ludu polskiego”, też właściwie uciekł z Polesia, a jego zbiór pieśni i folkloru z tej krainy jest nader ubogi. To prawda, mieliśmy również innych wspaniałych folklorystów i zbieraczy pieśni, wszyscy oni chętnie odwiedzali Ukrainę, Wołyń, Podole, ale Polesie omijali zazwyczaj szerokim łukiem. Folklorem Polesia zachwycił się później Adam Mickiewicz, który z kultury poleskiej wyrósł. Jego niania była Poleszuczką, prostą zresztą kobietą wiejską, która karmiła przyszłego wieszcza narodu poleskimi bajkami, legendami, wierzeniami i strachami. Dzięki niej w dużym stopniu powstała III część „Dziadów”, nie mówiąc już o „Balladach i romansach”. Ale nie przesadzajmy z tą ubogą kulturą Polesia. A Julian Ursyn Niemcewicz, który mieszkał w odległych o 7 km od Brześcia Skokach. A Maria Konopnicka, która tworzyła na Polesiu? A Eliza Orzeszkowa, Maria Rodziewiczówna (Dewajtis), Krystyna Krahelska, poetka i pieśniarka, która pozowała później Ludwice Nitchowej do rzeźby warszawskiej Syrenki nad Wisłą. Zresztą związki swoje z Polesiem i Pińskiem ma także, zmarły kilka lat temu, Ryszard Kapuściński, znany polski reporter, korespondent wojenny, pisarz. Gdyby żył, miałby już pewnie nagrodę Nobla. Ale o Polesiu napisał mało albo wcale, choć obiecywał. Kapuściński był przez pewien czas moim kolegą akademickim na Uniwersytecie Warszawskim. 

W.G.: Rozmawialiście Panowie wtedy o Polesiu? 

Z.A.: Nie, nigdy! Kapuścińskiego, absolwenta historii, ciągnęło w daleki świat, został korespondentem PAP-u. Mnie zaś ciągnęła wędrówka po polskich wsiach i miasteczkach. Z filologa słowiańskiego zrobiłem się zatem dziennikarzem tygodnika „Nowa Wieś”, reporterem i publicystą na temat wsi polskiej. 

W.G.: Jak wspomina Pan ten okres swojej pracy?  

Z.A.: Okres mojej pracy w „Nowej Wsi” trwał 15 lat i był dla mnie bardzo ważny. Wspominam go z wielkim sentymentem, wspominam moich przyjaciół i kolegów z tej redakcji oraz czytelników czasopisma. Potem był okres współpracy z Polskim Radiem – mam na myśli reportaż wiejski, kontakty z ludźmi, słuchanie polskich losów, kontakt z literaturą ludową, etnografia. To wszystko zaowocowało później w moich pracach. No i jest jeszcze ważny okres mojej współpracy z programem III Polskiego Radia.

W.G.: Ale jednak przez długie lata uchodził Pan za człowieka polskiej estrady i rozrywki, teoretyka i praktyka tego gatunku twórczości. Niewiele wiadomo o Pańskich osiągnięciach w innych dziedzinach kultury. 

Z.A.: No, trzeba by poszperać w różnych dawnych rocznikach prasowych, uzbiera się wtedy dość duży dorobek dziennikarski i literacki z tego okresu. Charakterystyczne, że jako dziennikarz odwiedzałem stale tereny nadbużańskie po tej stronie Bugu oczywiście. Pisałem o białostockich starowierach i tzw. filiponach. Odwiedzałem ich klasztor na Mazurach, interesowałem się historią polskich Tatarów. W Sokółce, Bohonikach byłem z kilkanaście razy, oczywiście interesowały mnie również szlacheckie zaścianki w tych stronach, zapomniane wsie i miasteczka, w których odnajdowałem do swoich reportaży wspaniałych ludzi. Redagowałem nawet dodatek literacki do tygodnika „Nowa Wieś” i specjalne numery tzw. „Jarmarku Sensacji” z dawnym zapomnianym folklorem Podlasia.

W.G.: Czy Pan wierzy w odrębność charakteru kresowego? Inaczej mówiąc, jaki jest Kresowianin?  

Z.A.: Dobre pytanie! Ale raczej należy zapytać, jaki był. Bo prawdziwych kresowiaków (czyli Kresowian!) dziś już nie ma. Może trochę z Kresów jest jeszcze na tzw. Wschodniej Ścianie, na Podlasiu, ale to, co było charakterem Kresowian zanika. Na przykład: wielka gościnność i serdeczność, otwarcie się na innych ludzi, duma z przynależności do wielkiej rodziny kresowej, duma z tego, że było się urzędnikiem państwowym na Kresach, czasem w jakiejś zapadłej dziurze albo też żołnierzem Korpusu Ochrony Pogranicza, albo osadnikiem wojskowym, marynarzem na Prypeci, lekarzem albo nauczycielem wiejskim. To wszystko było służbą dla kraju. Na Kresach wiele osób mieszkało z obowiązku, z poczucia patriotyzmu, bo… Ojczyzna tak chce. Są miejsca przyjemniejsze i ładniejsze na świecie niż to, gdzie mieszkam, ale ojczyzna tak chce…  

W.G.: Nie emigrowano, nie uciekano z Kresów Wschodnich?  

Z.A.: Otóż, proszę sobie wyobrazić, że nie. Nie słyszałem o takich przypadkach. Mój ojciec, Stanisław Adrjański, kiedy został delegowany z Wilna do Brześcia do pracy w Poleskiej Dyrekcji Dróg Wodnych, był człowiekiem najszczęśliwszym na świecie. Miał trudny i ogromny obszar do nadzoru – był inspektorem dróg wodnych na pięć wschodnich województw, które stanowiło ogromne terytorium wielkości Belgii, a może i Belgii z kawałkiem Holandii? Wędrował po tych zapadłych dziurach z ogromną przyjemnością. Gdzieś tam zostało Wilno ze swoimi teatrami i kawiarniami, zabytkami i kulturą, jedno z najpiękniejszych miast w Polsce. A mój ojciec wędrował po różnych Nowogródkach, Nieświeżach, Pińskach i Kobryniach. Opędzał się od komarów i pisał swoją wielka dokumentację Polesia: „Wykaz śródlądowych dróg wschodnich żeglownych i spławnych” (1936). Potem także inne podręczniki dotyczące żeglugi an drogach wodnych, był zresztą Polesiem zafascynowany, podobnie jak i resztą tzw. Kresów Wschodnich.

CDN

 

Zbigniew_AdrjanskiPan Zbigniew Adrjanski koresponduje ze mną od dłuższego czasu. Efektem naszej wymiany listów i myśli są teksty, które otrzymuję od Autora. Uważam, że ze względu na ich zawartość warto je publikować, dla Was drodzy moi, aby pamięć o czasach PRL – nie zawsze łatwych – przetrwała. Tamte czasy miały jedną wielką zaletę: my – nasze pokolenie – byliśmy młodzi i pełni zapału do życia, a że niosło ono w swoim zanadrzu trudności, tego nie braliśmy wtedy pod uwagę.

I jeszcze jedno wyjaśnienie, które się Wam należy, pan Zbigniew Adrjański przesłał taką informację dot. Tygodnika „Nowa Wieś” i „Jarmarku Sensacji”: Tygodnik „Nowa Wieś” – początkowo czasopismo społeczne dla wsi, pod redakcją Antoniego Olchy, później zostało przekształcone (od roku 1956) w ilustrowany magazyn dla młodzieży wiejskiej oraz czytelników z małych miast i miasteczek. Inicjatywie wydania takiego czasopisma patronował (nie bez oporów zresztą!) Związek Młodzieży Wiejskiej. W latach 1956-68 „Nowa Wieś” była czasopismem kolorowym, ciekawie redagowanym i wyróżniającym się swoją treścią i formą wśród ówczesnych magazynów polskich, wydawanych nie tylko dla czytelnika wiejskiego. „Nowa Wieś” osiągnęła z czasem 300 tys. nakładu! Do tego dodawana była „wkładka literacka” oraz inne jeszcze suplementy wydawnicze. Tygodnik ten redagowało w latach 1956-68 kolegium w składzie: Irena Rybczyńska-Holland (redaktor naczelna), Jan Bijak, Irena Waniewicz, Józef Grabowicz, Feliks Starzec, Zbigniew Adrjański (autor w/w artykułu, który był kierownikiem działu kulturalnego tego czasopisma). W zespole redakcyjnym pracowało w tym czasie wielu znanych dziennikarzy: Kazimierz Dziewanowski, Maria Bartnik-Bijak, Jerzy Berkowicz, Leon Susid, Stefan Jakobs, Ryszard Korn, Jan Bester, Eugeniusz Boczek, Tadeusz Chudy, Barbara Tryfan, Halina Dąbrowska, Janina Lewandowska itd. Z redakcją współpracowali znani fotograficy np. Jarosław Tarań, Marian Gadzalski, Edward Smoliński, Zdzisław Wdowiński. Do tygodnika pisali: Józef Morton, Henryk Syska, Jacek Wilczur, Wiesław Nowakowski, Jerzy Bazarewski, Roman W. Kołodziejczyk i wielu innych literatów oraz dziennikarzy. Głośne były w swoim czasie różnego rodzaju inicjatywy wydawnicze „Nowej Wsi”: Biblioteka Książki czytelników „Nowej Wsi”, Biblioteka Poetów oraz działalność muzyczna i klubowa wśród czytelników: Kluby Taneczno-Rozrywkowe, Kluby Miłośników Piosenki organizowane wspólnie z „Wydawnictwem Synkopa” oraz różnego rodzaju akcje i kampanie publicystyczne, mające na celu propagowanie nowoczesnego rolnictwa i modernizacji życia na wsi. W swoim czasie mówiło się nawet o cywilizacyjnej roli tego czasopisma na polskiej wsi oraz prowincji. „Nowa Wieś” miała oczywiście swoich przyjaciół i wrogów. Szkoda, że nie powstała na jej temat żadna większa publikacja prasoznawcza czy monografia naukowa.Tyle wyjaśnień dotyczących tygodnika „Nowa Wieś”, a teraz zapraszam do lektury „Jarmarku Sensacji”.

Dzisiaj chciałabym powspominać razem z panem Zbigniewem Adrjańskim lata 1955-70. On, ówczesny redaktor tygodnika „Nowa Wieś”, ja, dwudziestoparolatka studiująca i pracująca osoba, zainteresowana wszystkim, co dotyczy aktualnej sytuacji. Wspólnie powspominamy czasy :  „Jarmarku Sensacji” – tak oficjalnie nazywanego dodatku folklorystyczno – literackiego do tygodnika „Nowa Wieś”, który wraz z czytelnikami redagował Pan Zbigniew. A nieoficjalnie? Był to pasjonujący zapis różnych ludowych gadek, facecji i pieśni, które krążyły po polskich domach, jeszcze w późnych latach powojennych. Do roku 1970 ukazało się ponad 150 takich „Jarmarków Sensacji”. Nie sposób obecnie przedrzeć się przez wiele opasłych roczników „Nowej Wsi”. Każdy rocznik był opatrzony wkładkami literackimi z „Jarmarkami”. Pan Zbigniew posiada swoje prywatne archiwum listów i korespondencji na ten temat. Ale jak twierdzi autor:  „…nawet mnie trudno jest wyliczyć wszystkie numery, rubryki i ważne teksty w archiwum „Jarmarku”. Stałe rubryki prasowe na jarmarku lub jak kto woli „kramy” – to przede wszystkim pieśni i ballady dziadowskie.

Na temat opiniotwórczej roli ballady dziadowskiej napisano tak wiele, że nic dodać i nic ująć… „Dziad polski” zasługuje na specjalną uwagę prasoznawców, socjologów kultury i badaczy życia rodzinnego w Polsce. Zasługuje też na specjalny „pomniczek” od wdzięcznych słuchaczy. Bo w trudnych chwilach narodowych: wielkich wojen, katastrof, nieszczęść – dziadowie wędrowni ruszali w Polskę zastępując radio, gazety i telewizję. Mnie zawsze zachwycał ten dziadowski repertuar wokalny. Można z niego ułożyć wielkie widowisko w rodzaju „opery żebraczej”. Można zredagować sensacyjny pitawal różnych kryminalnych opowieści. Ale czy można ułożyć spis wielkich katastrof narodowych…? O tym wszystkim dziady wędrowne na „Jarmarku Sensacji” śpiewają. A teraz, kiedy mieszkam tuż pod bokiem Instytutu Studiów nad Rodziną w Łomiankach, tak sobie myślę, czy nasi uczeni teologowie zauważyli, że ballada dziadowska w Polsce zajmowała się też tematyka religijną i do pewnego stopnia spełniała zadanie katechetyczne. Być może zasługuje to również na jakieś wnikliwe studium? Oczywiście na „Jarmarku Sensacji”, gdzie lud wiejski i małomiasteczkowy również opowiada, co mu w „duszy gra”, nie brak różnych dziwnych relacji. A to o „wiłach”, a to o „strzygach”… Są jeszcze inne opowieści: o „wodnikach”, „utopcach”, „dziwożonach” albo o „błędnych ogniach na miedzy”, które pojawiają się tam w nocy i swoim wyglądem przypominają „ognistych chłopów”… Tak przynajmniej nazywają te „płonące figury” w okolicach Siołkowic na Opolszczyźnie. Zaraz też zakotłowało się od różnych badaczy UFO. Byli wtedy już tacy, którzy orzekli, że to nie „chłopy” tylko „kosmici” nad miedzą latają… Ale byli też inni sceptycy, którzy stwierdzili, że musiał tam być jakiś cmentarz, a ogień to po prostu fosfor, który z nieboszczyka ulatuje. (?!!) Redaktor „Jarmarku” (Z.A) te wszystkie zasłyszane opowieści dzielił na: niesamowite, prawdziwe lub zełgane – opowiadane na przykład w pociągach, gdzie pasażerowie różne rzeczy sobie opowiadają. A trzeba pamiętać, że podróże wtedy były kilka razy dłuższe niż obecnie. Dobry „gawędziarz samorodek”, jeżeli się w przedziale zdarzył, zastępował radio.

Topografia miejsc magicznych w Polsce to temat oddzielny. Teraz wiele tygodników i gazet specjalizuje się w takiej rubryce dla turystów. Wtedy tylko „Nowa Wieś”. Gdzie, jaki demon? Co, gdzie straszy? Wspaniały to zresztą rejestr strachów i duchów polskich, które błąkają się po szpaltach „Nowej Wsi”. Albo takich na przykład „białych dam”. Uczciwa „biała dama” błądzi jak wiadomo nie po sypialniach, lecz po zamkowych komnatach… Ale są tam też pospolite upiory i wampiry. Mało zresztą ciekawe, chociaż słynny badacz obyczajów i wierzeń ludu polskiego – prof. dr Julian Krzyżanowski – napisał kiedyś do redaktora „Jarmarku” list z zachętą zrobienia jakiejś pracy na temat tych upiorów. Ale człowiek był młody i głupi. Może bym się wtedy doktoryzował z tych „upiorów” u Profesora? Wspaniały natomiast jest rejestr diabłów polskich. Różne Boruty, Rokity itd. Ciekawe, że prawie wszystkie są pochodzenia szlacheckiego. Chłopów wśród nich nie ma! Ale chłop i tak diabła przechytrzy. Są jeszcze inne, opisane na „jarmarku” „paskudy”. Różne wiedźmy, czarownice, upiory i czarty. Straszliwy, jakże widowiskowy i teatralny korowód różnych postaci. Wreszcie w czasie wojny 1939-1945 gorszy od diabła był Niemiec. A szczególnie gestapowiec lub żandarm. A z tych okupacyjnych powieści różnych kombatantów i świadków zdarzeń wynika, że chłop polski również Niemca przechytrzył. Szkoda, że te wszystkie okupacyjne opowieści o złych i dobrych Niemcach, ( bo są i takie!) nigdy nie zostały fachowo opracowane.

cdn

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.