Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Wpisy oznaczone ‘Restauracja Bazyliszek’

Warszawa lat siedemdziesiątych nie miała wielu dobrych restauracji. Ot było kilka orbisowskich dla zagranicznych gości. W pozostałych restauracjach królowała miernota jadłospisowa. Bigos był ubogi w mięso, kucharzom nie chciało się robić prawdziwych dobrych pierogów, czy też wspaniałych placków ziemniaczanych, które podawane ze śledziem, śmietaną a nawet z kawiorem mogły stanowić danie nie lada. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych królowały kurczaki, których smak przypominał dorsza.

Mieczysław Jachacy

Pamiętam doskonale lata siedemdziesiąte, gdyż, jako sekretarz generalny w sławnym ( z powodu doskonałych wyników sportowych, wielu medali zdobywanych na mistrzostwach świata i igrzyskach olimpijskich) w Polskim Związku Szermierczym miałam obowiązek organizacji wielkich zawodów „O Szablę Wołodyjowskiego”, po której na zakończenie trzeba było zorganizować bankiet. Jak jest dzisiaj nie będę opisywała, ponieważ wszechobecny Internet, Google i inne wyszukiwarki dokonują cudów, aby zadowolić najwybredniejszych klientów, wówczas trzeba było jechać tramwajem lub autobusem od knajpy do knajpy lub też drogą marketingu szeptanego słuchać podpowiedzi, gdzie można dobrze zjeść. W Warszawie były niezmiennie restauracje w Hotelu Europejskim, Bristolu, a także w Hotelu Grand. Jak widać dużego wyboru nie było. Na warszawskiej starówce królowała restauracja „Kamienne schodki”, w której serwowano znakomita kaczkę z jabłkami. Niestety wielkość restauracji stwarzała problem, gdy trzeba było serwować kolację dla ponad dwustu osób. Co roku musiałam rozwiązywać problem, gdzie zamówić nocleg, jedzenie i na zakończenie uroczystą kolację? Uczestników turnieju o „Szablę Wołodyjowskiego” było wielu i należało ich przyjąć zgodnie ze standardami światowymi!  Tylko świat w międzyczasie odjechał od nas, a my nawet z najlepszymi warszawskimi hotelami nie nadążaliśmy.

Zazwyczaj kończyło się na Hotelu Europejskim, który miał duże sale recepcyjne, a i kuchnia też była niezła.Pozostałe lokale reprezentowane pod szyldem WZG ( Warszawskie Zakłady Gastronomiczne, to była druga kategoria na mapie Warszawy. Trochę później pojawiły się restauracje Adria, Trojka w Pałacu Kultury i Nauki czy też Kamieniołomy w Hotelu Europejskim, a także restauracja Kameralna na ul. Foksal, Bazyliszek na Starym Mieście, i Kuźnia w Wilanowie. Jednak ich wielkość nie była dostosowana do ilości przyjeżdżających szermierzy szablistów na sławny turniej Wołodyjowskiego.

Mijały kolejne lata, na mapie Warszawy pojawiła się restauracja Pod skrzydłami, o której zaczęto mówić.  Mówiło się o Szefie o Panu Jachacym, który otrzymał ją w ajencję. Właśnie o Mieczysławie Jachacym będzie to opowieść, o jego pasji, o realizowaniu marzeń, o zmianach w warszawskich restauracjach, które dokonywały się dzięki jego pomysłom i ciężkiej pracy!

Andrzej Szalewicz, Mieczysław Nowicki, Irena Szewińska, Mieczysław Jachacy
Warszawa lotnisko Okecie 1968r. Ekipa polskich szermierzy przed odlotem na olimpiade do Meksyku .Fot.Jan Rozmarynowski/Forum

Młody niespełna trzydziestoletni kucharz z wykształcenia i umiłowania postanowił w roku 1970 wyjechać w świat, aby podszkolić swoje umiejętności w Paryżu i po roku wrócić do Warszawy, jako mistrz kucharski serwujący wszelkie nowinki światowe i oferujący to, co w polskiej kuchni jest najsmaczniejsze. W ten sposób, zresztą dzięki koledze ze szkoły gastronomicznej Zbigniewowi Galasowi otrzymał propozycję przejęcia w ajencję restauracji „Pod skrzydłami”. Nie trzeba było długo czekać. O skrzydłach zaczęło być głośno.  Tancerki w strojach topless tańczące pod świetlist kulą, wiatrak Mulin Rouge (tak, tak) a dla smakoszy prawdziwe specjały kuchni francuskiej. Restauracja serwowała dania świeże na najwyższym poziomie z najlepszych produktów.  Pamiętam moje pierwsze wyjście do tej restauracji. Zamówiłam płonący szaszłyk na drewniaku tak się to chyba nazywało. O rety takiego szaszłyka nie jadłam nigdy w moim trzydziestoletnim życiu! Rarytas.

Nie znałam Pana Jachacego, słyszałam tylko, że knajpa jest prowadzona rodzinnie przez niego i jego żonę Halinkę, bardzo piękną kobietę.

W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku sekretarze generalni polskich związków sportowych spotykali się systematycznie raz w miesiącu na naradach w Głównym Komitecie Kultury Fizycznej i Turystyki ( później przemianowanym na Główny Komitet Kultury Fizycznej i Sportu).Nie ukrywam, że narady były dla nas młodych sekretarzy platformą wymiany najnowszych informacji dotyczących hoteli, restauracji a także możliwości zorganizowania konferencji, przyjęć czy skorzystania z wynajmu autokarów lub transportu do przewożenia niezbędnego sprzętu sportowego. Była to swoista giełda informacji, wymiana doświadczeń i zdobywanie wiadomości i nowych kontaktów. W ten sposób dowiedziałam się, kto zacz jest „ten” Jachacy. No tak człowiek sportu, były kolarz, zakochany w kolarstwie, wspomagający najlepszych z najlepszych, fundujący nagrody na Wyścigu Pokoju, a później wspierający Tour de Pologne organizowany przez byłego wspaniałego kolarza Czesława Langa. Zresztą jak się okazało restauracja „Pod skrzydłami” stanowiła bazę dla najlepszych kolarzy ( Ryszarda Szurkowskiego, Stanisława Szozdy, Janusza Kierzkowskiego, którzy byli u Mietka Jachacego przyjmowani po królewsku. Szczęściarze!

W ten sposób dowiedziałam się o przejęciu przez Mietka Jachacego restauracji Honoratka a także i w końcu Bazyliszka, mojej ukochanej przez wiele lat restauracji, która otworzyła podwoje dla nowo powstałego Polskiego Związku Badmintona. Właśnie w Bazyliszku organizowaliśmy najpiękniejsze kolacje pożegnalne (bankiety! Wtedy nie można było używać tej nazwy a kolacja była skromnie nazywana pożegnalną! 

Nie ma w Warszawie drugiego tak pięknego miejsca jak Bazyliszek. Zróżnicowane pod względem wyglądu sale, pięknie ubrane kelnerki dopasowane stroje do wystroju sal, wspaniała kuchnia na najwyższym poziomie. O wszystko zadbał Mieczysław Jachacy człowiek, który jak sam o sobie mówi: „…urodził się w kuchni a wychował w knajpie”. Bazyliszka prowadzono rodzinnie, Mieczysław, Halinka i syn Tomasz.

Badminton miał wiele szczęścia, gdyż od pierwszego wejrzenia zakochałam się w tej właśnie restauracji. Za żadne skarby świata nie zamieniłabym jej na inną choćby i najnowocześniejszą. Ta miała jedyne miejsce w moim sercu. Czy wyobrażacie sobie listopad w Warszawie, gdy nasi goście dotarli do Bazyliszka na Rynek Starego Miasta w strugach deszczu, a opuszczali restaurację późno w nocy, gdy padał już śnieg!?  Doskonałe jedzenie, nastrój, atmosfera udzielały się nie tylko moim gościom z całego świata, wiedziałam, że Polski Związek Badmintona znowu dokonał niemożliwego a prezes Andrzej Szalewicz będzie na ustach wszystkich, jako niezrównany organizator a nawet czarodziej. Czy Mieczysław Jachacy o tym wiedział. Chyba tak, ponieważ przez wiele lat Bazyliszek była „naszą” restauracją, a w 2004 r kolejna konferencja prasowa odbyła się właśnie tam. Było to moje pożegnanie z Polskim Zwiazkiem Badmintona, gdyż w styczniu 2005 r nie startowałam w wyborach prezesa na następną kadencję. Pamiętam wszystkich dziennikarzy, którzy przyjęli moje zaproszenie. Wtedy od czternastu lat byłam prezesem Polskiego Związku Badmintona, a w tej konferencji wzięło udział 47 dziennikarzy.  I nie była to konferencja w Barku na parterze, tylko w sali recepcyjnej na pierwszym piętrze. Tak jak wymarzyłam. Pożegnanie z łezką w oku.

Czule wspominam Café-barek na parterze, do którego w stanie wojennym zapraszaliśmy dziennikarzy na konferencje prasowe przed ważnymi zawodami, oferując im herbatę z wkładką. Nawet nie pamiętacie, wtedy alkohol można było dostać od godziny 13.00. Dlatego zaproszenia były wysyłane na konferencję prasową, podczas której serwowano ciasta, lody i herbatę z wkładką.

Bazyliszek miał wspaniałą reputację, w sezonie zatrudniali ponad 200 osób. Mały kombinat. Mieczysław Jachacy był w swoim żywiole, a my byliśmy dumni z naszego patrona. Któż nie był gościem tej wspaniałej restauracji? Artur Rubinstein, Omar Shariff, Michael Douglas, Helena Vondrackova, Irena Santor, Daniel Olbrychski, Demis Roussos, Helmut Kohl, Francois Mitterand, Aleksander Kwaśniewski z Żoną Jolantą, Irena Szewińska , Andrzej Szalewicz z żoną Jadwigą, Mieczysław Nowicki, Wielcy i sławni.

W ten sposób restauracje w stolicy zmieniały się pod wpływem wspaniałego, szalonego człowieka, który był mistrzem kucharskim, kochał sport i ludzi a jego pasją było gotowanie. Cała rodzina Jachacych  jest związana z gastronomią z najwyższej półki.

Polecam wszystkim, którzy chcieliby przypomnieć sobie jak to było w Warszawie kilkadziesiąt lat temu, w jaki sposób i dlaczego rozwinęła się warszawska gastronomia, kto miał na nią największy wpływ. Ja odpowiem jednym słowem. Mistrz Jachacy. Po Bazyliszku przyszła kolej na Honoratkę (od 1997) przy ul. Miodowej, która prowadziła córka Anetka, później na restaurację Varsowia ( prowadziła żona Helena) w Hotelu Warszawa przy pl. Powstańców Warszawy, zaś w 1998 r syn Tomasz objął kierownictwo restauracji Fisherman. 

Częstym gościem u Jachacych był Zygmunt Broniarek, który swój Jubileusz 50 lecia pracy dziennikarskiej obchodził w 1994 r. w restauracji Bazyliszek.

Mogłabym jeszcze więcej napisać o Mieczysławie Jachacym o Jego wspaniałej żonie Helenie o córce Anecie i Synu Tomaszu. Zamiast tego polecę Państwu książkę Mieczysława Jachacego „Pół wieku w knajpie z toastem na trzy”, którą otrzymał Andrzej Szalewicz wraz z piękną dedykacją. Oczywiście poznaliśmy Mistrza osobiście w latach dziewięćdziesiątych. Miło wspominamy nasze spotkania. Jesteśmy dumni, że mogliśmy poznać człowieka, który zmienił oblicze gastronomiczne nie tylko Warszawy, ale całej Polski!  Dzisiaj Jachacy to marka, z najwyższej półki! Rodzina kontynuuje tradycję, córka Aneta Jachacy otworzyła „Exclusive Restaurant Pod Gigantami” w Warszawie przy al. Ujazdowskich 24. Jedno z najbardziej wyjątkowych i magicznych miejsc w sercu Warszawy, o niezwykłej atmosferze, eleganckim wystroju, rewelacyjnej kuchni, uznane za niezwykłe miejsce na mapie warszawskiej gastronomii.

Dedykacja dla Andrzeja Szalewicza

A ja jestem szczególnie wdzięczna Mieczysławowi, gdyż szereg moich dań jest sporządzanych na podstawie przepisów kulinarnych Mistrza. Za wszystko, za lata znajomości, za otoczenie nas serdeczna opieką w czasach słusznie minionych, za przytulenie badmintona do serca- serdecznie dziękujemy!

Książkę wydała Oficyna Wydawniczo-Poligraficzna „ADAM” Warszawa 2019.

Nareszcie wystękał: – Wszystkie gazety piszą, że sprzedałaś imprezę Anglikom, na sali reklamy na niebieskim tle, Carlton w nazwie zawodów, Carlton w programie, Carlton w reklamie, Carlton w gazetach, Carlton zawojował, Carlton kupił polskie zawody! Ktoś musiał na tym zarobić, w domysłach- ty, zamkną cię, a zawody za dwa dni! Cholera!

Ewa Rusznica -Bozena Wojtkowska debel zenskiUffff… Odetchnęłam z ulgą. O to chodzi, zaczęłam się histerycznie śmiać, po prostu wspaniale, fantastycznie, super, huurrrrrra! Oto reklama, to jest marketing!  Szalewicz pomyślał, że zwariowałam, ponieważ śmiałam się kilka minut, łzy płynęły mi po twarzy, a z nimi mój piękny make up. Na taką chwilę czekałam całe 8 lat. Przeglądam gazety i widzę wszędzie prawie te same tytuły! A we mnie radość! Reklama imprezy, o jakiej można tylko marzyć – we wszystkich gazetach ZA DARMO! Ile osób przyjdzie zobaczyć mistrzostwa? Ile osób będzie chciało spotkać tych, co sprzedali imprezę Anglikom!  Przyszło ponad trzy tysiące ludzi. Stali wszędzie, na dwóch balkonach, siedzieli na miejscach, siedzieli na krzesłach, które Julian zorganizował, przywożąc na halę z technikum kolejowego, ale miejsc i tak nie starczyło! Dziennikarzy wyłapywaliśmy tuż przy wejściu, Ryszard Lachman (rzecznik prasowy PZBad) i Grzegorz Gajewski mój asystent, miał oko na wszystkich. Prowadził ich do Andrzeja. A ten, korzystając z pomocy Zbyszka Mazanek (niestety w 1992 r. odszedł od nas na zawsze), mojego brata judoki, a wtedy porządkowego, sadzał ich na wydzielonych miejscach VIP, gdzie siedzieli już Minister Sportu  Marian Renke, jego zastępca dr Stanisław Stefan Paszczyk (zmarł w roku 2009), Stan Mitchell Prezydent Europejskiej Unii Badmintona, Emile ter Metz-  honorowy Sekretarz Generalny EBU,  Audrey Kinkead, Prezydent Irlandzkiego Związku Badmintona, członek Komisji Rozwoju EBU, Torsten Berg z Danii, przewodniczący tej komisji.  Po wielu latach dowiedziałam się od Wojtka Cicharskiego, w owych latach wicedyrektora Departamentu Sportu, późniejszego sekretarza generalnego PZBad, że Stanisław Stefan Paszczyk, zastępca ministra ds. sportowych nakazał obligatoryjnie pracownikom departamentu sportu wizytację naszych zawodów, aby popatrzyli jak należy organizować imprezy sportowe o zasięgu międzynarodowym. Pewnie wtedy Stefan nie wiedział, że krótko przed ich rozpoczęciem widmo krat więzienia miałam przed oczami.

Kolejnym naszym zacnym sponsorem był Hortex Góra Kalwaria – nawet nie wiem czy dziś firma istnieje – pewnie nie. Nazwisko dyrektora pamiętam do dziś: Zbigniew Galas. Jego zastępcą była Hania B. (spotkałam ją po wielu latach, jest uśmiechnięta jak zwykle, piękna w swoim wieku, choć życie i polska rzeczywistość nie obeszły się z nią łaskawie). Hortex nie tylko ufundował specjalne nagrody w postaci wielkich tortów dla trzech pierwszych drużyn, ale także ogromny tort o wadze ponad dwudziestu kilogramów na bankiet (wyposażył nas też w maszyny z napojami dla zawodników, które rozstawione były na hali). Bankiet odbywał się w Restauracji „Bazyliszek” na Rynku Starego Miasta.

Szefowa hotelu „Vera”, moja imienniczka Jadzia, dziś na emeryturze, życzliwa, drobna kobieta z wielkim charakterem, stanowcza. Krysia, szefowa restauracji, pokonywały góry, aby zabezpieczyć posiłki tak, by nikomu do głowy nie przyszło, że w Warszawie w sklepach oprócz octu i musztardy niczego nie można kupić. Pomagał nam też przewodniczący komitetu honorowego zawodów Zbyszek Lippe, wtedy wiceprezydent m.st. Warszawy, przyznając hotelowi dodatkowy przydział mięsa. W hotelu funkcjonował maleńki sklep Pewex, który przeżywał oblężenie, bo co to były za ceny na alkohole od 0,80 $ do 2,50 $ za butelkę. Nie wiem jak, ale tego towaru w tym sklepie było zawsze w sam raz. Hotele zawsze stanowiły enklawę na tle codzienności tym bardziej, że cztery z nich pracowały jakby razem w sieci – Vera, Nowotel, Solec i Grand Hotel, poczciwy stary Grand, szczyt elegancji lat osiemdziesiątych. Na pierwszym piętrze przyjmował nas Tadeusz Sąsara, dyrektor tych czterech hoteli, przyjaciel sportowych dusz, wieloletni prezes Polskiego Związku Piłki Siatkowej. Być może jego „oko” wielokrotnie pomagało nam w rozwiązywaniu trudnych spraw zakwaterowania, wystarczającej ilości kawy podczas śniadania (!), czy też napojów w barkach? Bardzo chcieliśmy dopilnować każdego drobiazgu, bo przecież nie mogliśmy pokazać, że czegoś u nas brakuje. My w Polsce mamy wszystko – nie widać tego w sklepach? To nic, to chwilowe, to przejdzie, przecież będzie inaczej, jak nie za kilka dni, to może za kilka lat, przecież my w to wierzyliśmy, że będzie lepiej, że nie będę musiała pisać setek pism do GKKFiT do Komisji Zagranicznej o zgodę na zorganizowanie imprezy – bez takiej zgody ekipy zagraniczne nie mogły otrzymać wiz wjazdowych do Polski, do komendy MO na Ochocie o zgodę na organizacje zawodów na ich terenie, do komendanta na lotnisku z prośbą o szybką odprawę naszych zawodników, do urzędu miasta o specjalne przydziały żywności dla hoteli, z których korzystaliśmy, o dodatkowe przydziały kawy, papieru toaletowego itp. itd. Zbyszek L. był zaprzyjaźniony od lat z Januszem, prezesem Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów, a my przyjaźniliśmy się z Januszem. I tak to szło. My pomagaliśmy jemu, on nam, ale najważniejsza sprawa to dobra organizacja zawodów, obojętne czy dotyczyło to podnoszenia ciężarów, badmintona, judo, szermierki, czy innej dyscypliny sportu. Sport był naszym życiem, naszą pasją, a my chcieliśmy pokazać światu, że to Polska organizuje, że my dajemy radę, mimo wielkiego trudu, mimo tylu braków, mimo szaro – burej rzeczywistości, ale o tym już nasi goście nie wiedzieli, o tym trudzie znaczy. Przecież żadne z nas z wyjątkiem Andrzeja (miał malucha, który był szczytem luksusu) nie jeździło samochodem. Wszystko załatwiało się jeżdżąc komunikacją miejską, nawet pieniądze z banku Renia woziła tramwajem. Jedną z ciekawostek, o której powinnam była napisać jest fakt, że aby tę imprezę zorganizować musiałam się wielu rzeczy nauczyć. Badmintona europejskiego ani światowego nie znałam, jak również języka angielskiego w nim obowiązującego, kiedy zdecydowałam się przejść do pracy z Polskiego Związku Szermierczego (tu obowiązkowym był j. francuski) do badmintona – wtedy do nieistniejącego związku, a moją powinnością było go założyć w roku 1977, wspólnie z  kolegami B. Zdebem, J. Szulinskim, A. Szalewiczem, J. Wrzodakiem, J. Krzewińskim, E. Jarominem, T. Sudczakiem, W. Derychem, J. Musiołem, i jeszcze kilkoma innymi. Tak więc skorzystałam z możliwości, że w Groningen – Holandia w roku 1980, zostały zorganizowane mistrzostwa Europy seniorów w badmintonie. Pojechałam, okazja była wyjątkowa – już wtedy po dwóch latach swobodnie mówiłam po angielsku i załatwiałam wszystkie sprawy w tym przyjazd zawodników na nasze międzynarodowe mistrzostwa Polski. Związek otrzymał zgodę na wyjazd 6 zawodników i 1 trenera na koszt państwa, Andrzej jako prezes na kongres, natomiast ja pojechałam za własne pieniądze. Przez cały czas trwania zawodów siedziałam na widowni i notowałam wszystko, co się tyczyło organizacji mistrzostw: otwarcie zawodów,  prowadzący otwarcie, scenariusz, nagłośnienie, piosenka o Perry Sport – sponsorze, puszczana w przerwach zawodów, rysowałam, ułożenie kortów, kwiaty, to była przecież Holandia, woda dla zawodników, wystrój hali, hostessy – jak ubrane?, sędziowskie ubiory, miejsca sędziowskie, ilość sędziów, sędziowie liniowi ubrania dla nich, firmy sponsorskie, stoiska, zaplecze, szatnie, kawiarenka, transport, hotele, ceny, odbiór ekip z lotniska, dworca kolejowego, bankiet. Powstał z tego cały zeszyt uwag, szkiców, notatek, taki jakby mój własny manual: jak dobrze zrobić imprezę międzynarodową w badmintonie, aby się nie wstydzić, gdy przyjedzie cały świat. Ten właśnie zeszyt był w roku 1985 moim przewodnikiem. Niestety nie mam  swoich własnych zdjęć, dlatego poprosiłam Jana Jerzy Dolhan - Grzegorz Olchowik gra deblowaRozmarynowskiego, naszego przyjaciela fotografa, o udostępnienie kilku z tych najładniejszych zawodów w badmintonie, jakie oglądałam w latach osiemdziesiątych, po prostu nie miałam wtedy jeszcze aparatu fotograficznego i dlatego nie mogłam ich zrobić! Nota bene dopiero w 1987 r. nabyłam ten sprzęt wykorzystując wyjazd zaprzyjaźnionego trenera do Singapuru. Aparat był rzeczywiście tani i służył mi przez prawie 14 lat.

Uroczyste otwarcie zawodów na Hali Mery; stawiły się wszystkie ekipy, sędziowie polscy i zagraniczni, trenerzy, VIP-y, zaproszeni goście, sponsorzy, hostessy ubrane w swoje służbowe sweterki czerwone-białe. Powitanie prezesa PZBad – Andrzeja Szalewicza i oficjalne otwarcie Prezydenta EBU. Stan Mitchell skierował do nas wiele ciepłych słów dotyczących perfekcyjnej organizacji zawodów. Na zakończenie otwarcia wszystkie ekipy otrzymały upominki – każdy zawodnik, trener, kierownik ekipy, sędzia, VIP czy osoba pracująca przy organizacji zawodów otrzymali biało-czerwone czapeczki i szaliki z napisem Helvetia Cup. Następnego dnia, w południe, wszyscy oficjele zostali zaproszeni do Sali Koncertowej w Towarzystwie im. Fryderyka Chopina w Warszawie przy ul. Okólnik na uroczysty koncert chopinowski – gwiazdą koncertu był Janusz Olejniczak. Nasi goście otrzymali na pamiątkę kasety z nagraniami pianisty wraz z jego autografem. Polski Związek Badmintona w podziękowaniu za 1, 5 godzinny koncert obdarzył artystę pięknym bukietem kwiatów. I to był jedyny koszt, jaki ponieśliśmy. Z Towarzystwem im. Fryderyka Chopina byłam związana osobiście. Mój wychowawca szkolny z Liceum im R. Traugutta pan Bogumił Pałasz był tam Dyrektorem, stąd możliwość załatwienia przepięknego spektaklu – koncertu w Towarzystwie im. Fr. Chopina za darmo. Ponadto, dyrektor B. Pałasz otworzył dla nas Pałac w Żelazowej Woli, który o tej porze roku był zamknięty dla zwiedzających, a my nie dość, że pokazaliśmy naszym gościom miejsce urodzenia Chopina, ale też zaprosiliśmy ich do jedynej w Żelazowej Woli Restauracyjki „Pod Wierzbą” na pyszne polskie pierogi oraz czerwony szampan nieznany w Europie z komentarzem, że skoro przyjechali do komunistycznego państwa, to kolor czerwony jest obowiązkowy. A uczciwie mówiąc restauracja ta niczym innym nie dysponowała. Zawsze twierdziłam, że w pracy potrzeba jest trochę szczęścia. Nam w badmintonie lat osiemdziesiątych to szczęście sprzyjało.

Dzisiaj w roku 2010, roku Fryderyka Chopina, taki koncert podkreśliłby znaczenie tej rocznicy i nasze przywiązanie do fenomenalnego kompozytora i wirtuoza.

Zbyszek L. był przez wiele lat naczelnikiem dzielnicy na Ochocie, i była ona jego oczkiem w głowie. Potrafił nocami jeździć samochodem po tej swojej Ochocie patrząc okiem gospodarza, co by tu jeszcze poprawić, aby choć trochę lepiej żyło się tutaj ludziom. A hala Mera znajdowała się właśnie na terenie Ochoty. Zbyszek przeszedł do Ratusza na plac Bankowy (wtedy pl. Dzierżyńskiego) chyba na początku lat osiemdziesiątych. No i dobrze! Cieszyliśmy się wszyscy – my ludzie sportu. Zyskaliśmy Patrona imprez, który pomagał nam załatwiać rzeczy nie do załatwienia, a tak naprawdę rzeczy małe, oczywiste, które wtedy urastały do rangi wielkich problemów. W archiwum związku znajdują się tomy dokumentów, które produkowaliśmy, bo były konieczne, pozwolenia, zgody, odmowy, odwołania, zgody cenzury, o przepraszam, Głównego Urzędu Kontroli, Prasy Publikacji i Widowisk, mieszczącego się na ul. Mysiej. Zgody na treść zawartą w programach, plakatach, zaproszeniach, na druk tych programów, plakatów, zaproszeń, na ich rozpowszechnianie, czyli rozsyłanie różnym osobom i firmom, również na rozklejanie plakatów w Warszawie. Pamiętacie takie specjalne do tego celu wybudowane owalne słupy? Firma, która zajmowała się rozlepianiem plakatów miała swoja siedzibę na ul. Hożej, a więc jeszcze jedna wizyta, pismo z prośbą o wykonanie usługi, oczywiście z pieczątką z ul. Mysiej. Na rozsyłanie zaproszeń do różnych firm, instytucji, VIP-ów, jak to się robi z zaproszeniami. Inny świat… zupełnie inny, dzisiaj nieznany.

Stałym sponsorem zawodów międzynarodowych, w tym i Helvetii, była firma Xerox z siedzibą przy ul. Szpitalnej, której szefował Zygmunt Lucek. My kupowaliśmy papier do kserografu, oni dostarczali nam jedną lub dwie kopiarki. I biuro zawodów oraz biuro prasowe pod wodzą Ryszarda Lachmana, Wojtka Perka, jego żony Halinki i Basi szły pełną parą. Komunikaty w ilościach dowolnych były wydawane na czas w kolorowych okładkach przygotowywanych przez firmę introligatorską Hanki i jej matki. Córka Hanki, trzyletnia dama, była w pewnym momencie naszą modelką – ubrana w koszulkę z napisem sponsora, a w małej rączce trzymająca wielką rakietkę. Organizacja tak dużych zawodów była możliwa tylko, i tylko, dlatego, że wszyscy pracowali rodzinnie, przyjacielsko; moja bratowa Jola pracowała, jako kasjerka, nasi rodzice na przykład zajmowali się wpuszczaniem na halę widzów, a później dopilnowaniem, aby z szatni wychodziły osoby we właściwych ubraniach, a niepożyczonych (zdarzyło się i tak), również dystrybuowali (wydzielali) papier toaletowy, który był „załatwiany”, bo powieszony w toalecie zbyt szybko znikał całymi rolkami a Warszawa przecież, jako stolica nie mogła sobie pozwolić na toalety bez papieru!  (matka była dodatkowo osobą, która parzyła kawę dla VIP-ów i sędziów).

Przed Drużynowymi Mistrzostwami Europy, gr. B w Warszawie rozgrywane były w styczniu międzynarodowe mistrzostwa Austrii, na które pojechałam z zawodnikami, aby zobaczyć jak takie zawody wyglądają i co nam jeszcze Horst Kullnigg - in 1985 Prezes Austriackiego Związku Badmintonapotrzeba a potrzeba było wielu rzeczy. Nie pamiętam jak mi to wpadło do głowy, aby iść do Horsta (ówczesnego prezesa Austriackiego Związku Badmintona) z pytaniem, co zrobią z pudełkami, w których trzymają komunikaty i informacje dla ekip. Zapytałam. Odpowiedź była prosta – wyrzucimy. A ja na to: – Takie dobre pudełka, przecież przydadzą się nam w Warszawie! Zabrałam 23 pudełka, pięknie rozłożyłam, spakowałam do mojej wielkiej torby sportowej i przywiozłam do Warszawy razem z karteczkami samoprzylepnymi w różnych kolorach, setką długopisów, podkładkami dla sędziów, i przez następne kilka lat używaliśmy ich ot tak, jakby od zawsze były dostępne u nas w dowolnych ilościach, pamiętam nawet kolor brązowej tektury z napisami państw po angielsku. Horst znawca tematu organizacji wielkich imprez, do tych pudełek brązowych dodał też kilka kilogramów kawy wiedeńskiej, którą wykorzystaliśmy serwując VIP-om , gościom oraz sędziom na hali Mera.

Wasza Jadwiga

cdn 14.02.2010

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.