Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Wpisy oznaczone ‘Opowiadania i Gawędy znad Horynia i Bugu’

Miasteczko nasze nieduże – prawdę mówiąc – dziura i świat zabity deskami. Żyć jednak w nim można. Zresztą, ja tam nikomu nie zazdroszczę! A bo to wiele człowiekowi do życia potrzeba? Moim zdaniem niewiele! Najważniejszy jest spokój i życzliwość sąsiedzka, żonka w miarę dobra, niegadatliwa, no i klimat, czyli atmosfera. A klimat mamy nie najgorszy! Gdzie indziej – słyszysz – burze, huragany, trzęsienia ziemi, wyże i niże baryczne, czort wie, co się z tą pogoda wyprawia… A u nas zawsze pogoda w granicach normy! Jak zima, to zima trzaskająca i śnieg aż po uszy, a jak lato – to z kolei łaźnia i pocisz się zdrowo. Znam się trochę na tym, bo w ogrodzie pod jabłonką, skrzynki z pogoda pilnuje, którą z takiego biura od pogody z Białegostoku przywieźli. „Pilnujcie tej skrzynki i zapisujcie wszystko o pogodzie” powiedział taki jeden uczony. Może on i uczony, chociaż po mojemu człowiek na pogodę wpływu nie ma i mieć nie może! Pilnować jednak pilnuję, bo mi nawet za to i trochę grosza kapnie. Co tydzień też regularne meldunki piszę w sprawie pogody. Zawsze według wzoru:„Pogodnie albo dość pogodnie. Wiatry umiarkowane, południowo-zachodnie ciśnienie takie a takie – cumulusów nie zauważyłem”. No i dopisek „Obywatelu magistrze” – bo ten uczony od pogody to magister – „przyjeżdżajcie do nas na jabłuszka, miodek i pogaduszkę! Śliwy w sadzie –to aż od samej słodyczy pękają! Takie mamy lato. A jak przyjedziecie, i coś mocniejszego na ząb się znajdzie”. Jakoś jednak nie przyjeżdża. Pisze, że czasu nie ma. I za czym oni w tym wielkim mieście tak gonią? Życia i tak nie przegonisz! Lubię też czasem napisać, co się u nas dzieje. – Fajnie piszecie – powiedział kiedyś. – U nas cały urząd wasze listy czyta i zarykuje się ze śmiechu. I jak to wszystko między wierszami zręcznie układacie, że cumulusy w normie, że macie teraz pielenie buraków, że ktoś tam komuś w mordę dał! – Trochę to mnie ubodło. Ostatecznie, co do buraków, zgoda! Może nie w porę się wybrałem? Ale mordobicie wszędzie może się zdarzyć. No, nie? Pisałem, bo akurat Nikołaj Aleksandrowicz Gradusow – regent naszego chóru cerkiewnego – sprawiedliwie zasłużył sobie na to, żeby w mordę otrzymać. I otrzymał! – Do cudzej baby nie leź, nawet jak głos masz niczym trąba jerychońska i w oktawie śpiewasz. A jak leziesz, to tak, żeby cię nikt nie widział… Ech! Może rzeczywiście niedobrze się stało, że o tym wszystkim napisałem? Co robić? Taki już mam charakter i wszystko dokumentnie opisać muszę. To po dziadku, który nawet cały atopis cerkiewki naszej i parafii ułożył. Mordobicie jednak – jak już powiedziałem – choć wszędzie może się zdarzyć, u nas rzadko bywa. Naród nasz na ogół spokojny, choć istna to wieża Babel! Prawosławni, katolicy, mahometanie i Litwin – ale ten ateista, do kościoła żadnego nie chodzi. Nikomu to – prawdę mówiąc –nie przeszkadza. Po swojemu każdy Boga chwali. Stąd i kościoły mamy trzy: prawosławny,katolicki i meczet – w różnych stronach rynku porozrzucane. Cmentarze też trzy! Słowem: wszystko na miejscu. W niedzielę aż przyjemnie posłuchać. W cerkwi dzwonią, w kościele organy grają, to znów nasz chór im odpowiada, a z minaretu pomocnik imama – Ali Turczyński – mordę drze. Na święta Bożego Narodzenia czy też Wielkiejnocy wszyscy sobie wizyty składamy. A bywa i tak, że najpierw katolicki „prazdnik” obchodzimy, później jeszcze nasz i tak dalej… Najgorzej mają muzułmanie, czyli Tatarzy, którzy od trzystu lat w naszym miasteczku wyrobem baranich kożuchów się trudnią. Ich święta jakieś dziwaczne, bo zawsze dopiero w parę miesięcy po naszych wypadają. Na ramadan jednak wszyscy przed meczetem głowy odkrywamy i życzenia im składamy, a Tatarzy baranina nas częstują. Kiedyś różnice były większe niż teraz, ale teraz się wszystko jakoś zatarło na większą chwałę bożą, bo batiuszka nasz prawosławny , Igor Iwanowicz Bułyciński – między nami mówiąc – to człowiek tolerancyjny i elegancki! A i  ksiądz proboszcz choć na jezuitę wygląda – w kawalerii kiedyś służył, później w partyzantce i prawdę mówiąc, bardziej z niego wojskowy niż ksiądz. Co się zaś  tyczy imama- ten to właściwie chłop i gospodarz jak my wszyscy. Tyle że kiedyś się w Wilnie na imama wyuczył  i teraz , niewiele rozumiejąc, pacierze po ichniemu, czyli muzułmańsku, klepie.

   Nieraz lubię sobie pomarzyć, choć czasu na to niewiele. Wychodzę więc, skoro tylko słoneczko zaświta, przed dom do sadu, na pieńku – gdzie swoje miejsce upatrzone mam od lat – siadam i pierwszego papieroska zapalając marzę, co tez mi ten nowy dzień przyniesie. W oborze krówki żonka doi, ciepłym mlekiem i nawozem też przyjemnie pachnie, a ja sobie marzę o powszechnym rozbrojeniu i o wiecznej życzliwości. Bo i na co komu wojny? Tę ostatnia tośmy okropnie przeżyli. Byłem i ja na światowej, ale czegoś podobnego, jak ta ostatnia wojna, powiadam wam, nie widziałem. Przewaliła się i u nas ciężko. Pół miasteczka stratowała, wiele ludności zginęło, którą później pod lasem pochowaliśmy i tam do dziś leży… Zastanawialiśmy się nawet ostatnio, czy ich na cmentarz nie przenieść, ale z powiatu pismo przyszło, że lepiej grobów nie ruszać, bo są to mogiły masowej zagłady. No to nie ruszaliśmy ich… Umarłemu i tak wszystko jedno, gdzie leży.

Wracam jednak do tematu. Otóż myśleliśmy  że po tej wojnie zasłużony odpoczynek nam się należy. I żyliśmy nawet spokojnie, aby cicho, i z dala od tych wszystkich spraw, które nie są konieczne, bo człowiekowi wiele się zdaje, że to jest ważne, a tamto jeszcze ważniejsze – a wszystko funta kłaków niewarte! Pilnowaliśmy tez, żeby na nas zbytniej uwagi nie zwracano, bo i po co? Lepiej nie podskakuj – mówi przysłowie. Wyżej nosa i tak nie podskoczysz! Taka była nasza filozofia. I wtedy, gdy się zdawało, że dożyjemy w spokoju dni naszych, zaczęło się to nieszczęście. Batiuszka prawosławny, nasz Igor Iwanowicz Bułyciński, wyleciał ptakiem. I po co ja to wszystko piszę? Chyba ze zdenerwowania albo z tego, że się człowiek wyżalić  nie ma przed kim. Nawet żony już nie mam. Miałem żonę i nie mam. Dobra z niej była kobieta, ale od paru dni, od chwili kiedy batiuszka nasz prawosławny Igor Iwanowicz Bułyciński lata ptakiem – coś ją opętało… Czort wie co. Siedzi teraz plackiem na rynku i handluje. Zresztą wszystkich opanowała żądza handlu i bogacenia się. Moja w branży turystycznej pracuje. „Turystów zaopatruję” – powiada –„którzy na batiuszkę naszego, Igora Iwanowicza Bułycińskiego przyjeżdżają popatrzeć”. Bliny im gotuje. Barszcz małorosyjski z fasolą i pyzy. Zachłanna taka?! Wszystkie baby powściekały się z chęci zysku. I nie tylko baby! Ot, wczoraj przychodzi mój sąsiad Grigorij Antonowicz Tielegin i powiada: – I cóż ty, Mikołaju, jak borsuk w chacie siedzisz i ciągle coś w tym swoim zeszycie szrajbujesz?    – A co ci do tego – odpowiadam grzecznie. – Co szrajbuję – to moja sprawa! Chciałbyś, ale się nie dowiesz! Choć jest tam i o tobie… – O mnie? – niby dziwi się Tielegin. – A cóż ty możesz o mnie pisać? Ty niedouczku niewyświęcony! Aluzja niby, że się kiedyś na popa uczyłem, ale brutalna jak i niesmaczna. Wkurzyło mnie to trochę i mówię: – A choćby to, żeś bałagułą został i od kolejki to całe turystyczne paskudztwo wozisz! – A wożę – odpowiada dumnie Tielegin – wożę! A i twoja baba zarabiać może? To ja też zarabiam! Ludzie przyjeżdżają sobie popatrzeć. Chcą patrzeć, niech płacą! Przynajmniej takich! Delikatne, perfumowane! Prima sort! – Nic mnie to nie obchodzi – powiadam. – Nie takie ja damulki widywałem, jeszcze w Petersburgu będąc. Bywało, zajedziemy ze znajomym żandarmem… – Daj spokój, Mikołaju – przerywa mi Telegin, człowiek bezceremonialny i dlatego widocznie go nie lubię – słyszałem to już wiele razy. Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Ot, lepiej byś lornetkę swoja wyciągnął, co ci ten inżynier podarował. – A na co ci moja lornetka? – pytam zaciekawiony. – A na to, że punkt obserwacyjny dla turystów możemy raz dwa urządzić. Żeby sobie na Igora Iwanowicza wygodniej mogli popatrzeć. 

cdn

Nazajutrz zwołano nadzwyczajne posiedzenie Rady Miejskiej. Pierwszy zabrał głos sekretarz.   – Nie mamy nic przeciwko lotom obywatela Igora Iwanowicza Bułycińskiego – powiedział.- Obywatel Bułyciński pełni w naszym miasteczku odpowiedzialną funkcję metafizyczną, jako taki ma prawo do pewnych eksperymentów w tej dziedzinie. Oczywiście, ze wolelibyśmy, gdyby pierwszy latał ptakiem w naszym miasteczku ktoś z nas. Wcale nie ukrywamy tego, że w najbliższej przyszłości delegujemy kogoś do tej roli. Ale sprawa obywatela Bułycińskiego ma dla nas jeszcze inny, dodatkowy aspekt. Zastanówmy się, towarzysze, czy w fakcie latania ptakiem nie ma przypadkiem chęci oderwania się od naszego miasteczka, od ziemi rodzinnej, od przyjaciół i znajomych? Czy nie ma w tym pogardy dla nas wszystkich? Obywatele, otwieram dyskusję…   

 – Moim zdaniem – powiedział przewodniczący Rady Miejskiej, który reprezentował poglądy bardziej umiarkowane – w samym fakcie latania ptakiem Igora Iwanowicza Bułycińskiego nie widzę nic podejrzanego. Osobiście polemizowałbym ze stanowiskiem naszego drogiego sekretarza, który dopatruje się w tej demonstracji politycznych przekonań. Chyba mylicie się. Dla mnie jest problem tylko i wyłącznie ekonomiczny. Ostatecznie człowiek zawsze zazdrościł ptakom. Mówi się nawet: wolny jak ptak! Problem ekonomiczny polega jednak na tym, że miasto nasze od trzech dni oblężone jest przez turystów, gapiów i dziennikarzy! Prasa wszelkich odcieni szeroko rozpisuje się na temat tego wydarzenia! Musimy być przygotowani na prawdziwą inwazję gości z kraju i z zagranicy! Grozi nam brak chleba, wody i klęska nieurodzaju! Kto wie, czy wobec braku kanalizacji nie wybuchnie epidemia? Oto, nad czym powinniśmy się zastanowić!   – Protestuję przeciw trywialnemu ekonomizowaniu – powiedział sekretarz – i proszę to zaprotokółować. Ekonomia nie istnieje bez polityki? Co to znaczy: wolny jak ptak? „Wolność jest to uświadomienie konieczności!”   – Nie kłóćcie się, panowie – oświadczył doktor. Ja również zastanawiałem się nad tym fenomenem natury naszego drogiego przyjaciela Igora Iwanowicza Bułycińskiego, która każe mu latać ptakiem. Otóż – jeśli to panów interesuje – doszedłem do wniosku, że zachodzi tu dziwny przypadek lewitacji, znany z hipnozy, wobec którego medycyna jest jeszcze zupełnie bezradna. Niewykluczone także, że Igor Iwanowicz utożsamia się z jakimś ptakiem – oczywiście dużym – na przykład choćby z orłem albo z jastrzębiem? Mielibyśmy także wobec tego dodatkowy i rzadki przypadek tak zwanej paranoi – niesłychanie interesujący z punktu widzenia teorii psychiatrii. Alternatyw takich zresztą jest znacznie więcej! Freud w swoim czasie…  

– Teraz ja protestuję, i proszę to starannie zaprotokołować – krzyknął nauczyciel, człowiek młody i popędliwy. – Doktor zohydza nam najpiękniejsze i najszlachetniejsze porywy duszy ludzkiej! Freud?! Co do tego ma ten stary bałwan! Czy naprawdę mamy słuchać tej pseudonaukowej interpretacji? Nie obchodzi mnie ta cała czcza gadanina o fizjologii, psychiatrii i anatomii! Czucie i  wiara silniej mówią do mnie, niż mędrca szkiełko i oko.     – Mówcie konkretnie o co wam chodzi – zaniepokoił się sekretarz.- Nie wszystkie cytaty mogą się odnosić do naszej rzeczywistości.   – O co chodzi? – załamał ręce nauczyciel.- A Dedal?… A Ikar?… rację ma przewodniczący, gdy mówi o odwiecznej tęsknocie ludzkiej do skrzydeł. Hej nad martwym wzlecieć światem, w rajską dziedzinę ułudy…Zresztą drodzy przyjaciele, nie będę nikogo cytował. Przeczytam wam własny wiersz o Ikarze, jaki pozwoliłem sobie w swoim czasie napisać.

   – Mam nadzieję, proszę państwa, że nie jest to wieczór poetycki naszego szanownego profesora – odezwał się ksiądz proboszcz. – Wiersze o Ikarze! Grecka mitologia i filozofia pogaństwa! Oto, czegośmy się doczekali w naszym pięknym XX wieku! A tu trzeba po prostu ratować powagę osoby kapłana, chociaż jest to kapłan odmiennego wyznania niż moje. Przejęty jednak duchem ekumenizmu będę modlił się wraz ze swoimi wiernymi, aby Pan nasz w dobroci swojej zesłał opamiętanie i odpuścił grzech pychy, jakiemu uległ Igor Iwanowicz Bułyciński. Powiedziane jest bowiem w Ewangelii św. pod rozdziałem…    -Wiem, ze ksiądz proboszcz chętnie egzorcyzmy odprawia- wycedził przez zęby radny Kirylenko – ale tym razem niech obedzie się bez tego. W naszej parafii popi zawsze latali ptakiem i taka już jest tradycja. W roku 1814 w latopisie parafialnym jest wzmianka, która dotyczyła batiuszki Timofieja Timofiejewicza Carapkina. Otóż Carapkin skonstruował nawet specjalne skrzydła do latania i poniósł śmierć, skacząc na skrzydłach z dzwonnicy na okoliczne pola.   – Jakie to piękne- entuzjazmował się nauczyciel.- Panowie uczcijmy minutą ciszy…

   – Wiem o tym- zgodził się ksiądz – ale panie Kirylenko! To zupełnie inna sprawa! To można nawet nazwać próbą technicznego eksperymentu, próbą, która niestety w tym wypadku – zakończyła się nieszczęśliwie, ale…- Żadne „ale”, proszę konkretnie – nalegał Kirylenko. – Czy w samym fakcie budowy skrzydeł do latania widzi ksiądz coś grzesznego?    – Nie widzę – odpowiedział ksiądz.    – Czyli, jeśli ktoś lata przy pomocy skrzydeł, to tym samym nie grzeszy? Za kogo pan mnie ma, panie Kirylenko – odparł dumnie ksiądz – przecież eksperymenty ze skrzydłami doprowadziły do budowy awionetek i maszyn latających, nie mówiąc już o współczesnych samolotach. O tym wie każde dziecko.    – Dobrze – podchwycił Kirylenko.- Idąc za tokiem rozumowania księdza, jeśli człowiek konstruuje samoloty i rakiety, żeby w nich latać, to również nie ma w tym nic grzesznego?    – Nie ma – odpowiedział ksiądz.    – Chociaż w przyrządach tych, to znaczy rakietach i samolotach, lata człowiek?    – Do czego pan zmierza, panie Kirylenko? – zapytał ksiądz? Zaraz powiem do czego! – zaperzył się  Kirylenko. –Bo teraz wyszła na jaw obłuda księdza. Jeśli człowiek konstruuje samolot z kupy żelastwa i lata wraz z całym tym żelastwem, to zdaniem księdza wszystko jest w porządku. Ale jeśli człowiek pragnie latać bez tego żelastwa, to wtedy popełnia grzech pychy! Dla księdza ważniejsza jest kupa latającego żelastwa niż człowiek! Dla mnie jednak ważniejszy jest człowiek!

   – Skoro mnie tu obrażają, pójdę sobie – oświadczył ksiądz, trzaskając drzwiami.    Ot i będziemy jeszcze mieli wojnę religijną – pokiwał głową  sekretarz. – A wy, co sądzicie o tym wszystkim? – zwrócił się do imama.   – Bóg tak chce- powiedział sentencjonalnie, jak zwykle zresztą małomówny, imam Ali Mohammed Mucha.   – A niech was wszyscy diabli! – zawołał zupełnie już zdesperowany sekretarz. – Ładnegoś nam bigosu nawarzył, Igorze Iwanowiczu!

Ale Igor Iwanowicz – oczywiście – nie słyszał tego wszystkiego, bowiem już czwarty dzień latał ptakiem nad naszym miasteczkiem.

cdn

Przedstawiam Państwu opowiadanie Zbigniewa Adrjańskiego, o którym pisałam na blogu 18 stycznia tego roku. Opowiadanie przepisałam wiernie z książki (za zgodą autora oczywiście) – „O batiuszce co ptakiem latał opowiadania i gawędy znad Horynia i Bugu”, Instytut Lwowski, Warszawa. Przytoczę je w kilku częściach, ponieważ jest dość długie, ale za to niezwykle zajmujące.

Miłej lektury!
Jadwiga

Z.Adrjański "O batiuszce, co ptakiem latał"O batiuszce, co ptakiem latał

Batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, wielki miłośnik i znawca safianowych butów, tudzież pięknych kobiet – latał już trzeci dzień nad miasteczkiem. Był to zresztą zachwycający widoczek, można powiedzieć nawet, że kryła się w tym jakaś głębsza metafora, lub – jak kto woli – aluzja, gdyż batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, latał…ptakiem.
 – Za pozwoleniem – zapytał ktoś oburzony lub nawet zgorszony – czyście się przypadkiem zbytnio nie zagalopowali? Cóż to w ogóle znaczy: latać ptakiem? Wszystko to zakrawa na wierutne łgarstwo i kpinę ze zdrowego rozsądku! Wszak człowiek jako taki, i to – w dodatku jeszcze – osoba, bądź co bądź duchowna, nie może tak ni z tego ni z owego latać… ptakiem.  – Ja również wypraszam sobie podobne „banialuki” – powie groźnie ktoś inny. – Latanie ptakiem, Obywatelu Opowiadający, nie mieści się, jak dotąd, w powszechnie stosowanych kategoriach racjonalnego myślenia oraz postępowania. Uprzejmie proszę o wyjaśnienie: co obywatel chciał przez to powiedzieć?  – Widzisz go jaki słodziutki?… Tacy są najgorsi! Ostatecznie mogę zawsze dożyć samokrytykę, ale nie znoszę takiego paskudnego gadania! A jeśli nic nie chcę przez to powiedzieć? Wolno mi? Wolno! Konstytucja nie zabrania. Już wy mnie do filozofii ani tym bardziej do polityki nie mieszajcie! Zresztą – powiem otwarcie – co tu filozofować, skoro batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz  Bułyciński, wielki miłośnik i znawca safianowych butów, tudzież pięknych kobiet, lata już trzeci dzień nad miasteczkiem i- to się nie da ukryć !- lata ptakiem.
Za rogatkami od południa na wzgórzu, skąd widać doskonale, jak batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, lata ptakiem zgromadził się tłumek ciekawych. Zjawili się nawet przedstawiciele powiatu, chociaż początkowo nasza władza terenowa  chciała ukryć cały ten incydent przed okiem wyższych czynników. Ale jak tu ukrywać, skoro batiuszka nasz prawosławny, Igor Iwanowicz Bułyciński, latał… wysoko.
Nie jestem, rzecz jasna malarzem ani fotografem, lecz spróbuję Wam to wszystko opisać. Otóż Igor Iwanowicz unosił się lekko ponad polami uprawnymi i łąkami pełnymi zdziwionego – nie mniej niż ludzie – bydła, a poły jego ciemnozielonej rewerendy rozwiewały się na wietrze niczym skrzydła jakiegoś olbrzymiego ptaka. Do tego dodajmy wspomniane już buty z czerwonego safianu – tak połyskliwe, że od butów tych zaczerwienił się cały horyzont i niebo od południowej strony stało w łunach.
Przesądni – a  gdzie ich nie brak! – mówili nawet, że to nie wróży nic dobrego i krzyczeli: –Bułyciński! Hej Bułyciński! Wracaj na ziemię! Igor Iwanowicz! Dosyć tych figli! Po dobroci ci to mówimy!… Ostatecznie, chciałeś sobie polatać – polatałeś! Przyznaj obiektywnie, że nikt ci w tym nie przeszkadzał, chociaż teraz różnie to może być komentowane. Ale co za dużo – batiuszka ty nasz! – to niezdrowo! I tak stanowczo przeholowałeś! Nie wypada przecież osobie duchownej demonstrować swojej pogardy dla odwiecznych praw natury, która nieprzypadkowo inne zadania stawia ludziom, jeszcze inne rybom – a zupełnie inne owadom i ptakom. Słowem, krótko mówiąc cała parafia stanowczo domaga się twojego powrotu na ziemię. Oddzielną grupę obserwatorów tworzyli nasi wolnomyśliciele i ateiści. – Gdyby obywatel Bułyciński wyleciał ptakiem – dajmy na to – w rezultacie zobowiązania w czynie społecznym, najlepiej na 1 maja lub z okazji innego święta państwowego – mówili – „to co innego”. A tak samowolne i nieuzasadnione latanie ptakiem przedstawiciela kleru wygląda na szkodliwą demonstrację metafizyki i tym podobnych podejrzanych ideologii. Ale batiuszka nasz prawosławny Igor Iwanowicz albo nie słyszał tych głosów, albo udawał, że nie słyszy, i dalej latał ptakiem. Jego – można powiedzieć – powietrzne ewolucje stawały się bardziej zuchwałe i skomplikowane. Nie jestem wprawdzie wielkim znawcą tego tematu, lecz zaryzykuję twierdzenie, że nasz Igor Iwanowicz latał nadzwyczajnie! Nawet najstarsi ludzie w okolicy nie widzieli czegoś podobnego, chociaż opowiadali, że kiedyś, przed laty, młody i egzaltowany diak Gawrilo przeleciał dla eksperymentu przez cztery zagony kapusty, nie licząc – oczywiście głośnego incydentu z ryżym Prokopczukiem, który przyłapany na czułym „tetatet” z aptekarzową, wyleciał z balkonu – tak jak go Pan Bóg stworzył – przeleciał ze strachu całą szerokość rynku i wylądował szczęśliwie w otwartych drzwiach piekarni, gdzie pracował. Ryży ma zawsze szczęście!
Wracajmy jednak do tematu. To, co demonstrował nasz Igor Iwanowicz Bułyciński, to była wyższa szkoła pilotażu, była – bez przesady! – wyższa szkoła latania ptakiem. Początkowo batiuszka jakby tylko poruszał się w powietrzu, zawieszony między niebem i ziemią, leniwie przebierając palcami u rąk jak człowiek, który z lubością – a nawet znawstwem – zażywa orzeźwiającej kąpieli. Później widocznie jednak zasmakował w swoim położeniu, oswoił i nabrał odwagi, bo nagle zaczął zataczać esy i floresy, koła, pętle, ósemki, wreszcie pikował prosto na nas z poszumem krótko strzyżonej, gęstej brody, to znowu przewracał się na boki, brzuch, plecy, aż strach było patrzeć! Najwyraźniej dawał tym samym do zrozumienia, że kpi sobie z nas – podobnie jak i z prawa ciążenia – oraz, że on, nasz dotychczasowy batiuszka i protojerej, powszechnie znany i szanowany Igor Iwanowicz Bułyciński, ani myśli wracać do nas na ziemię. Toteż wokół zapadła męcząca cisza. Wszyscy intensywnie zadzierali głowy do góry, medytując, jak zmusić Igor Iwanowicza do powrotu.
Nawet mnie ogarnęła złość, a później jeszcze apatia.
Ktoś zaproponował, że należy uderzyć w dzwony i ogłosić stan wyjątkowy. Niewykluczono także użycia siły. Trzydniowy lot Igora Iwanowicza Bułycińskiego wywołał bowiem panikę i spowodował zakłócenia w gospodarce. Latający batiuszka wypłoszył z całej okolicy wrony, kawki i wróble. W świeżych skibach ziemi zalęgły się dżdżownice. Nie mówiąc już o innym paskudztwie. A miasteczko nasze przecież słynęło z uprawy warzyw, ogórków i kapusty. Ba! Nawet miedzianą cebulę cerkiewki toczył jakiś czerw smutku. A już sam jej widok co wrażliwszym wyciskał łzy z oczu. Tym bardziej, że od trzech dni stała na niej dorodna i tak zwykle wesoła popadia Jewdokia Iwanowa, która przesłoniwszy oczy dłonią od blasku zachodzącego słońca, a może i łez – wołała łamiącym się głosem: – Igor Iwanowicz! Wracaj, sokole ty mój, na kolację! Ot, widzisz, przyniosłam ci faskę bigosu! A Małanicz świniaka zabił! Chcesz, to zrobię ci kindziuk albo skwarek nasmażę? Dosyć już! Wracaj, ukochany!  To było wzruszające, lecz Igor Iwanowicz serce miał z kamienia, zniżył się tylko w stronę, gdzie wyglądała go Jewdokia Iwanowa i burknął: – Daj spokój, kobieto! Zostaw faskę na dzwonnicy i idź spać! Sam wiem, kiedy mam wrócić. Czy nie widzisz, głupia, że ziściły się moje marzenia?! Popatrz, jak latam ptakiem! I dalej szybował po niebie. – A ja nie mogłabym polatać z tobą, Igorze Iwanowiczu? – błagała Jewdokia – już trzecią noc czekam na ciebie w naszej sypialni! Nie godzi się tak zostawiać żony w opuszczeniu! Ludzie śmieją się ze mnie! Na szczęście, stary, kulawy diak Małynicz, przybrany ojciec popadii, pierwszy obruszył się na podobne ciągotki. – Też mi coś – powiedział i splunął. – Jeszcze tego tylko brakowało, żeby baba latała nad miastem. Tfu!… Wstydu za grosz nie masz! Nie tak cię chyba chowałem Jewdokio Iwanowo. A teraz, masz ci los, doczekałem!… Nie ma co! Mało jeszcze zgorszenia, to i ty, głupia, gołym tyłkiem po niebie chcesz świecić?! Idź lepiej spać, jak ci mąż przykazał!…Po czym z trudem  zlazł  z dzwonnicy i zaczął rozniecać wokół cerkwi cztery ogromne ogniska, aby Igor Iwanowicz mógł sobie spokojnie wylądować w ciemnościach. Zaraz po tym wzeszedł nów, psy w całej okolicy wyły niespokojnie, zrobiło się zimno, wietrzno i nieprzyjemnie, ale batiuszka nasz prawosławny Igor Iwanowicz Bułyciński nadal latał ptakiem.

 c.d.n.

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.