Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Wpisy oznaczone ‘MZA’

Mojemu Ojcu

Budowę Zajezdni autobusowej Inflancka R-5 rozpoczęto w latach trzydziestych XX wieku, jednak z powodu wybuchu II Wojny Światowej zajezdnię ukończono w roku 1948. Przez wiele lat była najważniejszą zajezdnią autobusową w Warszawie i jako jedyna posiadała pełne wyposażenie zaplecza technicznego. I właśnie w tej Zajezdni autobusowej znalazł zatrudnienie, po powrocie z przymusowych robót w Niemczech, mój Tata. Został przeszkolony i zatrudniony, jako kierowca autobusów w Miejskich Zakładach Autobusowych R-5 i przepracował tam 40 lat jeżdżąc codziennie swoimi ukochanymi autobusami na różnych liniach. W ówczesnych czasach MZA Inflancka obsługiwała linie autobusowe północnych rejonów miasta i były to linie: 103, 110, 112, 116, 121, 122, 148,166,171, 175, 201,208,357,416,422,432,490, A, A bis, E, M. Ja i mój brat bardzo lubiliśmy nasze wycieczki po Warszawie, kiedy to Mama wydawała polecenie, oto masz tutaj wałówkę dla Taty, idźcie na pl. Dzierżyńskiego (obecnie pl. Bankowy), tam macie poczekać na przystanku na autobus Taty, wałówkę proszę oddać, tu jest termos z herbatą, i jak chcecie zrobić jeden kurs to możecie, ale pamiętajcie, tylko jeden kurs! No właśnie z tym było najgorzej, bo jeden kurs w zależności od długości trasy trwał i 1,5 godziny, a my uwielbialiśmy jeździć po Warszawie. Stąd nasze eskapady były raczej nieprzewidywalne. Czasami zdarzało się (szczególnie rano) w niedzielę przejechać i dwa i trzy kursy, bo było fajnie a z okien autobusu Warszawa jawiła się, jako ogromna metropolia. Poza tym Tata był wspaniałym kierowcą przewodnikiem po Warszawie. O każdym mijanym ciekawym budynku opowiadał. Snuł opowieści o przedwojennych czasach, gdy sam biegał po Warszawie, aż do wybuchu II wojny. Jakie te opowiadania były ciekawe! Poza tym właśnie podczas naszych „wycieczek” obserwowaliśmy pracę kierowcy autobusowego. W związku z tym mój sześcioletni brat chciał być raz strażakiem, a raz „tramwajarzem”, a ja niestety „marynarką”. Chyba tylko, dlatego, że „…marynarz po morzach pływa…”, a mnie wtedy wydawało się, że skoro ten marynarz po morzach pływa to wszędzie może wypłynąć i to jest taka duża frajda, jak jeżdżenie autobusem po Warszawie. Więc „marynarka” tak było ustalone, takie było moje życiowe przeznaczenie i taki cel w życiu. Długo chciałam być „marynarką”, aż do chwili, kiedy dostałam w prezencie strój marynarski i codziennie musiałam w nim chodzić, wszędzie! Przez kilka lat z rzędu „marynarka” w stroju marynarskim pozbywała się tego munduru galowego, wieszając go na trzepaku, ponieważ pod sukienką miałam zawsze strój gimnastyczny, na wszelki wypadek, który składał się z koszulki białej gimnastycznej porozciąganej (od codziennego prania) we wszystkie strony oraz granatowych majtek niby spodenek. Taki strój obowiązywał na lekcjach wf w szkole i w takim codziennie paradowałam nosząc mój strój marynarza, co po morzach pływa. Marzenie o byciu „marynarką” trwało dopóki dopóty nie wyrosłam ze swojego stroju marynarskiego. Wtedy raz na zawsze porzuciłam swoje marzenie o pokonywaniu mórz i oceanów. Skutecznie do dzisiaj! I muszę przyznać, że dobrze się stało, gdyż w roku 1980 płynąc promem z Hoek van Holland do Harwich połowę drogi spędziłam z głową między nogami, a raczej w toalecie, torsje miałam dalej niż widziałam i na samo wspomnienie moich marzeń robiło mi się w dwójnasób niedobrze.

Początkowo Tata jeździł autobusami przestarzałymi, Chaussonami, których zdjęcia przedstawiam tutaj. Zrobiłam je w Warszawie przy. ul. Ostrobramskiej, gdzie znajduje się jedna z istniejących jeszcze Zajezdni autobusowych. Chaussony sprowadzono z Francji. Był to dar Paryża dla prawie nieistniejącej Warszawy. Z opowiadań wiem, że pojazdy te nie posiadały wspomagania i tylko ten zrozumie trud pracy kierowcy w końcu lat czterdziestych, początku pięćdziesiątych, kto jeździł samochodem bez wspomagania, a trzeba tu podkreślić, że za kółkiem kierowcy spędzali dziewięć, a często i dziesięć godzin. Ryk silnika znajdującego się pod przykrywą w autobusie był okropny. O rozmowie nie było mowy, ale ten wynalazek bardzo się sprawdzał podczas jazdy, gdy co bardziej pomysłowi kierowcy kładli pod maską pęto kiełbasy zwyczajnej i po przyjeździe na pętlę autobusową jedli ją na gorąco. Proszę sobie wyobrazić ten zapach podczas jazdy, każdy bar wysiadał! Po kilkunastu latach Warszawa – Zajezdnia Inflancka otrzymała w 1979 r nowe wyposażenie i były to autobusy Jelcze – pamiętacie? Pewnie, kto by tych autobusów nie pamiętał, długo jeszcze jeździły po naszych drogach w ramach taboru PKS, a i czasami jeszcze teraz pewnie widać je na naszych polskich drogach. Z notatek mojego ojca wynika, że Ikarusy dostarczono w roku 1979, ale w międzyczasie też Zajezdnia Inflancka posiadała Berliety. Nie wiem, jaka jest czy była różnica pomiędzy tymi autobusami, ale z opowiadań mojego ojca wynikało, że najgorzej wspomina pierwsze Ikarusy. Dlaczego? Nie wiem. Wiem tylko jedno, w Zajezdni Inflancka tabor zmieniał się i to bardzo. Były pojedyncze egzemplarze w ramach eksperymentów taborowych i pojawiały się krótkie serie nietypowych autobusów jak Neoplan, Ikarus 405, eksperymentalne Jelcze i inne. Eksperymenty miały odpowiedzieć na pytanie, który autobus będzie najlepszy w wyposażeniu Zajezdni dla Warszawy. Dzisiaj na ulicach Warszawy królują autobusy niskopodłogowe, Neoplany, Solarisy Urbino, zresztą na oko bardzo piękne, a jakie są w eksploatacji tego nie wiem, ponieważ mój Tata w roku 1983 przeszedł na emeryturę po 42 latach pracy. Tydzień temu jadąc z moim staruszkiem na wycieczkę po Warszawie, szczególnie zwracał uwagę na autobusy i tramwaje. Od mojej wnuczki dowiedziałam się, że te piękne tramwaje nazywane są dżdżownicami, wyglądają wspaniale, a autobusy niskopodłogowe, ciche i wygodne. Ech czasy…!

Ale wróćmy do moich wspomnień i do roku 1964. Mam niespełna dziewiętnaście lat i oto w domu pojawił się pierwszy telewizor „Neptun”. Jaka to była radość, dodatkowa gratyfikacja za dobrą jazdę, oszczędności ogumienia i nie wiem dokładnie, czego jeszcze umożliwiła nabycie ostatniego cudu techniki, telewizora. Tak było w domu, a w pracy?

W tym samym roku 1964 powstały Miejskie Zakłady Komunikacyjne – zakład transportowy w Warszawie obsługujący transport zbiorowy w latach 1964 – 1994.  1 Marca 1994 roku uznano, że najlepszą formą organizacyjną będzie rozbicie całego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego na Tramwaje Warszawskie, Miejskie Zakłady Autobusowe w Warszawie, do obsługi linii autobusowych oraz Spółdzielnię Usług Socjalnych, jako organ zarządzający i odpowiadający za przejęte dawne ośrodki wypoczynkowe MZK Warszawa w Międzywodziu, Mrzeżynie, Rybitwach, Karpaczu, Łazach, i Warszawie (hotele Suseł i Wisełka). W roku 1992 powstał Zarząd Transportu Miejskiego sprawujący funkcję kontrolno – zarządzające z ramienia miasta oraz prowadzący dystrybucje biletów i kontrolę.

Tramwaje Warszawskie Sp. z o.o. zajęła się prowadzeniem komunikacji tramwajowej na terenie miasta Warszawy. Powstała w wyniku podziału majątku MZK, później w roku 2003 została przekształcona w jednoosobową spółkę pod nazwą Tramwaje Warszawskie Sp. z o.o. Siedzibą jej był mój ukochany „Pałac Błękitny” mieszczący się przy ul. Senatorskiej 37 w Warszawie. Dlaczego ukochany? Bo po pierwsze jest piękny, a po drugie w roku 1965 rozpoczęłam tam swoją pierwszą pracę w dziale kadr MZK, jako stażystka, ale o tym i innych moich doświadczeniach zawodowych będzie, kiedy indziej. Dzisiaj tematem jest warszawski transport oczami mojego ojca. Niestety w roku 2005 Tramwaje Warszawskie przeniosły się do swoich budynków na ul. Siedmiogrodzką 20, a „Pałac Błękitny – Zamoyskich” stoi i czeka na kapitalny remont oraz przywrócenie mu należnego blasku. Łza się w oku kręci, gdy ostatnio robiąc zdjęcia patrzyłam na to moje „cudo”. Pałac Zamoyskich lub Pałac Błękitny wziął nazwę od koloru dachu, jakim pokryto pałac w roku 1807.

W roku 1726 Pałac należał do Stefana Potockiego, który podarował go Królowi. Król August II przebudował Pałac w stylu rokoko i w prezencie podarował go Annie Orzelskiej – swojej córce. Anna Orzelska piękność nad pięknościami, nawet dzisiaj mogłaby stawać w szranki najpiękniejszej kobiety. Jej portret w pięknej sukni (pozycja stojąca, aby uwydatnić piękno sukni) możemy zobaczyć w galerii obrazów w Wilanowie. Anna Orzelska podarowała w roku 1730  ten pałac z powrotem ojcu – królowi, a ten podarował go Marii Zofii z Sieniawskich Denhoffowej, wdowie po wojewodzie połockim i hetmanie polnym litewskim Stanisławie. Zofia Denhoffowa, wyszła za mąż w roku 1731 za Augusta Czartoryskiego i pałac długie lata był własnością rodu Czartoryskich. W 1811 roku Zofia, córka Adama Kazimierza i Izabeli z Flemingów Czartoryskich wyszła za mąż za Stanisława Zamojskiego. W latach 1811 – 1944 w Pałacu mieszkali Zamoyscy, którzy zainicjowali przebudowę pałacu w stylu klasycystycznym. Do 1939 roku w pałacu znajdowała się wspaniała biblioteka Zamoyskich słynna Biblioteka Ordynacji Zamoyskiej oraz zbiory artystyczne. Wybuch II wojny światowej zniszczył częściowo pałac, a ocalałe pozostałości zbiorów bibliotecznych, a także cennych przedmiotów Niemcy wywieźli, niektóre rzeczy po prostu spłonęły. Po wojnie w latach 1948 – 1950 Pałac został odbudowany, nie ma już dobudowanej oficyny, nie ma wielu budynków pomocniczych, które stanowiły dodatkową zabudowę i mieściły się na obecnej przestrzeni części placu Bankowego aż do końca usytuowanego tu hotelu Saskiego, patrząc od Pałacu Błękitnego. Obecnie Pałac posiada korpus zasadniczy i dobudowaną w późniejszych latach oficynę, w której przez wiele lat mieściło się Towarzystwo Przyjaźni Polsko Chińskiej. W roku, 1965 gdy zaczynałam tam pracę pałac był siedzibą Miejskich Zakładów Komunikacyjnych, zaś później Zarządu Transportu Miejskiego.  Dzisiaj Pałac czeka na swoje odnowienie i mam nadzieję, że Warszawa zyska jeszcze jeden piękny historyczny budynek.

Ale wróćmy jeszcze na chwilę do Zajezdni Inflancka i roku 1959. Czasy powojenne i bardzo trudne. Jeszcze nie odbudowaliśmy Warszawy po zniszczeniach wojennych, jeszcze nie wyszliśmy na prostą po wszystkich zawieruchach politycznych. Stąd na zakładach pracy spoczywał dodatkowo obowiązek objęcia opieką dzieci pracowników. Dlatego też mogliśmy wyjeżdżać na wakacje nad morze do Międzywodzia, czy Mrzeżyna, lub do Rybitwy czy też do Karpacza. Korzystałam z tych dobrodziejstw pełną gębą. Stąd moje wspomnienia wspaniałych kolonii w Międzywodziu. Pamiętam, że ostatni raz byłam na koloniach w Redęcinie, mając całe 16 la. Czy dzisiaj byłoby to możliwe? Pewnie nie, bo kto w tak poważnym wieku jedzie na kolonie, no, kto?  Pamiętam jeszcze jeden bardzo ważny epizod w moim życiu, epizod.. hm..? Trwał on całe 10 lat więc nazywać go epizodem nie można. Moja mama bardzo chciała abym grała na pianinie, no może fortepianie, ale jak do mieszkanka 28 m 2 wstawić taki sprzęt? Trzeba byłoby wyprowadzić się z niego z całą rodziną. Rada rodzinna postanowiła wysłać mnie na lekcje muzyki i tak od siódmego roku życia grałam na mandolinie w DKD (Dom Kultury Dziecka) mającym siedzibę w Warszawie na Kole (dzielnica Wola), zaś po przeprowadzce na Młynów (ul. Świerczewskiego obecna Solidarności) przeniesiona zostałam do pana W. Bochenka, który uczył muzyki w MZA Warszawa ul. Inflancka 3. Jako dziewięcioletnia dziewczyna zaczęłam grę na skrzypcach, co było bardzo praktyczne, gdyż nie wymagało wyprowadzenia Rodziny do lokalu zastępczego (tak jak by to było w przypadku wniesienia pianina lub fortepianu) oraz maestro Władysław Bochenek namówił mnie do gry na gitarze i trąbce, tak, tak, trąbce? Biedni moi sąsiedzi. Sądzili, że moje etiudy ćwiczone godzinami na skrzypcach ukoją ich stargane życiem nerwy, niestety jak bardzo się mylili. Jeszcze gitarę wytrzymywali, bo pięknie zawodziła, miała strojenie hiszpańskie oraz cudny wzmacniacz, ciężki jak cholera (osobiście go dźwigałam a ważył 5 kg), ale jak już tę gitarę zespoliłam z wzmacniaczem ton wydobywany był zachwycający. A moje ćwiczenia? Początki były raczej trudne, moje wprawki, moje etiudy, moje gamy, akordy, które musiałam umieć na przemian ze skrzypcami i trąbką… Proszę sobie to wyobrazić, nie moje godziny spędzane nad doskonaleniem gry, ale naszych sąsiadów mieszkających pod numerem 13, chyba ten numer mieszkania ich naznaczył, że ciągle słyszeli trą la lala lala i tak w kółko, albo gitara albo trąbka, albo skrzypce. A ja? Ja bardzo się starałam, ale przecież nie byłam urodzonym mistrzem tych instrumentów, ćwiczyłam, bo matka za ścianą bardzo tych moich wprawek pilnowała i wiecie, co? Jak ja tych ćwiczeń nienawidziłam, mnie dusza się rwała na podwórko, na trzepak, do chłopaków, aby pograć w szmaciankę, ale nie, moja karząca ręka sprawiedliwości pilnowała tych 3 godzin ćwiczeń. Dzisiaj z rozrzewnieniem wspominam tamte czasy, tamte ćwiczenia, tamte wprawki, a do tego jeszcze próby z orkiestrą, jakie odbywały się o 17.00  Dwa razy w tygodniu na ul. Bródnowskiej 22 w prywatnym mieszkaniu pana Bochenka. Tam dopiero był kocioł, tam była kakofonia dźwięków, a tamto mieszkanie wcale nie było większe od naszego, bardzo podobne a zbieraliśmy się w nim, ja (gitara i trąbka) Józek (perkusja) Max fortepian, Janusz saksofon, Elżbieta saksofon altowy i pan Bochenek też saksofon. Próba trwała około 1,5 godziny, po czym zmienialiśmy instrumenty i kolejne 1,5 godziny trwała próba akordeonistów. Pamiętam również wielki przebój tamtych czasów Petit fleur  http://www.youtube.com/watch?v=M9Gmmu2ligI&feature=related w wykonaniu Sandor Benko na klarnecie, i jhttp://www.youtube.com/watch?v=7VcPtsuy9wU&feature=related jeszcze Petite fleur w wykonaniu na akordeonie , a ja wygrywałam na  trąbce, no nie powiem, podczas moich występów, podczas przygrywania do tańca wiele razy proszono o zagranie a młoda solistka grała a i owszem za pieniądze!  Tak, tak pamiętam to jak dziś, choć od tamtych czasów minęło już pięćdziesiąt lat. Jakie wspaniałe wspomnienia, nasze wyjazdy na tzw.: „Łączność miasta ze wsią”, występy estradowe, oczywiście moje solówki, bo w orkiestrze miałam jeszcze jedną rolę, deklamowałam, lub nieudolnie podśpiewywałam refreny, refrenistka chansonistka, hihihi. Dzisiaj mogę powiedzieć jedno, nie zostałam gwiazdą rockową, nie zostałam nijaką piosenkarką, za to mogę stwierdzić, że poprzez ten epizod moja młodość była zupełnie inna, poznałam świat muzyki, świat wielkich nazwisk kompozytorów, inny zaczarowany świat nut tonów i półtonów, ćwierćtonów, synkop, ósemek, świat zaczarowany, którego poznanie czyni człowieka lepszym. Wcale, ale to wcale nie żałują tamtych dziesięciu lat spędzonych na ćwiczeniach, dzisiaj za to wiem o muzyce więcej. I choć moje życie później z muzyką miało niewiele wspólnego, cieszę się, że pewnego dnia zostałam zaprowadzona na lekcję muzyki. I właśnie ta muzyka, ten zespół, a właściwie dwa zespoły (graliśmy podwieczorki taneczne, przygrywaliśmy do tańca pracownikom MZA, występowaliśmy z różnych okazji na estradach Warszawy i w tym wszystkim ja wielka artystka w wieku piętnastu, a może siedemnastu czy dziewiętnastu lat) działały w ramach MZA Zajezdnia Inflancka. Było, minęło i miło wspominać. Nasza Zajezdnia zakończyła swoją działalność w roku 2003 wtedy, gdy miasto sprzedało Budimex’owi tereny Inflanckiej po pięć tysięcy złotych za metr kwadratowy, kolejną ziemię w roku 2005 i w 2006 r pozostałą część za niespotykaną kwotę trzynastu tysięcy sześciuset złotych za metr kwadratowy. Hale zostały zburzone i w miejscu tym powstało osiedle apartamentowców o nazwie „Inflancka”. I to tyle, co pozostało po Zajezdni MZA „Inflancka” i tyle  wspomnień mojego taty i moich dotyczących naszego życia.

Wasza Jadwiga

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.