Subskrybuj kanał RSS bloga Okiem Jadwigi Subskrybuj kanał RSS z komentarzami do wszystkich wpisów bloga Okiem Jadwigi

Wpisy oznaczone ‘Janusz Rybka’

Szkoliliśmy sędziów, odbywały się dla nich kursokonferencje prowadzone przez wykładowców zagranicznych, z jednoczesną częścią praktyczną, którą było prowadzenie meczy podczas międzynarodowych zawodów a obserwatorami ich pracy byli ci sami zagraniczni wykładowcy. Na zakończenie takiego szkolenia odbywało się krótkie omówienie pracy sędziowskiej oraz wskazanie najczęstszych błędów.  Kilka razy w Polsce gościł Frank Wilson z Anglii, Owe Wikstrom- vice Prezydent Europejskiej Unii Badmintona EBU w owych latach ze Szwecji, którzy szkolili naszych sędziów prowadzących oraz sędziów liniowych a także udzielali dokładnych informacji dotyczących pracy sędziów na stanowisku sędziego głównego, jego obowiązków i wymogów, jakie musi spełniać.

Aby zorganizować Drużynowe Mistrzostwa Europy gr B w roku 1985 należało wystąpić do Europejskiej Unii Badmintona kilka lat wcześniej z taką aplikacją (wnioskiem). We wniosku należało określić kilka zdawałoby się prostych informacji a mianowicie, termin, (ten był prosty do określenia trzeci tydzień stycznia w latach nieparzystych: i tak 1979 Klagenfurt Austria, 1981 Sandefjord Norwegia, 1983 Bazylea Szwajcaria i 1985 Warszawa) miejsce zawodów, he he, konia z rzędem temu, kto by wiedział czy obecne szefostwo (to był rok 1982) wynajmie nam halę MZKS Mera, przecież w naszej rzeczywistości jeden telefon osoby „postawionej wyżej” mógł zmieść wszystkich pracowników, a co dopiero osoby zarządzające halą Mery. Ale na to też znaleźliśmy sposób. Rzeczywistość, w której przyszło nam żyć powodowała, że z konieczności szukaliśmy rozwiązań irracjonalnych, które dla nas były proste, jasne a nawet stawały się oczywiste. Stare powiedzenie Polak potrafi w latach osiemdziesiątych (zresztą w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w Polsce nabrało innego znaczenia). Umieliśmy rozwiązać prawie każdą durną akcję, lub zapis w regulaminach, umieliśmy ominąć przepis i to, co dało się ominąć, umieliśmy wymyślić sposób na to, co było praktycznie nie do rozwiązania. Tak było również w przypadku hali Mery. O tym napiszę osobny post ponieważ jest to bardzo ciekawa historia.  Muszę wyjaśnić jedną sprawę, hala MZKS Mera mieściła się wówczas przy ul. Bohaterów Września 6a obecnie Bitwy Warszawskiej.  Była to hala klubowa, tenisowa, z trzema kortami tenisowymi wyłożona zielona wykładziną kortową? A może podobną do niej, w każdym bądź razie trenowali na niej zawodnicy klubowi oraz kadra narodowa tenisa. Rozgrywali tam swoje pojedynki prominentni dygnitarze owych czasów. To takie eleganckie grać z innymi biznesmenami w tenisa, więc na Merę przychodziły różne znane osoby. Nie mam do nich oczywiście o to pretensji, gdyż dzięki nim hala była w miarę czysta, oraz „zadbana” jak na tamte czasy, niestety z wyjątkiem sanitariatów(, ale czy wiecie, że  niedawno odwiedziłam ten obiekt, przygotowując ten wpis chciałam pokazać halę, robiłam zdjęcia obiektu, byłam też w WC, i tu muszę stwierdzić, że niestety nic się nie zmieniło, nasza piękna hala tenisowa w zakresie sanitariatów wygląda tak samo jak w latach osiemdziesiątych!). Wracamy do roku 1982. Podczas jednej kolejnej wizytacji zauważyliśmy, że na hali jest stosunkowo ciemno, pali się mało żarówek a wielkie trójkątne okna znajdujące się w krótszej części ścian a także wszystkie okna umieszczone w dłuższych ścianach nie są zasłonięte, co dyskredytuje halę w oczach każdej komisji technicznej zatwierdzającej obiekt do gry w badmintona. O ile z oknami trójkątnymi nie widziałam problemu o tyle szereg okien w dwóch dłuższych ścianach był problemem. Ale jako się powiedziało Polak potrafi. Zadzwoniłam do kolegów z łódzkich klubów, czy któryś nie zna jakiegoś dyrektora z łódzkiej fabryki materiałów. Wiesiek Świątczak znał. Pojechałam do Łodzi na umówione spotkanie, po wypiciu kawy (kawa była na przydział i była oczywiście rarytasem), ale ja miałam ze sobą aromatyczną paczkę, gdyż zawsze kupowaliśmy w PEWEX-ie kilka paczek, aby mieć „na wszelki wypadek”. Podczas załatwiania spraw posiadanie kawy i wręczenie jej sekretarce zawsze otwierało nam drzwi szerzej i serdeczniej. Po kawie można było przejść ad rem. W krótkich żołnierskich słowach wyjaśniłam, jakie mamy problemy z oknami na hali „Mery” i poprosiłam dyrekcje, aby nam pomogła rozwiązać problem z uzyskaniem materiału na ich zasłonięcie. Okazało się, że jest brązowa flanela gruba i nieprzezroczysta rodzaj materiału nazwanego „baja”, na którą dzisiaj bym nawet nie spojrzała, jednak w roku 1981 lub 1982 już dokładnie nie pamiętam była pięknym, miękkim grubym materiałem, z którego można było uszyć zasłony. Cóż z tego materiał mogłam nabyć w ilości reglamentowanej niestety, czyli dwie ściany okien trójkątnych mogły być zasłonięte, ale to było wszystko, co wielka wytwórnia materiałów w Łodzi posiadała. Nie było szans na więcej. Trudno, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma, te słowa pochodziły z jakiejś przedwojennej piosenki, ale ponieważ były życiowe, często się do nich odwoływałam. Postanowiłam dokonać zakupu od ręki. Hi hi hi. Od ręki! Nie można od ręki, usłyszałam słowa dyrekcji. Znaczy jak nie można, noooooo, trzeba złożyć zamówienie, na takie dictum to ja byłam przygotowana, zamówienie miałam napisane na druku firmowym, w czterech egzemplarzach, opieczętowane pieczątkami firmowymi, sekretarza, czyli moją, głównego księgowego z podpisem in blanco oraz pieczątką okrągłą tak zwana bankową, bez której Bank nie respektował naszych przelewów lub czeków. Należało tylko wstawić ilość metrów. Dyrekcja miała oczy okrągłe ze zdziwienia, że jakaś sekretarz z jakiegoś marnego związku wozi ze sobą biuro. A jak inaczej? Magazynier zmierzył posiadana ilość towaru, wpisaliśmy do zamówienia i ustaliliśmy sposób dostarczenia materiału do Warszawy. Ja nawet byłam chętna zabrać ten towar ze sobą, ale dyrekcja poinformowała mnie, że te bele będę ważyły ponad tonę. Tonę? Hm, to może jednak waszym transportem towarzyszu Dyrektorze, bo ja nie mam samochodu a zresztą słaba kobietka ze mnie i nie dam rady tego zapakować. No tak. Ustaliliśmy resztę szczegółów w tym również i ten, że firma nie ma szwaczek i nie może obszyć nam zasłon, wiec musimy sami sobie tę sprawą załatwić. No, ale mając materiał łatwiej jest znaleźć krawcową. Żona jednego z naszych sędziów, Zdzisława Zawadzkiego pracowała w spółdzielni krawieckiej „Wspólna Sprawa”. Telefon do Zdzisława, jego żony, jej przełożonego wyjaśniający całą sprawę konieczności obszycia zasłon na halę Mery, przekonanie, że takie zlecenie to czysty biznes dla Spółdzielni, bo skoro nie ma materiałów na rynku polskim, ( ale za to istniało Ministerstwo Gospodarki Materiałowej przy ul. Wspólnej i ilekroć dzwoniłam do mojej przyjaciółki Baśki, magister inżynier architekt i pani telefonistka z centrali tegoż ministerstwa zgłaszała się pełną nazwą: Ministerstwo Gospodarki Materiałowej, zawsze cisnęło mi się na usta pytanie, po co istnieje takie ministerstwo skoro nie ma na rynku nijakich materiałów, nie tylko, że budowlanych, ale i materiałowych!!!) to dla Spółdzielni zlecenie prostego obszycia brytów jakimkolwiek materiałem i umieszczenie w nim stosownych kółek do zawieszenia tej materii na oknach jest interesem, bo my zapłacimy, Spółdzielnia wykona miesięczny plan i wszyscy będą zadowoleni. Kierownik lubił sport, i Rodzinę Zawadzkich, więc łatwo dał się namówić. Jakiś czas później dostałam telefon od pana kierownika badmintona z zapytaniem, co ma zrobić, bo pod ich Spółdzielnią stoi samochód ciężarowy z belami materiały a on nie wie, co i jak. A ja na to spokojnie, to jest materiał na te zasłony do okien na Hali Mery, o których rozmawialiśmy. Coooooooo? Wyrwało się kierownikowi, tyle? Tak, tyle, przecież ja panu podałam szerokość i wysokość zasłon oraz ilość brytów, z których ma się składać jedna zasłona. No tak…, ale… Panie kierowniku, ja ten materiał znalazłam w Łodzi, pan jesteś szefem Spółdzielni, ja musze mieć zasłony, pan wykonany plan, my będziemy mieli uszyte zasłony zresztą nie dla Polskiego Związku Badmintona tylko dla Hali Mera, więc się dogadajmy. Ale tego jest tyle. Panie kierowniku, to nie jest materiał na moja suknię ślubną, on jest tylko na zasłony, w kolorze brudno brązowym, połóżcie go do waszego największego magazynu i będziecie szyli po kolei, bryt po brycie. Cisza, muszę się zastanowić, dobrze bardzo proszę, to ja mam zadzwonić, czy pan zadzwoni? Zadzwonię, och jak miło, serdecznie panu dziękuję, pan to jest taki życzliwy człowiek dla tego badmintona.  Łup, usłyszałam odkładaną słuchawkę.  Zadzwonił za godzinę i poinformował mnie, że wszyscy pracownicy spółdzielni nosili te bele, i że oni to obszyją, ale ja muszę znaleźć materiał do obszycia tych zasłon. Następnego dnia pojechałam do pana kierownika, wzięłam kawę, plan okien Hali Mera wyliczony i wyrysowany przez Andrzeja Szalewicza i Julka Krzewińskiego i z uśmiechem na ustach wkroczyłam do sekretariatu. Pani otrzymał czekoladki i nieśmiertelną kawę, ja zostałam poproszona do gabinetu, gdzie czekał na mnie pan Kierownik. Spotkanie przebiegło w miłej atmosferze, dogadaliśmy się, że skoro ja nie mam materiału do obszycia zasłon a pan kierownik ma jakąś ceratę lub też materiał skóropodobny, to oni zużyją ten materiał, obszyją zasłony wykonają metalowe uchwyty tak żeby można było zasłony powiesić. Tutaj należy się jedno drobne wyjaśnienie. Okna na Hali Mera nie były znormalizowanymi oknami. Ich wysokość kształtowała się od dwóch do dziewięciu metrów wysokości o długości około dwudziestu pięciu metrów. Jedno okno miało szerokość około 90 – 100 cm. Szycie zasłon musiało być dostosowane do szerokości pojedynczego okna i jego wysokości. Nie powiem, aby praca ta była łatwa. Wymagała pomysłowości a także uruchomienia wyobraźni. Tej nam nie brakowało! Okna trójkątne miały już swoje zasłony, zaś pozostałe okna przez pierwsze lata były zasłaniane zwykłą folią ogrodniczą w kolorze czarnym, zdobywaną poprzez nasze znajomości w warszawskim Pegeerze Mysiadło.

Czy wiecie, że tak bardzo polubiliśmy się z panem Kierownikiem, że z Jego inicjatywy Wspólna Sprawa uszyła dla naszych sędziów pierwsze garnitury sędziowskie, granatową marynarkę i szare spodnie a dla pań granatową marynarkę i szarą spódnicę. Zresztą w tym właśnie stroju jestem sfotografowana na zdjęciu z małą Magda Ozga. Materiał jak zwykle był załatwiany po znajomości, ale tu tym razem należą się słowa podziękowania dla Pana Kierownika Wspólnej Sprawy, bo to przecież była wspólna sprawa, nas badmintonistów i „Wspólnej Sprawy”. Przez wiele lat koledzy z innych związków sportowych zwracali uwagę na elegancki ubiór naszych sędziów i organizatorów z podziwem pytając jak wy to załatwiliście, garnitury dla sędziów, w dzisiejszych czasach. Tak załatwiliśmy, tylko za te garnitury płacili zainteresowani, nikt nikomu nic nie dawał, a garnitury używane były przez nas chyba przez kolejne dwadzieścia lat.

Cdn.

Tekst ten napisałam w Oslo, 18 listopada 2006 r.

Jestem jeszcze w Oslo. Jako wice Prezydent Europejskiej Unii Badmintona – Badminton Europe, zaproszona przez Norweski Związek Badmintona na międzynarodowe mistrzostwa. Siedzę na sali i oglądam ćwierćfinały. Mecze rozgrywane są na pięciu kortach. Organizacja dobra, ale bez brawury. Wszyscy są mili i dobrze wykonują swoją robotę. Brak ułańskiej fantazji, jak to na naszych zawodach bywało. Ale może tak właśnie trzeba?

Z rozrzewnieniem wspominam nasze zawody organizowane w Warszawie w hali Mera, która była halą do tenisa z widownią na około 300 osób przy ul. Wery Kostrzewy, dziś Bitwy Warszawskiej.

Był rok 1985…

Trener Ryszard Borek, Bożena Wojtkowska -Haracz, Bożena Siemieniec-Bąk fot.Jan RozmarynowskiOrganizowaliśmy zawody, które Europejska Unia Badmintona przyznała nam po raz pierwszy od pamiętnego założenia Polskiego Związku Badmintona w roku 1977. Drużynowe Mistrzostwa Europy grupy B –„ Helvetia Cup” (pierwszych sześć drużyn sklasyfikowanych w Mistrzostwach Europy na miejscach 1-6 nie brało udziału). „Helvetia Cup” gdyż puchar na te zawody ufundował kiedyś Szwajcarski Związek Badmintona.  Polska w tym czasie była siermiężna, nijaka, brudna i bura. Ale nam się chciało chcieć! Janusz Rybka, pan doktor ze specjalizacją wod-kan na Politechnice Wrocławskiej przyjechał z całą swoją paczką. Szorowali wykładzinę Mery, zafajdaną przez wróble, które nie wiedzieć skąd przylatywały do hali robiąc oczywiście to i owo na perłowo! Czyściliśmy, wkręcaliśmy powyrywane krany, kurki od wody, jak również sprzątaliśmy wszelkiego rodzaju brudy w hali i przed halą. Hala Mera musiała błyszczeć. Zasłony na trójkątnym, wielkim oknie wieszała zaprzyjaźniona (od 1980 r.) grupa alpinistów, zaangażowana przez nas do tego celu. Zresztą chłopaki miały i trudniejsze zadania, czyli wymianę żarówek typu LH 256.

Polski Związek Badmintona, a sprawa żarówek LH 256. Tak, tak właśnie było. Rokrocznie zamawialiśmy ten typ żarówek w Zakładach im. Róży Luksemburg, dziś po zakładach zostały tylko wspomnienia. Budynek został sprzedany, ale wtedy… 250 sztuk cennych żarówek (cennych tylko dla nas, bo cena nie była znowu taka wielka), trafiało w nasze ręce, do naszego związkowego magazynu i to był element przetargowy w negocjacjach z zarządzającymi halą Mera p. Hanią i p. Ryszardem Zielińskim (bardzo niedawno odszedł od nas na stałe). Im te żarówki były niezbędne do oświetlenia hali podczas treningów i tenisowych zawodów. My je mieliśmy, więc targ musiał być ubity! W opłatę za halę wliczano więc koszty wymiany żarówek plus robociznę alpinistów i w ten sposób koszty wynajmu redukowaliśmy do niezbędnego minimum i wszyscy byli zadowoleni, bo na kolejny rok mieli halę wyczyszczoną, z oświetleniem, my zaś znowu mogliśmy zorganizować zawody najwyższej rangi, o których głośno było nie tylko w całej Warszawie, ale też i w Polsce i w Europie. Janusz pracował nocą, pomagali mu Wiesiek, młody człowiek z Płocka, Julian Krzewiński – wspaniały skromny człowiek, pracownik działu sportu Federacji „Kolejarz”, Janusz Musioł, wielki fan badmintona, Dyrektor Sportowy z AWF Wrocław, Jurek Wrzodak, Jerzy Śliwa, Eugeniusz Jaromin trener, Jurek Szuliński trener, Wiesiek Derych, Rysiek Borek, późniejszy wieloletni trener kadry narodowej, no i oczywiście Andrzej Szalewicz, który wszystkim zarządzał. Był wszędzie, o wszystkim decydował, w sprawach organizacyjnych na hali tylko on mógł podjąć decyzję. W ten sposób unikaliśmy kolizji, błędnych decyzji i podwójnej roboty. Był omnibusem w sprawach wyklejania linii na wykładzinie Mery (kortów nie mieliśmy i mogliśmy tylko o nich pomarzyć, bo skąd wziąć pieniądze – twardą walutę na ich zakup?).

3 M to amerykańska firma, która w latach osiemdziesiątych miała swoją siedzibę przy ul. Lektykarskiej w Warszawie. Za sprawa Andrzeja i jego znajomości firma ta pomagała nam dostarczając białe taśmy samoprzylepne o szerokości 45 mm. Na jeden wyklejany kort zużywaliśmy około 100 metrów, więc minimum 600 metrów, plus ewentualne uzupełnienia, plus ewentualne popełniane przez nas błędy w klejeniu kortów – w sumie było potrzebnych około 1000 metrów. Ale w sklepach próżno szukać takiego rarytasu!  Błąd w wyklejaniu boisk zdarzył nam się raz, lepiliśmy boiska przez całą noc – 6 kortów, kto nie wyklejał, ten nie wie, co to za mordercza praca. Wykleiliśmy już wszystkie i wtedy okazało się, że wszystkie korty są za krótkie o dwadzieścia centymetrów. Sędzia Główny był bezlitosny i na 2 godziny przed rozpoczęciem gier wszystko musiało być poprawione i było. Nie powiem, że ciemno w oczach mieliśmy i serce w gardle, ale oprócz nas nikt się nie zorientował. Zawsze w napięciu czekaliśmy na przyjazd Zbigniewa Góral z LOK (Liga Obrony Kraju posiadająca sprzęt nagłaśniający) ze swoim samochodem marki Nysa, w którym przywoził nagłośnienie hali.

Flagi uczestniczących państw pięknie wyeksponowane, napisy jak trzeba, sponsorzy hm.. Też mieli swoje a-boardy (takie niskie płotki, które były porozstawiane wokół kortów)! Ze sponsorami było związane bardzo zabawne zdarzenie. Ale o tym za chwilę. W roku 1985 sponsorami Helvetii Cup były firmy PLL LOT (zaproponowała ekipom uczestniczącym w mistrzostwach korzystną taryfę na przelot z zagranicy do Polski) i Fabryka Samochodów Osobowych FSO Warszawa, która wypożyczyła nam 6 samochodów marki FIAT wraz z kierowcami i co najważniejsze z talonami na benzynę! Krzysztof Panufnik, Dyrektor Działu Marketingu FSO był dla nas zawsze niezwykle życzliwy, doskonale rozumiał, że transport podczas zawodów to zawsze trudny, a czasami słaby punkt w organizacji przedsięwzięcia. A więc mieliśmy też dwa autokary marki Super San, 6 Fiatów, a na dodatek samochód do przewożenia ludzi zbudowany na bazie Stara. Ten wypożyczyły nam Głubczyce – sławetny LKS Technik, który dopiero co dokonał zakupu tego pojazdu przy pomocy Andrzeja i Polskiego Związku Badmintona oraz Urzędu Kultury Fizycznej i Sportu, gdzie mieliśmy wielu życzliwych ludzi, którzy starali się nam pomagać. Do nich należał Staszek Krasowski – Dyrektor Departamentu Inwestycji.

Ale wracamy na halę. Kolejnym sponsorem była firma PGR „Mysiadło”, gdzie kupowaliśmy całe stosy świeżych pięknych kwiatów w gatunku I przecenionych do gatunku III. Kwiaty na halę oczywiście, nie dla nas. Codzienna zmiana wody w 12 ogromnych wazonach i usuwanie zwiędłych kwiatów należały do Renii Jarnutowskiej, a 12 waz ze świeżymi kwiatami na hali wyglądało pięknie, i tak było przez kolejne 10 dni. Nic dziwnego, że wystrój hali budził zachwyt – wazy przyjechały przecież z Bolesławca, gdzie mieliśmy sekcję TKKF w badmintonie. Nasz instruktor Józef Popek pomógł mi w kontakcie z fabryką w Bolesławcu, w zakupie waz i innej pięknej i poszukiwanej w kraju galanterii z tych zakładów.  Jak więc napisałam, wystrój budził zachwyt; Zielona wykładzina hali, wyklejone na biało korty, kolorowe kwiaty w wazach, biało- niebieskie reklamy wokół kortów oraz powieszone flagi państw uczestniczących w zawodach i po raz pierwszy zakupione- ale gdzie nie pamiętam – plastikowe kosze(stojące przy kortach) na ubrania zawodników. Było pięknie, kolorowo, wszędzie reklamy, a najwięcej reklam angielskiej firmy Carlton reprezentowanej na zawodach przez Pepa Pearsona. Niedużego wzrostu, krągły blondyn, zawsze uśmiechnięty, zawsze skory do żartów, podpisał z nami dwuletni kontrakt na obsługę sprzętową zawodów i dostarczył nam 350 tuzinów lotek piórkowych marki Carlton wykonanych według nowoczesnej, jak na owe czasy, techniki: główka plastikowa zamiast korkowej (nowość w 1985 r.). Z tej partii trochę lotek dostał Ryszard Borek na zgrupowanie kadry narodowej przed mistrzostwami, które odbywało się w Głubczycach, bo na żaden inny ośrodek nie było nas stać, a w Głubczycach mieliśmy halę za niewielkie pieniądze wynajmowaną od OSiRu. Dyrektorem OSiRu był wielbiciel badmintona Marian Masiuk – jego córka Marzena też grała w badmintona – była nawet w kadrze Polski juniorów. Lotki odebrane przez Ryśka służyły do przygotowania zawodników do mistrzostw. Pozostałe 320 tuzinów czekało na rozpoczęcie zawodów. Carlton przekazał nam również sprzęt osobistego wyposażenia dla zawodników i trenera: rakietki, dresy, koszulki, spodenki, skarpetki dla naszej polskiej reprezentacji! Wyglądaliśmy po prostu pięknie. Nasza drużyna błyszczała. Byłam tak bardzo szczęśliwa, że udało się nam wszystko załatwić na czas. Ale szczęście nie trwało zbyt długo, bo do Biura Polskiego Związku Badmintona (na stadionie X-lecia, były tam również biura Sport-filmu i innych związków sportowych) wpadł Andrzej Sz., Prezes Związku, z miną z lekka niepewną, z plikiem gazet w ręce. Od progu wydusił: – Zamkną cię, będziemy siedzieć. Wszyscy! Cholera! Nie rozumiejąc o co chodzi, posadziłam prezesa z kawą w ręku przy biurku i z pytającym wzrokiem czekam na wyrok. O co tu chodzi? Jakie więzienie? na dwa dni przed uroczystym otwarciem? Oszalał? Kto go postraszył? Ale przecież on nie należy do strachliwych! Tyle myśli przeleciało mi przez głowę w ciągu 30 sekund (dla mnie to była wieczność).

cdn w dniu 12.02.2010 r.

Content Protected Using Blog Protector By: PcDrome.